poniedziałek, 25 lipca 2016

Daunik Lazro – francuski łącznik


Daunik Lazro, wybitny francuski saksofonista wolnej muzyki improwizowanej, kolejna być może ofiara dominacji kultury anglosaskiej we wszechświecie (bo permanentnie niedoceniany przez całą swoją muzyczną przygodę, trwającą ponad cztery dekady), trafił już na te łamy przy okazji omawiania trzech genialnych kwartetów jego nieco młodszej koleżanki znad Sekwany, Joelle Leandre. Na zapowiadane wtedy kilka słów o nim i jego muzyce przyszedł dziś odpowiedni moment.

Dyskografia autorska muzyka, urodzonego 71 lat temu w Chantilly, nie jest nadmiernie rozbudowana. Znacząca jej cześć powstała z udziałem improwizujących rodaków i wydana została we Francji. O kolaboracjach z Leandre (choćby Paris Quartet i Madly You) już pisałem, warto także wspomnieć o niejednokrotnych spotkaniach z wyjątkowym francuskim sopranistą Michelem Donedą i takimż portugalskim skrzypkiem Carlosem Zingaro. Jeśli chodzi o świat anglosaski, częstym partnerem Daunika bywał Joe McPhee. Osobiście po raz pierwszy usłyszałem tembr jego saksofonów w trakcie zwarcia trzech instrumentów dętych, drewnianych, na krążku bez tytułu, który dwadzieścia lat temu wydała oficyna Vand’Oeuvre – wraz z Lazro dmuchali na niej, wspomniany przed momentem McPhee i Evan Parker.

Dziś szerzej zajrzymy na dwa wydawnictwa już z bieżącej dekady (ich wspólną cechą kosmiczna jakość muzyki tam zawartej), a także rzucimy okiem i uchem na trzy starsze krążki, które z jakichś względów warto dziś uznać na wysoce interesujące.


Promieniowanie niepozbawione sensu

Zacznijmy od wydanej dwa lat temu płyty Sens Radiants (Dark Tree Records). To swoiste międzypokoleniowe spotkanie trzech znamienitych francuskich improwizatorów. Najmłodszy z tego grona, aktywnie muzycznie dekadę z okładem, kontrabasista Benjamin Duboc, dekadę starszy perkusista Didier Lasserre i nasz weteran, od połowy lat 70. aktywny na scenie free, Daunik Lazro, tu jedynie na saksofonie barytonowym. Wspomniany krążek jest dokumentacją fonograficzną koncertu, jaki odbył się 20 września 2013r. w na festiwalu Ecouter pour I’Instant w Le Fliex, Francja. Przy okazji nagranie z oklaskami jest muzyczną kontynuacją pierwszego spotkania tego tria, w okolicznościach studyjnych, w sierpniu 2010r., które swój wyraz wydawniczy odnalazło na krążku Pourtant Les Cimes Des Abres (Dark Tree Records, 2011).






Nie mam w zwyczaju, recenzując jakąkolwiek płytę, rozpoczynać od porównania do znanego już zespołu, czy nagrania. Ale w wypadku tria Lazro-Duboc-Lasserre, nie potrafię się powstrzymać, by nie porównać ich muzyki do dokonań legendy free improvisation, angielskiej formacji AMM! Oszczędna w środki wyrazu, skupiona, chwilami minimalistyczna improwizacja trzech muzyków niezwykle silnie wyczulonych na pojedyncze interakcje, potrafiących także budować oniryczny klimat, a nawet transową narrację, operując przy tym zwartymi i przeplatającymi się wzajemnie plamami dźwięków. Perkusista funkcjonujący w trakcie koncertu na sporym pogłosie (nie znam miejsca, zatem nie wiem, czy to efekt zamierzony, czy jedynie zastana rzeczywistość), często operuje pałkami na glazurze talerzy, niczym Eddie Prevost, potrafi też napędzać kolegów nieoczywistym rytmem, czy nawet jego sugerowaniem. Saksofonista działa z zaplecza, często milknie na długie minuty, by powrócić w absolutnie kluczowym momencie i zdynamizować improwizację (uwaga! tu potrafi być głośno i drapieżnie, choć nie są to charakterystyki dominujące w muzyce tria). Ciekawie wykorzystuje sonorystycznie swój baryton, grając chwilami w naprawdę wysokich rejestrach, jawiąc się kolorystą dużego formatu, przy okazji nie po raz pierwszy, udowadniając wysokie kompetencje. Wreszcie kontrabasista, zdaje się w tej zabawie jednak postacią centralną i to nie tylko z uwagi na miejsce, z którego dociera do nas tembr jego instrumentu, niski, mocny i nieznoszący sprzeciwu. Dużo gra smyczkiem, budując przy tym klimat swoistego niepokoju i nieprzewidywalności, lubi ostro tym smykiem uderzać w gryf instrumentu, czym nadaje całej improwizacji siłę wyrazu i jakość przekazu. Muzyka całego trio, korzystając z amm-owskiej podpórki… trwa i jest to jedyny niezaprzeczalny fakt, jeśli chodzi o jej percepcję.

Płyta studyjna składa się z czterech fragmentów o różnym poziomie intensywności gry, koncert zaś jest nieprzerwanym, ponad 55-minutowym ciągiem dźwięków. Wydane we Francji, w małej oficynie o niebogatym dorobku, Dark Tree. Jeśli gdziekolwiek da się kupić te krążki, zróbcie to koniecznie.




Pod wpływem Kurary

Czas na niezwykłe spotkanie trzech fascynujących postaci – francuskiego, eksperymentującego gitarzysty Jean-Francois Pauvorsa, doskonale nam znanego free drummera Rogera Turnera i bohatera dzisiejszej opowieści, tu z rurą barytonową i altową. Na krążek Curare (NoBusinness Records, CD/LP 2011) złożyły się dwie okoliczności koncertowe – pierwsza w znanym klubie Instant Chavires w roku 2008, druga w trakcie festiwalu Jazz en Franche-Comte, dwa lata później. Intrygujące spotkanie lekko wycofanego saksofonisty, ekspresyjnego gitarzysty (wszakże bez specjalnych doświadczeń w zakresie improwizacji o choćby odrobinę jazzowych korzeniach) i perkusjonalisty kameleona, który odnajdzie się w każdych okolicznościach estradowych. Pauvros, facet o wyglądzie wychudzonego Williama Burroughsa w długich włosach, trzymając swe różne gitary w ręku, nie ma żadnych ograniczeń w sposobie gry i doborze środków wyrazu. Wyobraźnia miota nim po scenie, a my możemy tylko konstatować, co pewien czas: ja bym na to nie wpadł… Raz brzmi jak Joe Morris, innym razem stosując technikę slajdową, ślizga się i płynie po gryfie umoczonymi palcami, niczym bluegrassowy wyjadacz. Gdy sytuacja w procesie improwizacji tego wymaga, zamienia się w gitarzystę basowego i napędza całe trio, niczym silnik atomowy. Stanowi bezsprzecznie inspirujący dysonans estetyczny i stylistyczny dla pozostałej dwójki muzyków. Lazro na początku całej zabawy czai się jak tygrys na żerowisku, nieco ustępuje pola gitarzyście, ale to efekt zamierzony i dramaturgicznie uzasadniony. Gdy przyjdzie jego moment, barytonem wydzierga marszrutę improwizacji dla całej załogi, a groteskowość sytuacji scenicznej podkreśli komentarzem gardłowym. Zgrabnie dyscyplinuje szaleństwo koncertowe, pyskatym i śpiewnym altem. Gdy improwizacja przebiera bardzo skupiony charakter, gdy wydawanie dźwięku przypomina wyciskanie soku z nadgniłej cytryny, jest królem tego rytuału i jedynym sprawiedliwym. Turner jest wszędzie, w każdym momencie podkreśla tupaniem wyczyny kolegów i dynamizuje w ujęciu dramaturgicznym całą improwizację. Pod koniec nie zabraknie też szczypty psychodelii (Lazro palcuje jak Coltrane, to chyba przypomina jedną z jego kompozycji!) i onirycznego pląsania na finał.
Kurara, indiańska trucizna do smarowania grotów strzał. Trafiony, zatopiony!





