piątek, 20 września 2024

The September’ Round-up: Dooom Orchestra! SANTA! SYNC! García & Reviriego! Michalowski & Smith! Ekotonika! Doskocz & Kurek! Lencastre! Leblanc & Ferreira! Yamauchi & Kahn!


Wrześniowa zbiorówka recenzji świeżych płyt z muzyką improwizowaną przed nami! Dziesięć świeżynek, moc różnorodnych wrażeń, dźwięki z niemal całego świata!

Pośród tytułów wykonawczych sporo świetnie znanych nam postaci, ale też niemałe grono nowych nazwisk do bezwzględnego zapamiętania. Gatunkowy misz-masz jak zwykle na ekstremalnie wysokim poziomie – rozbudowany skład uprawiający predefiniowaną improwizację, dużo tej ostatniej w wersji jak najbardziej swobodnej, trochę jazzu, zarówno free, jak i kameralnego, a także z etykietą fussion, elektroniczne eksperymenty, zmysłowy dark ambient, post-rockowa polirytmia, czy lewitująca elektroakustyka. What ever you want!

Nasza podróż rozpocznie się we Włoszech, potem odwiedzimy Szwajcarię, Hiszpanię, Stany Zjednoczone, Polskę, Portugalię, Kanadę, a także daleką Japonię. Welcome to improvised heaven & hell!



 

Dooom Orchestra Our Sea Lies Within (Aut Records, CD 2024)

Onara Swamp Hall, Tombolo, Włochy, lipiec 2023: Francesco Cigana – perkusja, instrumenty perkusyjne, obiekty, Nina Baietta – głos, Jacopo Giacomoni – saksofon altowy, Francesco Salmaso – saksofon tenorowy, Agnese Amico – skrzypce, Francesca Baldo – skrzypce, Enrico Milani – wiolonczela, Sirio Nagro – gitara elektryczna, obiekty, Andrea Zerbetto – fortepian, Riccardo Matetich - tabla, obiekty, instrumenty perksyjne, Marco Valerio – bas elektryczny, Andrea Davì – perkusja. Osiem utworów, 45 minut.

Tą włoską orkiestrą o jakże intrygującej nazwie dowodzi perkusista Francesco Cigana, który na tych łamach nie jest postacią anonimową. Dwunastoosobowy skład kleci tu dla nas osiem opowieści, które sycą się zarówno estetyką post-jazzu, jak i swobodnej, ale niekiedy przesłodzonej i nazbyt wystudiowanej kameralistyki. W trakcie trzech kwadransów dzieje się dużo dobrego, ale wraz z upływem czasu ekspresja, jaka towarzyszyła artystom na starcie, zdaje się rozpływać w mocno kontrolowanej narracji.

Start, co się zowie! Saksofonista i wokalistka, z okrzykami na ustach, płyną post-jazzowym tembrem niesieni strugą bogatej instrumentacji, kreowanej zapewne pełnym dooom składem. Druga opowieść jest nerwowa, szyta prądem gitary i strunową akustyką skrzypiec. Wokalistka dodaje tu trochę czystego, bardziej kameralnego śpiewu. W następnych dwóch częściach poznajemy kolejne elementy tej gry – niemal molekularne otwarcie, rytmiczne piano, garść basowych dźwięków z prądem, jazzowe frazy dęte i nieco oniryczne wokalizy. Piąta część niepokojąco zbliża się do estetyki pop, z kolei szósta sieje sporo rockowego zamętu (wreszcie słyszymy tu perkusję!), ale ginie w kameralnej melodyce. W części siódmej napotykamy na rytmiczną, bardziej dynamiczną opowieść, zrodzoną wszakże w klimacie definitywnie kameralnym. Finał dostarcza nerwową kołysankę, zreasumowaną dialogiem wokalistki i saksofonisty, którzy ów album tak pięknie otwierali kilkadziesiąt minut wcześniej.



 

SANTA III (Santa Recordz, DL 2024)

Czas i miejsce nagrania nieokreślone: Andrea Cherchi – syntezator, sample, miksowanie, Giacomo Salis – instrumenty perkusyjne, obiekty oraz Antonio Pinna - perkusja, metallophone. Trzy utwory, 16 minut. 