Starsze incydenty, personalnie różnorodne

Cofnijmy się w czasie o blisko dwie i pół dekady. W dyskografii Lazro niewiele jest pozycji, w których jest on głównym podmiotem wykonawczym (poza sporadycznymi ekspozycjami solowymi). Tu – wyjątek potwierdzający regułę. Podwójna winylowa płyta Daunik Lazro Sweet Zee (Hat Art, 1985), niestety do dziś niewznowiona na nośniku cyfrowym. Pierwszy krążek, to fantastyczne, prawdziwie rozwichrzone free improv w pasjonującym personalnie kwartecie – dwaj faceci odpowiedzialni za niskie częstotliwości, Tristan Honsinger (wiolonczela, głos) i J.J. Avenel (kontrabas), wyjątkowy Toshinori Kondo na trąbce (także głos) i Lazro na saksofonie altowym. Blisko trzy kwadranse improwizacyjnego szaleństwa o brudnym soundzie i piekielnym, mimo braku perkusji, ładunku dynamizmu. Sweet Zee I i II, zarejestrowane na festiwalu jazzowym w szwajcarskim Willisau, w sierpniu 1983r. Drugi czarny krążek dzielą między sobą dwie formacje trzyosobowe. Najpierw alt Lazro zaplątany został między struny gitary Raymonda Boni i skrzypiec Carlosa Zingaro – ponad 23-minutowa perła precyzyjnej, acz śmiałej estetycznie improwizacji (koncert na Sens Music Meeting, Francja, maj 1983r.). Na koniec kolejna formacja bez backgroundu rytmicznego – Joelle Leandre (kontrabas i głos), George Lewis (puzon z przystawkami), no i Lazro znów tylko na alcie. Tym razem aż pięć drobnych miniatur swobodnej improwizacji, godnych każdej naszej chwili do zmarnowania (rejestracja francuska ze stycznia 1984r.). Po odsłuchu całości można tylko zadać sobie pytanie, która z czterech stron Sweet Zee, uwiodła nas najbardziej. Pytanie jest cokolwiek retoryczne. Doskonała muzyka.

Ciekawym wydawnictwem jest płyta Periferia (in Situ, 1995), sygnowana przez demokratyczny kwartet w składzie – Daunik Lazro (alt, baryton), Carlos Zingaro (skrzypce, także w wersji elektrycznej), Sakis Papadimitriou (piano) i Jean Bolcato (kontrabas, głos). Każdy z muzyków przygotował na okoliczność spotkania w Vando’eure-Les-Nancy (kwiecień 1994r.) po dwie kompozycje, które zostały poddane kolektywnej, acz skupionej i wrażliwej na szczegół brzmieniowy improwizacji. Ciekawa okazja, by poznać muzykę Daunika w atmosferze zupełnie odmiennej od szaleństwa Słodkiej Zee.




Pozostańmy przy kontrabasie Bolcato i dodajmy doń perkusję Christiana Rolleta. Tych dwćch Panów doprosił Daunik Lazro (alt, baryton) do realizacji pomysłu, firmowanego trojgiem nazwisk, A.H.O And His Orchestra (Blue Regard, 1997). Znów na pulpitach studyjnych pojawiły się kompozycje każdego z muzyków (także Steve’a Lacy i Charlesa Tylera), które na wysokim poziomie kooperacji zostały nam podane w wersji silnie improwizowanej. Bardzo jazzowa propozycja, której wiele fragmentów granych jest unisono, a my możemy zachwycać się fantastycznym brzmieniem instrumentów i telepatycznym wręcz zrozumieniem muzyków. Piękna płyta!



Ps. Uwaga! Trybuna udaje się na zasłużone wakacje, w trakcie których nie planuje nowych publikacji (choć licho nie śpi..). Nowych zwariowanych opowieści o jeszcze bardziej zwariowanych muzykach oczekujecie po 15 sierpnia.

środa, 20 lipca 2016

Mats Gustafsson – wiedeńskie przyjęcie urodzinowe w imię pokoju i … ognia


Wiedeński przybytek kultury Porgy and Bess był pod koniec października 2014 miejscem obchodów 50 rocznicy urodzin Matsa Gustafssona, być może najwybitniejszej postaci współczesnej muzyki improwizowanej o korzeniach nieanglosaskich.

Zabawa trwała trzy dni i zapewne tyleż nocy. Były życzenia, był tort i świeczki. I co najważniejsze – multum gości, muzyków zaproszonych przez Jubilata z całego świata. Dziś trafia do naszych rąk czteropłytowa dokumentacja muzycznej strony obchodów zacnej 50-i Matsa. Dzieło zwie się Mats Gustafsson & Friends MG 50: Peace and Fire. Wydawcą jest austriacki label Trost, pod numerem katalogowym TR140.

Nim prześledzimy zawartość tego wydawnictwa i przywołamy listę muzyków, którzy na nim zaistnieli, dwa słowa o tych, których na przyjęciu urodzinowym zabrakło. To muzycy na pewno dla Gustafssona ważni, muzycy, z którymi popełnił wiele znakomitych płyt. Myślę o Barry Guyu i Raymondzie Stridzie (ich wspólna formacja zwie się roboczo Tarfala Trio), a także Stenie Sandellu (z nim, jak i rzeczonym Stridem, Mats tworzy grupę Gush). Z pewnością ich nieobecność nie była intencją Jubilata, jakkolwiek mi osobiście tych Panów, w trakcie odsłuchu ekscesów muzycznych z trzydniowych obchodów, brakuje szczególnie dotkliwie. Ale cóż, nieobecni nie mają głosu, zatem skupmy się na tych, którzy w Wiedniu świetnie się bawili.




Nie kryję na tej stronie, pisząc dość często o współczesnych dokonaniach szwedzkiego saksofonisty, iż muzyczna przygoda Matsa niebezpiecznie pikuje w kierunku muzyki rockowej, noisowej i zgrzytliwej elektroniki. O ile użyte środki artystycznego wyrazu nie są dla mnie problemem, o tyle fakt, że muzyka Matsa ucieka od improwizacji w kierunku prostych rytmów i gigantycznego hałasu, jest trudna do zaakceptowania. Cierpi na tym scena free improvisation, dla której Mats był od lat motorem rozwoju i jedną z najważniejszych postaci.

Materiał z Porgy and Bess zresztą świetnie pokazuje tę dwubiegunowość poczynań Matsa. Na czteropaku znajdziemy zarówno błyskotliwe popisy free improv, jak i głośną, rytmiczną muzykę o prostym metrum, barwioną dźwiękami generowanymi na kilometrach grubych kabli, wreszcie zwoje zmyślnie pokomplikowanej elektroniki o delikatnie improwizowanym posmaku.

Przygoda Peace & Fire zaczyna się dwoma krótkimi miniaturkami wolnej improwizacji duetu Gustafsson – Dkerm. Za pseudonimem tego drugiego, kryje się avant-rockowy perkusista Dieter Kern, który w formule zaproponowanej przez Jubilata, radzi sobie … wyśmienicie. Ledwie dziewięć minut piorunującego zaproszenia do zabawy urodzinowej. No i gra Matsa – takiego lubię go najbardziej!

Następne dziewięć minut spędzamy w odmętach sycząco-skwierczącej elektroniki (Billy Roisz i Dieb13 jako Risc), by przez kolejnych kilkanaście poflirtować ze Svenem-Ake Johanssonem, weteranem freejazzowego bębnienia, w wersji solowej, który epizodycznie używa także głosu, na dość konwencjonalny zresztą sposób. Dysk pierwszy wieńczy prawie 25 minutowy set w wykonaniu stałej formacji Matsa, Swedish Azz (na ostatni fragment na dostawkę z Johanssonem), eksplorującej historię szwedzkiego jazzu na wskroś …nowoczesnymi środkami wyrazu. Nie są to wszakże dźwięki, które mnie osobiście szczególnie intrygują. W każdym razie, odsłuchałem bez szwanku na umyśle.

Dysk drugi, to rozbudowana wycieczka w kierunku muzyki nieimprowizowanej lub … tylko trochę improwizowanej. Zaczynamy od formacji (Fake) The Facts (Siewert, Gustafsson, Dieb 13), wspartej dwoma perkusjami (Brandlmayr, Lytton). Dwudziestominutową ścianę dźwięku słucha się … zupełnie ciekawie, a już na pewno jest to propozycja bardziej przyswajalna, niż studyjne ekscesy w składzie trzyosobowym. Kolejny, jeszcze dłuższy interwał, to duet okablowanego Christiana Kurzmanna i … wokalistki Sofii Jernberg, którą okazję mieliśmy poznać w Fire! Orchestra. I podobnie, jak w trakcie poprzedniego fragmentu, nie spodziewając się wiele, mogłem się mile rozczarować, zwłaszcza w kontekście głosowych pogadanek Sofii. No i czas na punkt główny dysku, czyli ponad 30-minutowy set kolejnej stałej formacji Gustafssona – Fire! Bazą dla tej grupy jest skład trzyosobowy, znamy świetnie wersję orkiestrową, tu zaś na scenę trafił wariant pośredni – Mała Orkiestra Ogniowa! W ramach wzmocnień personalnych – Agusti Fernandez na organach, Erwan Keravec na bagpipes (!) i dwie wokalistki znane nam z Fire! Orchestra - przywołana już wcześniej Sofia i Mariam Wallentin. Początek spotkania absolutnie w estetyce free improv, przy pięknie jęczącym wokalu jednej z Panien. Aż do momentu, gdy do gry wchodzi twardy bas Bertlinga i zaczynamy jechać już całkiem na rockowo. Przyznam bez cienia wątpliwości, że Fire! w takiej formule bardzo mi się podoba. Oczywiście dominacja rytmu, oczywiście głośny jęk gitary basowej i elektroniki (często jednocześnie), ale … z jednej strony - kapitalnie śpiewające Panny, z drugiej - łagodzący obyczaje Agusti, wreszcie szalone piszczałki na dokładkę. Wszystko to powoduje, iż ten set ogniowy dostaje ode mnie dużego plusa prosto w czółko. Do tańca i do różańca! Jeśli dacie sobie wydziergać na czole ten rockowy sznyt Fire!, ta muzyka zaprowadzi Was do bram piekła i pozwoli doznać nieuciążliwej ekstazy.




Jesteśmy zatem w połowie zabawy. Jest całkiem fajnie, kilku gości, pozornie zbędnych na tym przyjęciu, dało istotny powód do czerpania przyjemności z ich muzyki, a przed nami  creme de la creme tego zestawu. Najpierw Gustafsson zaprasza na scenę… austriacką formację muzyki współczesnej Klangforum Wien, z którą wchodzi w szranki improwizacyjnej batalii bez przymrużenia oka. Wyśmienite! Matsa kontratakują flet, kontrabas, obój, trąbka i kwartet instrumentów smyczkowych. Potem jeszcze fragment z tubą i perkusjonaliami. Blisko kwadrans jakże konkretnej zabawy. Tuż po nich, spotkanie Matsa w weteranami niemieckiego free improv, Günterem Christmannem (puzon, wiolonczela) i Paulem Lovensem (perkusja), którzy jako TR!O mają w dorobku krążek, popełniony dwie dekady temu (z tym pierwszym Mats ma na rozkładzie także duety). Do trójki podłączono analogową elektronikę Thomasa Lehna, a nam pozostało nieźle się zachwycić tą szemraną improwizacją, trwającą niestety tylko niewiele ponad kwadrans. Otumanieni skupioną grą wyżej wymienionych, po chwili zostajemy zaatakowani freejazzową petardą, w postaci blisko 40-minutowego setu The Thing i Kena Vandermarka. Jakąś dekadę temu takie granie strasznie mnie rajcowało, dziś jednak nie potrafię nie natrafić na powtórki i kalki. Ale Urodziny Matsa mają swoje prawa, a przecież trudno je sobie wyobrazić bez tego koncertu! No i dysk trzeci za nami…

Dysk ostatni przynosi … prawie wyłącznie występy solowe. O ile pierwsze dziesięć minut na wibrafon solo w połączeniu z elementami perkusji (Kjell Nordeson), możemy śmiało zmarnować na wycieczkę do lodówki po zmrożony browar, o tyle kolejne solówki nie powinny już ujść naszej uwadze. Najpierw Per Ake Holmlander i jego tuba (doskonałe!), potem prawie 20 minut preparacji fortepianu przez mistrza tego fachu, Agusti Fernandeza (kapitalne!), wreszcie jeszcze dłuższy fragment Erwana Keraveca i jego bagpipes (odjazd!). Na sam już finał znów okablowany Kurzmann, tym razem w towarzystwie Kena Vandermarka, a zaraz po nich Anna Högberg w dwuminutowej miniaturce na saksofon altowy. 

Wedle informacji zawartych na wydawnictwie, urodzinowa muzyka została zaprezentowana tu w porządku chronologicznym (dysk pierwszy zarejestrowany 26.10, dysk drugi - 27.10, zaś trzeci i czwarty – 28.10), przy czym dysk ostatni zawiera nagrania powstałe w Porgy and Bess, w części zwanej Strenge Kammer.




czwartek, 14 lipca 2016

Nate Wooley – lekcja argonautyki i sylabizowania


Nate Wooley jest na tyle częstym gościem na Trybunie, że każdorazowe przytaczanie jego dorobku i pozycji na współczesnej scenie muzyki improwizowanej, możemy uznać za całkowicie zbyteczne. Jakkolwiek pamiętamy, iż obok wielu wyśmienitych dokonań na polu free improv, paru nudnych autorskich płyt z materiałem komponowanym, lubi on także zapuszczać się w świat muzyki bezwzględnie improwizowanej, jednak umoczonej w elektronice, multiamplifikowanych urządzeniach generujących dźwięk, czy zapisanej na starych, pociętych taśmach zalegających śmietnik na jego prywatnej posesji. Ten ostatni wątek w twórczości Nate’a omawialiśmy już kilkakrotnie na tej stronie, a zasadniczą do tego inspiracją był cykl muzycznych ekscesów pod nazwą Seven Storey Mountain.

Dziś czas na najnowszą płytę Wooleya Argonautica (Firehouse 12 Records, 2016), która dość sprawnie wpisuje się w powyższy kontekst stylistyczny. Dodatkowo, wrażenia z jej odsłuchu uzupełnimy o nowy cykl produkcji solowych, który także winien być przypisany do formuły Jazz Is Dead! … czyli Improwizacja Inaczej.





Lekcja argonautyki

Cytując luźno za opisem zawartym na stronie muzyka, Argonautica to swoiste połączenie aleatorycznej i minimalistycznej estetyki kompozytorskiej, wtłoczonej w idiom wczesnego fussion, gdy określenie jazz/rock było niemile widziane. To także hołd Nate’a dla bohatera lat swej młodości, trębacza Rona Milesa i jego płyty My Cruel Heart z roku 1996.

Miles, trębacz i kornecista, ledwie dekadę starszy od Wooleya, kojarzony jest przez nas właśnie z muzyką fussion, a także z niekoniecznie ambitnymi kolaboracjami z elektroniką, a nawet muzyką taneczną, wszakże z silnym, jazzowym feelingiem. Osoba Rona nie jest tu zatem bogiem na firmamencie, a jedynie postacią, która tak silnie zainspirowała młodego Nate’a do uprawiania muzyki, że z tych oczywistych wspomnień zrodził się argonautyczny koncept.




Na potrzeby interesującego nas dziś pomysłu, Nate powołał do służby podwójne trio. Obok siebie i …Rona Milesa na trąbkach, w nagraniu wzięli udział – pianista akustyczny, z doświadczeniem na polu muzyki współczesnej, Cory Smythe, elektryczny klawiszowiec rodem ze sceny avant-rockowej, Jozef Dumoulin, na pianie fendera i elektronice (Wooley gra z nim w takim zwichrowanym w kierunku improwizacji, rock-bandzie o uroczej nazwie Biuro Turystyki Atomowej!) oraz dwaj perkusiści, Rudy Royston i Devin Gray (na półkach przygotowanych na ich dyskografie na razie zalega kurz).