Perkusjonalista Giacomo Salis, to kolejny włoski improwizator często goszczący na naszych łamach. Tym razem spotykamy go w trio, które od pewnego czasu wydaje w formie bezfizycznej kilkunastominutowe ep-ki, które przenoszą perkusjonalne i drummingowe ekspozycje do świata fussion – tak elektronicznego, jak i po części post-jazzowego. Tu pochylamy się nad trzecim epizodem serii.

Pierwszą opowieść tworzą migotliwe, rwane frazy elektroniki, syntetycznie brzmiąca warstwa basowa i frazy perkusji, których akcje z czasem łapią niemal polirytmiczny drive. W drugiej części pojawia się więcej perkusjonalnych fraz, kreowanych głównie na talerzach i plamy syntetycznego ambientu. Beat perkusji jest tu dość nerwowy i udanie kołysze narracją, nadając jej ponownie posmaku polirytmii, a także taneczności i melodyjności. Finałowa ekspozycja tonie w mrocznym ambiencie, barwiona frazami o brzmieniu wibrafonowym, formując się ostatecznie w kształtną balladę.



 

SYNC Catacryptico (Aut Records, CD 2024)

Spazio Panelle, Locarno, lato 2022: Sebastian Strinning - saksofon tenorowy i klarnet basowy, Natalie Peters - głos, Yara Li Mennel - skrzypce, głos oraz Jacek Chmiel – cytra, elektronika. Cztery improwizacje, 47 minut.

Międzynarodowy kwartet w znoju świetnie brzmiącej, nad wyraz swobodnej kameralistyki, buduje swoje narracje na ogół środkami akustycznymi, a incydentalne plamy elektroniki tylko dodają im urody. Muzycy frazują na ogół dość minimalistycznie, ale w momentach, gdy ów minimalizm gubią, ich kreatywność sprawia, że emocje płyną naprawdę szerokim strumieniem. Poza Chmielem członkowie SYNC, to dla tych łamów nowe nazwiska, zatem skrzętnie je zapisujemy i czekamy na tzw. ciąg dalszy.

Pierwsza i czwarta improwizacja, to formy rozbudowane, dwie środkowe są nieco bardziej zwarte w formie. Sucho brzmiący saksofon, delikatnie drgające strun skrzypiec, głos, który najpierw cmoka, potem melodyjnie zawodzi niczym kolejny dęciak, wreszcie minimalistyczne frazy cytry i incydentalne plamy elektroniki – to w ujęciu dźwiękowym aktorzy fazy otwarcia. Emocje są nam tu należycie dawkowane (buzują, gdy do gry wkracza klarnet basowy), w środku tli się ponadgatunkowa różnorodność i niemałe pokłady ciszy, a sam finał zdaje się być żałobną mantrą. Druga część, to plejady drobnych, niekiedy nerwowych fraz, preparacje i okrzyki. Z kolei trzecia odsłona syci się programowym minimalizmem, blisko posadowiona jest ciszy, pracuje elektronika, śpiewają metaliczne przedmioty. Z jednej strony plamy post-jazzu, z drugiej oniryczny ambient. Finał płyty jest anonsowanym wcześniej wybuchem kreatywności i pomysłowości, chwilami aż nazbyt bogatym w wydarzenia. Początek jest leniwy, dronowy, środek rozgadany, wsparty elektroniką, finał wielogatunkowy, nie bez akcentów zdecydowanie dynamicznych. Ostatnie cztery minuty, to nowy wątek, swoisty encore, zainicjowany przez elektronikę, a skomentowany onirycznym głosem saksofonu i wokalem z tekstem.




Miguel A. García/ Àlex Reviriego Heralds de l'hivern (Hera Corp., Kaseta 2024)

Czas i miejsce nagrania nieokreślone: Miguel A. García – elektronika, dźwiękowe manipulacje, miksowanie oraz Àlex Reviriego - no input mixer, elektronika (feedback), urządzenia różne, syntezator. Cztery utwory, 38 minut.

W ramach wątku północno-iberyjskiego proponujemy spotkanie starych dobrych znajomych. Kooperacja baskijsko-katalońska tym razem odbywa się wyłącznie w sferze elektroniki, tu wyjątkowo oryginalnej i naznaczonej piętnem niebanalnego konceptu. Większość dźwięków, jakie generuje Reviriego są bowiem efektem działania feedbacku, w czym pomaga także mikser, który zdaje się być fonicznym perpetuum mobile, albowiem daje coś od siebie, choć sam nie ma nic na wejściu. Prace Garcii bazują na bardziej konwencjonalnym oprzyrządowaniu elektronicznym.