Argonautica, określona na wydawnictwie jako kompozycja, została zarejestrowana w Klubie Firehouse 12, w grudniu 2014r. Trwa blisko 43 minuty i jest nieprzerwanym, zwartym ciągiem dźwięków. Trębacze grają w zasadzie w parze i często unisono prowadzą całą muzyczną machinę do przodu. Wooley gra dość prosto i z reguły daruje sobie sonorystyczne skoki w bok. Na ogół operuje czystym dźwiękiem z lekkim pogłosem, który w trakcie trwania utworu zdecydowanie się nasila. Miles czyni podobnie i na tym polu nie liczymy na jakieś szczególne urozmaicenia. Co innego pianiści – Smythe mimo rodowodu new music potrafi nieźle pohałasować. Dynamicznie inspiruje pozostałych do improwizacyjnego szaleństwa, pikując w dół lub wznosząc się w bardzo freejazzowej estetyce. Dumoulin, po prawdzie kluczowa postać w tej zabawie, jest doprawdy wszędzie. Pięknie prowadzi typowy dla fussion walking niskich częstotliwości, śmiało też plami przestrzeń udanymi pasażami klawiszy. W kluczowych momentach potrafi być zadziorny, a jego fender lubi przejąć pałeczkę i zarysować kołyszący rytm, wedle którego reszta muzyków biegnie do utraty tchu. Perkusiści robią swoje, trzymają rytm jak trzeba, paskudzą klimat zmyślnymi zakrętasami, gdy sytuacja tego wymaga. Momenty spokojnej narracji, podkreślanej nieskomplikowanym dwugłosem trąbek, z lekką amplifikacją w ważnych dramaturgicznie chwilach, bywają w nieoczywisty sposób komplikowane przez zwarcia i zgrzyty, ciekawe niuanse brzmieniowe, pozytywne dysonanse i bardziej już tradycyjne kontrapunkty. Niespełna trzy kwadransie śmiało trwać mogłyby dłużej.




Oceniając Argonautykę na tle Siedmiopiętrowej Góry, z oczywistych względów sytuujemy ją w hierarchii dokonań Nate’a nieco niżej, wszakże słucha się jej wyśmienicie, w zasadzie z każdego punktu widzenia. Ciekawa reanimacja fussion, połączona z jego drobną dekonstrukcją, niemniej frapujące zderzenie różnych muzycznych osobowości, no i zapewne jedyna okazja, by muzyk sortu Rona Milesa mógł zaistnieć na łamach mojego improwizowanego bloga.


Lekcja sylabizowania

Tu wcale nie chodzi o kontrolę ustnika, języka, gardła czy ust. Raczej zależy mi na tym, by pozwolić im pracować w naturalnym środowisku, jednakże w separacji od typowych ról, jakie mają w produkowaniu dźwięku (Nate Wooley o idei powstania muzyki na trąbkę solo).

Sylaby (Syllables) to nowy pomysł Nate’a Wooleya na solowy występ z trąbką, stosownie amplifikowaną (czyli docierającą do naszych uszu ze wzmocnionym sygnałem – zatem głośniej i z lekkim przesterem). Po materiale ciętym tępymi nożyczkami przez lekko upalonego designera (Wrong Shape To Be A Storyteller) czy choćby jednostajnym, katorżniczym dronie, gotowym zabijać w okopach każdej wojny światowej (The Almond), czas na wysublimowany koncept, prowadzący do zadziwiającego efektu finalnego.




Proces generowania dźwięku w tymże koncepcie jest tylko pozornie skomplikowany. W sumie… jest banalnie prosty. Usta muzyka układane są na ustniku instrumentu wg wzoru, jaki dyktują mu … sylaby. Innymi słowy – mając ułożone usta do wypowiedzenia danej sylaby, muzyk generuje dźwięk trąbką. Potem, te już całkiem muzyczne sylaby, wpadają do maszyny losującej (komputera) i są przez muzyka nakładane na siebie, ścieżka po ścieżce, także multiplikowane i rozciągane w czasie. Powstaje swoisty trębacki wielogłos, który często przyjmuje postać dźwiękowego drona, który zawisa nad nami, niczym miecz Demoklesa. Łączenia, klejenia i szwy są na tyle precyzyjne, iż w procesie odsłuchu funkcjonujemy absolutnie komfortowo i delektować się możemy nieomal pojedynczym dźwiękiem. Bywają momenty, iż posklejane pasaże trąbki są powtarzane z tak dużą częstotliwości, iż zaczynają tworzyć rytm, który potrafi skowyczeć i rozszarpywać rzeczywistość dźwiękową.

Incydent pierwszy nazywa się (8) Syllables (Peira, 2011) i zawiera muzyczną transpozycję … ośmiu sylab. Incydent drugi, to (9) Syllables (MNOAD, 2013) i … tak, tak, zgadliście – dziewięć sylab. Ta muzyka trafia do nas w formacie pięknie wydanych CD-rów i każde z nich zawiera po jednym traku, wszakże stanowiącym kompilację tych trębackich wielogłosów. W tak zwanym międzyczasie, na płycie słyszymy oddech muzyka i ciszę, funkcjonującą jako samodzielna jednostka muzyczna (Cage?). Pochłaniają nas samoistne połacie niepokojącego oczekiwania. Nie wiemy, co zdarzy się za chwilę. Mamy wrażenie, że zza naszych pleców za moment wyskoczy ktoś równie szalony i diabelski, jak Bob z lynchowego Twin Peeks.




Osiem sylab może zaskoczyć poziomem głośności, zatem lojalnie ostrzegam przed zbyt wysokim stanem potencjometrów. Dziewiątki wydają się w tym zestawieniu nieco spokojniejsze i bardziej zwarte, jako całość kompozycji. Dramaturgicznie poszarpane Ósemki (bywają momenty, gdy moje bezprzewodowe słuchawki tracą łączność, z uwagi na długotrwały brak dźwięku) wieńczy modulowana, upita syrena alarmowa, która wcale nie wzywa do ucieczki, raczej zakleszcza nas w tej przedziwnej rzeczywistości fonicznej. Seven Storey Mountain solo? Ciekawe, co Nate myśli o takim tropie w interpretacji Sylab?


Eskalacja niespodzianek, gruba kurtyna nieoczywistości i nasz otwarty na nowe doznania mózg! To nie może się nie udać!

Ps. Zdjęcia z koncertu promującego płytę Argonautica, Nowy Jork, 30 maja br.


wtorek, 12 lipca 2016

John Russell – ‘MOdernism – POst MOdernism – SO what?’


Angielska muzyka improwizowana nie byłaby tak bogata w wyjątkowe osiągnięcia i niesamowite nagrania, nie wydałaby na świat tylu spektakularnych muzyków, gdyby nie skromny zwyczaj … cyklicznego muzykowania przy herbatce (wątek innych używek pozostawmy w sferze niedopowiedzeń).

Inicjatyw wspólnego, cyklicznego improwizowania w gronie przyjaciół i bliskich, ostatnie dekady dostarczyły całe mnóstwo. Pamiętamy o Dereku Baileyu i jego Company, nie zapominamy o London Improvisers Orchestra, która przez blisko dekadę jeden dzień w miesiącu miała regularne próby i szlifowała idiom improwizacji wielkogabarytowej. Choćby inicjatywa „kościelna” Evana Parkera i spotkania Free Zone w Appleby, które przez lata dostarczały nam niezapomnianych wrażeń. Z kolei wyjątkowy festiwal Freedom Of  The City do roku 2013 stanowił coroczny powód wycieczek wielu szaleńców z całego świata, na te kilka majowych dni do Londynu. Zamierzchłe lata 80. przyniosły serię spotkań pod nazwą Fete Quaqua, która potem przerodziła się w .. Quaqua. Za te ostatnie dwie idee odpowiadał John Russell. Przykłady możnaby mnożyć.




Modernizm, Post Modernizm i co dalej?

Podobny zamysł przyświecał temuż Johnowi Russellowi i Chrisowi Burnowi, gdy w roku 1991 powoływali do życia Mopomoso (skrót od zdania przywołanego w tytule dzisiejszej opowieści), czyli cykl regularnych, comiesięcznych spotkań improwizatorskich w The Red Rose Comedy Theatre w Londynie (przy okazji, to właśnie w tym miejscu regularnie występowała, wyżej wspomniana, London Improvisers Orchestra).  Przez siedemnaście lat spotkania w Red Rose odbywały się regularnie. Niestety w którymś momencie stali bywali tego miejsca zostali zeń wyproszeni (podobnie jak LIO), a tym samym zmuszeni do poszukiwania nowego miejsca na wspólne spotkania, koncerty i warsztaty. Raz grali w Vortexie, innymi razem w Cafe Oto, by w roku 2013 podjąć szaleńczy pomysł… zorganizowania festiwalu objazdowego. Przy wsparciu, przyjaznych kulturze wysokiej, organizacji rządowych i samorządowych (Art Council, m.in.), udało się tygodniowy tour po Anglii przeprowadzić. Kolejne lata przyniosły i nadal przynoszą nowe koncerty pod szyldem Mopomoso, co więcej znów odbywają się one w cyklach miesięcznych, w różnych miejscach przeznaczonych do konsumpcji muzyki. Po szczegóły odsyłam na mopomoso.com.




Puentą naszej opowieści o meandrach herbatowych meetingów będzie natomiast edytorska dokumentacja ze wspomnianej objazdówki w roku 2013, która całkiem niedawno ujrzała światło dziennie, dzięki nowemu wydawnictwu Johna Russella, Weekertoft Records. Pudełko z czterema dyskami zwie się Mopomoso Tour 2013: Making Rooms i zawiera … wspaniałą muzykę. Szczegóły poniżej.


Fakty bezsporne

Pierwszy Touring Mopomoso miał miejsce między 23 a 30 kwietnia 2013r. Objął siedem miast angielskich: Birmigham, Brighton, Oxford, Bristol, Sheffield, Newcastle i Manchester. We wszystkich koncertach uczestniczyło dziewięciu muzyków. Jeden – Keith Tippett, fortepian solo – dojechał jedynie na koncert do Bristolu. Zarejestrowano wszystkie koncerty, a na wydawnictwo Making Rooms trafił wybór z tychże, w łącznym wymiarze czasowym blisko 270 minut. Pomieszczono je na czterech płytach CD, z których każda otrzymała indywidualny tytuł, a następnie zapakowano do zgrabnego pudełka kartonowego. Od 30 stycznia br. można to cudo posiąść drogą kupna. Osobiście nabyłem od Alexa Warda po jego koncercie na festiwalu Art Of Improvisation we Wrocławiu.


Trio po raz pierwszy: Chasing The Peripanjandra

Na początek trzęsienie ziemi, a potem będzie już tylko lepiej. Evan Parker, saksofon tenorowy, John Edwards, kontrabas i John Russell, gitara akustyczna. Trudno o bardziej dosadną muzyczną genialność w wydaniu angielskim. Panowie grali razem setki razy, choć w tym trio mają w dorobku tylko jedną, acz wspaniałą płytę House Full Of Floors (Tzadik, 2007) i tym tytułem wykonawczym bywają określani na plakatach anonsujących ich koncerty.




Dysk dokumentujący ich popisy na objazdówce Mopomoso przynosi trzy ponad dwudziestominutowe, swobodne improwizacje. W dobrych słuchawkach słyszymy muzyków od lewej do prawej, w kolejności jakiej wymieniłem ich na wstępie tego akapitu. Od samego startu w nagraniu dominuje potężny, ale czysto brzmiący kontrabas Edwardsa. Russell brzdąka na gitarze, jakby trenował nowy motyw flamenco, a Parker lekko zawiesza głos, jakby jego tenorowi na krótki moment zabrakło języka w gębie. Wszystko już wiemy o tej muzyce, niczym nie jest nas w stanie zaskoczyć, nasz mózg z pewnością już przy tych dźwiękach nie rozwija się, ale… trudno doprawdy szukać we wszechświecie free improv piękniej brzmiącego zestawu trzyosobowego. Muzyka płynie, jakby ocean dźwięków nie miał dna, a mistrzem ceremonii musi zostać ogłoszony Edwards. Gra po prostu genialnie, ani na moment nie zdejmując nogi z pedału gazu. Gorąca lawa wylewa się z uszu każdego z trójki muzyków. W drugim fragmencie – czas na drobny odpoczynek (choć nie wiemy, czy jesteśmy na tym samym koncercie, czy może już jednak na innym – to wszak jest Tour!). Muzyka wypełnia głęboką przestrzeń Sali koncertowej zupełnie samoistnie, a ktoś z offu delikatnie charczy otworem gębowym (czyżby Edwards? ale chłop jest w formie!). Ten spokój jest jednak pozorny, bo wszystko kończy się niezłą galopadą. I fragment trzeci, ostatni – ciekawe, surowe brzmienie gitary Russella (jakby grał na … bałałajce). Po dynamicznym intro, muzyka się uspokaja, acz toczy w niepokojącym tempie i ma ochotę co chwila czymś nas zaskakiwać. Cała trójka brzmi wręcz barokowo i dowozi nas do finału w pozycji rozdziawionej gęby. Majstersztyk!


Solo raz jedyny: Naqsh

Piano solo stanowi dla mnie każdorazowo duże wyzwanie i samotną walkę z instrumentem, którego po prawdzie, po prostu nie lubię. Pat Thomas, muzyk średniego pokolenia brytyjskich improwizatorów, jest tu owym samotnym podmiotem wykonawczym. Na dysk drugi Mopomoso Touring 2013 trafiło aż dziewięć stosunkowo krótkich improwizacji. Thomas w każdym z nich stosuje trochę inną technikę gry, improwizuje w innym tempach i skalach, przeto nawet źle nastawiony do instrumentu recenzent musi przyznać, że fortepianowa opowieści nie nudzi i daje się swobodnie przetrawić.




Na objazdówce Pat używał także elektroniki, jak to ma w swoim zwyczaju, zatem w wyborze nagrań dokonanych dla potrzeb tego wydawnictwa, słyszymy i ją, jednak tylko w drobnym, trzyminutowym fragmencie. Pozostały czas wypełnia piano w wersji akustycznej. Nie brakuje ciekawych preparacji (akurat ten wątek w życiu instrumentu fortepianowego akceptuję bez zastrzeżeń), choć pozostają one w zdecydowanej mniejszości. Innymi słowy – dałem radę, jakkolwiek po latach, gdy sięgnę po ten czteropak, dysk Thomasa będzie z pewnością najmniej zużyty.


Trio po raz drugi: Knottings

Mimo oczywistych zachwytów nad muzyką zawartą na dysku pierwszym, to właśnie dysk trzeci, z kolejnym trio, zdaje się być w mym sercu fragmentem najwybitniejszym. Ale do rzeczy – Alison Blunt, skrzypce, Benedict Taylor, altówka i David Leahy, kontrabas. Całą trójkę śmiało możemy zaliczyć do grona młodego pokolenia brytyjskich improwizatorów. Zapewne na ich nazwiska natrafialiśmy do tej pory jedynie w wypadku odczytywania list obecności na kolejnych koncertach London Improvisers Orchestra.




Skrzypce i altówka na skrzydłach, kontrabas atakujący środkowym pasmem, zadziorny, niemal freejazzowy (co jednak zaskakujące w tym zestawieniu), drastycznie wyznaczający pole działania. Dynamiczne rozszarpywanie strun nie trwa jednak w nieskończoność, bowiem kontrabasista sięga po smyczek, rozpoczynając galopadę trzech dobrze naoliwionych strunowców. Ale to jednak nie filharmonia, tu dosadność i ekspresja wyznaczają ramy muzycznych eksploracji, wieńcząc 13-minutowe, kompulsywne wprowadzenie do strunowego misterium. Bo potem to już … tylko skowyt i bolesne rozszarpywanie ran. Violin i viola pięknie improwizują (altówka z dużym bagażem kameralistycznych pomysłów na zapanowanie nad koncentracją słuchacza), by po chwili głębokiego zanurzenia się w … estetyce muzyki dawnej, z werwą zedrzeć glazurę strun w trakcie improwizacji na pograniczu ciszy, w towarzystwie kontrabasu, który nie potrafi zapanować nad emocjami. Supły (knot) i zakręty (bend) wyznaczają trajektorię tej niezwykłej muzycznej przygody, która mogłaby się ciągnąć w nieskończoność, gdyby nie ograniczenia czasowe cyfrowego nośnika. Piękna muzyka!


Duet na finał: Seven Cities

Kay Grant, głos i Alex Ward, klarnet. Po jednym, drobnym fragmencie z każdego z miast goszczących Tour 2013. Amerykańska rezydentka Londynu i zdolny klarnecista, który był już podmiotem niejednej opowieści na Trybunie. To nie były, rzecz jasna, ich pierwsze spotkania w formule całkowicie uwolnionej improwizacji (co słychać!), albowiem mają w dorobku jeden krążek dla Emanem Records (Fast Talk, 2011).

Kay to kobieta temperamentna, która, choć nie dysponuje wyjątkowymi możliwościami wokalnymi i operuje raczej w węższym paśmie, to siłą wyobraźni i niepopadaniem w schematy, ani jakiekolwiek ograniczenia, czy umiejętnością kooperacji, potrafi wynieść swą improwizację na szczyty emocji, po każdej zresztą stronie sceny. Alex zdaje się być tu idealnym wręcz partnerem, który nie dość, że łapie w mig wszelkie Jej pomysły, to jeszcze gigantycznym kompetencjami w zakresie operowania skromnym klarnetem, dopowiada każde westchnienie wokalistki i zmyślnie je rozwija. Ten duet potrafi wpaść w jeden dźwięk, a my w ferworze zasłuchania, nie potrafimy odróżnić od siebie źródeł dźwięku. Raz klarnet się uczłowiecza, innym razem głos wchodzi w parametry klarnetu.





52-minutowy wyciąg z siedmiu koncertów mija jak nanosekunda w bezgranicznym wszechświecie, a ja zaczynam wierzyć w … notatki przedimprowizacyjne Alexa, z obserwacją tworzenia których, miałem do czynienia przed jego wrocławskim koncertem z Dominiciem Lashem. Niebywała integracja w procesie improwizacji z Kay Grant zapewne jest także skutkiem owych przygotowań. To jednak działa!!!



poniedziałek, 4 lipca 2016

Berne, Niggenkemper, Rempis, Sakata, Large Unit, Brötzmann, Mockūnas, Nathanson, Kretzmer, Slobber Pup, Toxy Doll, Friends & Neighbors - czerwcowa zbiorówka 2016


Tym razem bez mniej lub bardziej błyskotliwego wstępu, komentującego na ogół zgrzebną rzeczywistość zastaną, zaczynamy nasze ulubione, comiesięczne kolorowanki.

Płyty delikatnie ocenione w ramach rubryki „Odsłuchy premierowe – wstępne rekomendacje” zostaną dziś poddane ostatecznemu osądowi, a Trybuna niczym złowieszczy Trybunał, wyda wyroki niepodlegającego trybowi odwoławczemu. Od czerwonego low, poprzez żółty middle, po zielony jak trawa high. Do dzieła zatem!!!!


Tim Berne's Snakeoil  Anguis Oleum  (Screwgun Records, 2016)

Nowojorskiego alcistę Tima Berne’a nie zaliczylibyśmy do nadmiernie pracowitych muzyków, wszakże w ramach swojej bieżącej formacji Snakeoil, dostarcza nam nowe płyty dość regularnie. Po trzech studyjnych ujawnieniach w ramach monachijskiego ECM, tym razem edycja koncertowa, zrealizowana przez osobistą wytwórnię Tima – Screwgun Records, w edycji limitowanej, dwustu sztukowej.



Po latach efektownego eksperymentowania z elektroniką, jako elementem udanie wspierającym akustyczne improwizacje (Science Friction Band), po produkcjach opartych na podobnych schematach/ kompozycjach realizowanych jednakże bez elektroniki (Hard Cell), wreszcie po śmiałych improwizacjach w towarzystwie gitary elektrycznej (Big Satan), Berne dotarł do punktu zwrotnego, od momentu którego rozpoczął się proces wyciszania jego muzycznej ekspresji (co przy okazji zbiegło się z jego 60 urodzinami, zapewne zupełnie przypadkowo).

Dowodem rzeczowym tej delikatnej metamorfozy rzeczony working band, czyli Snakeoil. Berne stworzył go z udziałem pianisty Matta Mitchella, klarnecisty Oscara Noriegi i perkusisty Chesa Smitha. Ten akustyczny kwartet pozbawiony instrumentu basowego (jak wszystkie wcześniej wymienione zespoły, jednakże w tamtych przypadkach część obowiązków w zakresie generowania niskich częstotliwości przejmował keyboard lub gitara), w ramach niemieckiego, nudziarskiego labelu, trzykrotnie zapunktował, ale w sercu Waszego recenzenta nie wzbudził jakichś szczególnych ekscytacji. To oczywiście wciąż doskonały Berne, saksofonista o niepowtarzalnym soundzie altu, to jego gra, jego muzyka, ale … odrobinę za spokojna, trochę bez wewnętrznego ognia, nie budząca już takich emocji, jak dekadę temu z okładem.

Zatem po koncertowy Angius Oleum sięgałem ze spokojem i bez mrowienia w kręgosłupie. Skąpe informacje edytorskie nie pozwalają na określenie miejsca, ani daty spotkania/ spotkań (?) koncertowych. Cztery fragmenty opatrzone tytułami, trwające ponad 70 minut. Słucha się tego wyśmienicie, ale momenty ekspresyjnych galopad, stemplowanych wspaniałymi altowymi zawijasami, dość często przepoczwarzają się w chwile nadmiernej nostalgii i dramaturgicznie nieuzasadnionego wyciszenia. Mało, w mojej ocenie, do całej zabawy wnosi Noriega, a gra Mitchella też niczym szczególnym nie zaskakuje. W tym gronie udanie trzyma fason i dotrzymuje kroku liderowi Smith. Z pewną dozą sceptycyzmu,  pozostaję jednak przy pierwotnej rekomendacji high, bo Berne, to Berne. Klasa światowa po wszeczasy!


Pascal Niggenkemper Le 7eme Continent  Talking Trash  (Clean Feed, 2016)

Gadający chłam to płyta wymykająca się wszelkim klasyfikacjom, łatwym skojarzeniom, czy oczywistej kodyfikacji. To płyta – wyzwanie. Sam Niggenkemper - kontrabasista, z którym zetknęliśmy się przy okazji kilku znakomitych płyt free improv/ free jazz, gdzie stanowił on doskonałą siłę najemną – określa sekstet Siódmy Kontynent (w jednym fragmencie także septet) jako podwójne trio, czy potrójne duo, dając smakowity asumpt do wielokrotnej eksploracji materiału muzycznego.




W skupionych okolicznościach studyjnych, na potrzeby realizacji pomysłu kompozytorskiego Talking Trash, Pascal skojarzył dwa preparowane fortepiany (Eve Risser, Philip Zoubek), dwa amplifikowane klarnety (Joris Ruhl, Joachim Badenhorst), specjalny flet kontrabasowy (Julian Elvira) i kontrabas (on sam). W jednym fragmencie dodał także drugi kontrabas (Constantin Herzog). Na pulpity muzyków trafił zdecydowanie skomponowany materiał z pogranicza muzyki współczesnej, daleki od jakichkolwiek jazzowych skojarzeń. W żmudnym procesie wykonania śmiałych pomysłów kompozytorskich Pascala, muzycy wpadli jednak w improwizatorski szał i spreparowali wyśmienite, pikantne danie… do wielokrotnej konsumpcji.

Dziś, przy kolejnym, zdecydowanie nie pierwszym odsłuchu, nie jestem w stanie precyzyjnie opisać tej muzyki. Raz jest oniryczna i tajemnicza, innym razem łapie rytm i galopuje po obrzeżach kameralistyki spod znaku … osiemnastowiecznych kompozytorów znad Dunaju (przyznacie, skojarzenia idą po bandzie!). Potrafi się skulić jak kot, tłamsząc nas pasażami najniższych częstotliwości, by potem, posiłkując się podpowiedziami zmutowanych klarnetów, w strunowym pędzie osiągnąć szczyt Czarodziejskiej Góry.

Co najważniejsze – Talking Trash każe do siebie nieustannie powracać. To chyba znaczący dla niej komplement. Od początku maluję ten krążek na zielono i nie może być inaczej. Definitively high!


Gunwale (Dave Rempis, Albert Wildeman, Ryan Packard)  Polynya  (Aerophonic Records, 2016)

Dave Rempis, nasz ulubiony aerofoniczny gladiator, nie ustaje w wysiłkach, by zapracować na miano jednego z najaktywniejszych współczesnych muzyków freejazzowych. Jego świeże tegoroczne produkcje Czytelnicy TMS zdążyli już poznać kilka tygodni temu, w trakcie rozbudowanej opowieści o Aerophonic Records.




Tym razem chicagowski saksofonista w zestawie trzyosobowym, pod tytułem wykonawczym Gunwale, z muzykami, których specjalnie nie znamy. Na kontrabasie Albert Wildeman, na perkusji wspomaganej elektroniką Ryan Packard. Obaj na razie z bardzo skromnymi dyskografiami. Ten drugi z pewnym doświadczeniem na polu muzyki współczesnej. A Rempis, jak to Rempis, prawdziwe frytowe zwierzę, gotowe rozszarpać każdego, kogo napotka na swojej muzycznej drodze. Polynya, to trzyczęściowa, niespełna godzinna opowieść, zarejestrowana w wietrznym mieście w styczniu bieżącego roku. Rempis gra tu swoje, dynamicznie improwizując, z wykorzystaniem wszystkich istotnych atrybutów swojej gigantycznej techniki gry na instrumentach dętych, drewnianych (alt, tenor, baryton). Silnie nadstawiam uszu, by w grze jego współpartnerów odnaleźć elementy, którymi mogliby się pochwalić przed czytającymi te słowa, ale póki co, nie słyszę niczego nadmiernie ekscytującego.

Płyta w formacie CD (co nie jest regułą na AR), oczywiście nadal mieni się zieloną barwą (high!), ale umówmy się w tym gronie, że jest to zasługa przede wszystkim doskonałego saksofonisty.


Arashi (Akira Sakata, Johan Berthling, Paal Nilssen-Love)  Semikujira  (Trost Records, 2016)

Semikujira zaczyna się bardzo spokojnie i z dużym poszanowaniem dla naturalnej ciszy, ale muzyka brzmi tajemniczo i ma w sobie zaszyty spory niepokój, wzmagany mazgnięciami klarnetu. I to nie jest przypadek! Ładunek emocji zostaje nam dostarczony już w drugim fragmencie, a erupcja następuje w fragmencie trzecim, zdaje się dla całości kluczowym. Freejazzowa wersja tradycyjnej pieśni japońskiej wznosi tę płytę na wyżyny i tak już zostanie do końca. Sakata, zawsze kompetentny i charakterny alcista, tu dodaje także swój niesamowity, prawdziwie samurajski głos (okrzyk!), który bezsprzecznie nadaje całości posmak sporej wyjątkowości.




Zaskakująco dobra płyta Akiry Sakaty, trochę przeze mnie niedocenianego weterana niejednej wojny free jazzu z resztą świata, tą zdecydowanie bardziej pokorną. No i jakże zasadna sekcja, szwedzko-norweska, twarda jak skała, ulotna jak promieniowanie po ataku nuklearnym wroga. Zdecydowanie pozostajemy przy rekomendacji high!


Large Unit  Ana (PNL Records, 2016)

Od razu przyznam się do rzeczy karygodnej, żeby mieć to już z głowy! To dopiero moje pierwsze spotkanie z Dużym Składem Paala Nilssena-Love, wybitnego norweskiego perkusisty freejazzowego. Na szczęście nie trafiło na głuchego, zatem już teraz, w ramach pokuty, obiecuję częściej się nad tą zacną inicjatywą muzyczną pochylać. A okazji nie zabraknie, bowiem Ana to już czwarta edycja płytowa Large Unit (w tym drobna ep-ka).

Czternastoosobowy skład! Bardzo rozbudowana sekcja rytmiczna, na którą składa się podwójny zestaw perkusyjny, podwójny zestaw instrumentów perkusyjnych (dość egzotycznych), dwa basy, w wersji akustycznej i elektrycznej, gitara elektryczna i dwie tuby, ponadto elektronika i cztery dęciaki. Personalnie sporo dobrej, skandynawskiej młodzieży młodszej i młodzieży starszej, muzyków, których nazwiska mówią nam już dużo, a nawet bardzo dużo (choćby Kjaer, Molstad, Stroem, czy Holmlander).




Najnowsza płyta Large Unit to trzy dynamiczne i – co oczywiste, wszak jesteśmy na płycie perkusisty – rytmiczne odcinki muzyczne, nagrane w okolicznościach studyjnych w roku ubiegłym. Choć tematy i zasady działania w zespole zostały z pewnością spisane przez Paala w procesie przygotowawczym (to przecież Duży Skład!), to swoboda w procesie improwizacji, pozostawienie dużej przestrzeni dla awangardyzacji poczynań w grupie, wreszcie kompetencje tworzących ją muzyków, sprawiają, że Anę słucha się wyśmienicie i bez krzty nudy, ani zbędnych dłużyzn, a godzina nagrania mija w mgnieniu oka. Doskonała płyta i oczywista zielona rekomendacja! High!


Full Blast  Risc (Trost Records, 2016)

Od debiutu Full Blast ładnych kilka lat temu, do tej elektrycznej formacji z udziałem Petera Brötzmanna (dęciaki), Marino Pliakasa (gitara basowa) i Michaela Wertmüllera (perkusja) nie wracałem nie tylko dlatego, że czas bywa bezcenny, ale również z powodów czysto artystycznych.




Słuchając dziś najnowszej produkcji FB Risc, dokumentującej ubiegłoroczne, londyńskie spotkanie z oklaskami, chwilami mam jednak drobne, z powodu tego zaniechania, wyrzuty sumienia. Oczywiście nadal nie jest to muzyka, która rwie mi serce, a gra Brotzmanna z rzadka przynosi dźwięki, których bym się nie spodziewał. Jednakże ciekawa brzmieniowo praca basisty przykuwa ucho dość skutecznie, a i aura subtelnej elektroniki spowijająca bębnienie perkusisty, daje skuteczny powód, by po tę muzykę sięgać częściej niż raz na kilka lat. Muzyka Full Blast pozostaje – co oczywiste - niezwykle dynamiczna, na iście rockowy sposób i nieco przyciężkawa, ale w niezobowiązującym odsłuchu samochodowym radzi sobie całkiem dobrze. W ramach kolorowania odczuć, pozostanę przy pierwotnym middle, jednakże podeprę się drobnym high.


Peter Brötzmann/ Heather Leigh  Ears Are Filled With Wonder  (Not Two Records, 2016)

I znów nasz niezmordowany 75-latek w dynamicznym zwarciu na scenie free! Tym razem jednak w dość ciekawym, damskim towarzystwie. Co więcej, w towarzystwie jeszcze ciekawszego instrumentu, a mianowicie pedałowej gitary (pedal steel gitar), której naczelną charakterystyką jest umiejętność zawodzenia (innymi słowy – płynnego modulowania dźwięku).

Krótkie, niespełna 30-minutowe spotkanie z ubiegłorocznej jesieni jazzowej w krakowskiej Alchemii. Fragment dłuższej rezydencji Petera podówczas, nie wiemy jednak, czy inne nagrania z tamtego, wieloosobowego spotkania odnajdą swój edytorski wymiar w przyszłości.




To wszakże jest dość smakowite, o tytule świetnie je komentującym, a z racji swej krótkiej formy, dalece nieprzegadane. Gra Pani (Panny?) o jakże filmowym nazwisku Leigh, oryginalna i przykuwająca uwagę. Peter oczywiście na tym tle rzeźbi swoje, acz niebanalnie wchodzi w interakcje z modulowanym gitarowym hałasem. Potrafi też być tu subtelnie i dziać się w nieśpiesznych tempach, z odrobiną wzajemnej empatii i nieudawanej radości grania. Pozostaję zatem przy rekomendacji high, gdyż to być może jedna z lepszych produkcji Brötzmanna w ostatnich latach.


Vladimir Tarasov/ Eugenijus Kanevičius/ Liudas Mockūnas  Intuitus (NoBusiness Records, 2LP 2016)

Cztery czarne strony dwóch winylowych krążków, trzy nazwiska muzyków, studyjne, wileńskie okoliczności spotkania. Weteran rosyjskiego bębnienia, wszakże litewski rezydent Tarasov, w opozycji do młodych, jurnych litewskich wyjadaczy, Kaneviciusa (kontrabas) i Mockunasa (saksofony), których kompetencje mieliśmy onegdaj okazję poznać w trakcie bardzo udanej kooperacji z Matsem Gustafssonem, która zresztą dała początek wytwórni NoBusinness Records (The Vilnius Explosion).




Panowie nagrywali w prywatnym, domowym studiu Tarasova, co niewątpliwie implikowało fakt, iż mieli dużo czasu i nikt, ani nic ich nie goniło. To słychać w tej muzyce! Jest czas na długie kreślenie tematu, są niekrótkie interwały na solowe popisy każdego z muzyków, jest wreszcie blisko półtorej godziny nagrania. Nie stanowi to bynajmniej jakiegokolwiek zarzutu. Tej muzyki słucha się znakomicie, a nawet w dynamicznych improwizacjach… nie brakuje nam czasu, by zawiesić ucho na niuansach. Jedynie nieadekwatny poziom ekspresji w niektórych partiach kolektywnych improwizacji (myślę tu w pierwszej kolejności o grze Mockunasa) i będący tego skutkiem, brak nadzwyczajnych emocji po stronie odbiorcy, sprawia, że całość Intuicji nie zasługuje na czyste high, zatem wsparte być musi niezobowiązującym middle.


Roy Nathanson  Nearness And You  (Clean Feed Records, 2016)

Nie ukrywam, że jakieś dwadzieścia lat temu lubiłem zasłuchiwać się w nowojorskiej muzyce z Downtown, a także w jej nieco wodewilowym wydaniu, spod znaku Johna Lurie i jego niezłomnego The Lounge Lizards. Była też podobna inicjatywa o nazwie The Jazz Passangers. Nie mogłem się wtedy nie zetknąć z saksofonem Roy Nathansona, puzonem Cutisa Fowlkesa, czy fortepianem Anthony’ego Colemana.

Zatem, skoro portugalski Clean Feed wydał płytę tego pierwszego z improwizowanymi duetami z udziałem tych kolejnych, Wasz Recenzent nie mógł tej płyty nie posłuchać. Na listę płac trafili tu także Marc Ribot (ta sama banda), Myra Melford, niezła pianistka, choć raczej z innej bandy, a także kompletnie mi nie znani - Lucy Hollier na puzonie i Arturo O’Farrill na fortepianie. Nagrano koncertowo w trakcie kilku dni czerwca roku ubiegłego.




Nagranie sprawia wrażenie trybiutu, ale rok urodzenia Nathansona nie wskazuje, iżby rok temu miał jakieś istotne, okrągłe urodziny. Wszakże nie to jest problemem tej rejestracji. Bardziej boli, iż zdecydowana większość duetowych incydentów jest najzwyczajniej nudna, by nie rzec słaba. O ile bronią się jeszcze duety z Ribotem i jego akustyczną gitarą, o tyle inne spotkania, zwłaszcza te z pianem, zieją nudą, niczym przepocony grubas ponętnym zapachem, letnią porą w opóźnionym autobusie. Gwoździem do trumny tego zestawu nagrań są… próby wokalne Roya. Facet kompletnie nie ma głosu, a próbuje śpiewać. Całość nabiera wymiaru satyrycznego i mnie skutecznie do Nearness and You zniechęca. Rekomendacja wstępna była żółta (middle), teraz już zdecydowanie smagam krwią po sztaludze i daję low!


Yoni Kretzmer 2Bass Quartet  Book II  (Out Now Recordings, 2015)

Yonatan Kretzmer to izraelski saksofonista (w każdym razie urodzony w Jerozolimie), kilka lat po trzydziestych urodzinach, ze stosunkowo skromnym dorobkiem płytowym. W moje ręce trafiła płyta nagrana na Brooklynie w bardzo amerykańskim i poniekąd frapującym składzie. Obok tenorzysty, na perkusji znany z niejednej udanej freejazzowej ekspozycji, Mike Pride i – co najważniejsze w tej produkcji – na dwóch kontrabasach, Reuben Radding (także dalece doświadczony Nowojorczyk) i Sean Conly, czyli jakby nie było, Kwartet Dwubasowy.




Book II - długi, blisko 80-minutowy materiał (choć drugi krążek, to ledwie jeden, 20-minutowy fragment), stworzony przez Kretzmera (określony na okładce płyty jako written ideas) i zgrabnie zagrany przez czwórkę bardzo dobrych improwizatorów. Sama gra lidera, póki co, nie zabija nadmierną oryginalnością (mam wrażenie, że człek jest jednak odrobinę speszony nowojorskim towarzystwem), a solą tej niezłej płyty są przede wszystkim dialogi kontrabasistów. Dla nich z pewnością warto wejść w posiadanie tego podwójnego zestawu CD. Dzieje się wiele, emocji nie brakuje.

Całe wszakże wydawnictwo oceniam, tak jak pierwotnie, na middle/high, a personalia Yoni Kretzmera zapisuję w pamięci, w oczekiwaniu na jego dalsze improwizowane przygody.


Slobber Pup  Pole Axe (Rare Noise Records,2015)

Toxydoll  Bullsheep (Aut Records, 2015)

Friends & Neighbors  Hymn For A Hungry Nation (Clean Feed Records, 2014)

Pierwotnie chciałem te trzy płyty omówić indywidualnie, ale – po niezbyt głębokiej analizie własnych zasobów czasowych – doszedłem do wniosku, że szkoda mi czasu na takie pisactwo, a i Waszego, na rozbudowaną lekturę, też w sumie nie warto marnować. Bo to… po prawdzie, po prostu słabe płyty.

Slobber Pup to kolejna próba zaistnienia na rockowo-noisowej scenie Matsa Gustafssona. W żmudnym i dramaturgicznie nieuzasadnionym procesie generowania hałasu wspomagają go nie byle jacy partnerzy – Joe Morris na gitarze elektrycznej, Jamie Saft na organach i Balazs Pandi na perkusji. Należy wszakże ubolewać nad faktem marnowania ich talentów (i czasu przy okazji), albowiem jedynie mocne przewartościowanie podejścia do koncepcji samej muzyki, mogłoby ją w moich oczach uratować.

Toxydoll to z kolei elektryczny kwartet, złożony z zupełnie nieznanych mi muzyków, którzy… dużo próbują, chwilami nawet potrafią zaskoczyć, ale po prawdzie świat jazzu słyszał już miliony takich płyt. Fajne są natomiast tytuły utworów, jak i całego krążka. Ten literacki walor Bullsheepa możecie śmiało prześledzić w necie, bez tracenia czasu na odsłuch samej muzyki.

Wreszcie Przyjaciele i Sąsiedzi ze Skandynawii. Klasycznie skonstruowany kwintet jazzowy. Osiem tematów idealnych na lekko zakrapiane jam session, dla nas to jednak ewidentna strata czasu. Nuda i wtórność.

Rekomendacje dla tych trzech krążków możecie wystawić już sami.