Pierwszy utwór budują syntetyczne drony i plejady elektroakustycznych short-cuts – usterki i skwierczenia. Całość wydaje się dość mroczna, osadzona na dużej przestrzeni, która łapie także ochłapy dźwięków akustycznych. W kolejnej części muzycy rozbudowują arsenał artystycznych środków wyrazu – narracja nabiera gęstości, syntetyczności, brudnego, pokancerowanego brzmienia. W rezultacie licznych akcji dramaturgicznych opowieść staje się chropowatym dark ambientem. Trzecia odsłona trwa tu prawie trzynaście minut i zdaje się być kluczowym momentem albumu. Rodzi się w poświacie mrocznych szelestów, które formują się w wyjątkowo czarny ambient. Opowieść nabiera rozmachu, gdy na mrocznym tle pojawiać się zaczynają post-akustyczne frazy, będące zapewne efektem owego cudownego feedbacku. Sam finał przynosi melodyjne ukojenie. Ostatnia część jest równie bardzo bogata w wydarzenia. Od fraz rezonujących, rozbłysków elektro-akustycznej delikatności, poprzez drony i post-melodie, aż po kosmiczne brzmienia i na poły akustyczne zgrzytanie zębami. Flow nie przestaje być jednak wystudzony, czyżbyśmy mogli użyć tu określenia electronic chamber? W końcowej fazie opowieść narasta jak wielka orkiestra symfoniczna, po czym popada w długotrwały falling down.



 

Piotr Michalowski/ Damon Smith How to Ripen in Ice (Balance Point Acoustic, CD 2024)

Ziggy's Ypsilanti, USA, czas nieokreślony: Piotr Michalowski - klarnet basowy i kontraltowy, saksofon sopranowy i sopranino, flet japoński Shinobbue oraz Damon Smith - kontrabas. Siedem improwizacji, 46 minut.

Swobodna improwizacja, która intrygująco balansuje pomiędzy post-jazzem, a free chamber, zbudowana arsenałem brzmień dętych i kontrabasem, który zdolny jest do każdej ponadgatunkowej akcji, to treść polsko-amerykańskiego albumu, nad którym się pochylamy.

Artyści zaczynają z wysokiego C! Kompulsywne pizzicato & arco w jednym strumieniu kontrabasowego flow i dęte wyziewy realizowane na sporym pogłosie. Kameralna opowieść zakorzeniona w swobodnym jazzie zdaje się tu być równie błyskotliwa w pobliżu ciszy, jak i na drobnym, free jazzowym wzniesieniu. Na koniec zostaje okraszona dronem i śpiewem saksofonu. Drugą część muzycy kreują na nisko ugiętych kolanach. Klarnet i post-jazzowe pizzicato nie stronią od kameralnych dygresji, potem opowieścią kołysze nostalgiczny smyczek. Trzecia część skłania się ku swobodzie jazzu, a realizowana jest saksofonem sopranowym i kontrabasem, który studzi emocje szarpaniem za struny, a definitywnie je pobudza smyczkowym tańcem. W części czwartej pojawia się flet, a potem klarnet, w piątek powraca lekki saksofon, ale ma wyjątkowe ostre pazury. Oba fragmenty płyną jazzową strugą, ta druga, choć rodzi się kameralnie, śmiało zasługuje na miano ognistej. Szósta opowięśc jest ekspozycją solową kontrabasisty (piękny smyczek w bardzo niskich rejestrach!), która na sam koniec zostaje delikatnie skomentowana przez saksofonistę. Ostatnia narracja udanie reasumuje wyczyny artystów. Skrzy się jazzem sopranu i kontrabasowym wszędobylstwem, początkowo sprawia wrażenie pożegnalnej ballady, z czasem staje się kolejną żwawą, ognistą akcją.




Ekotonika To Get Lost (Antenna Non Grata, CD 2024)

Łódź, Kraków, 2023: Mat Barski – gitara elektryczna, sampler oraz Marcin Karton Karczewski – syntezator, kontrabas, stomp boxes. Pięć utworów, 30 minut.

Na tych łamach definitywnie lubimy dark ambient! Zwłaszcza, gdy lepiony jest z wielu nieoczywistych, niejednorodnych strumieni nie tylko mrocznych dźwięków. Krajowa Ekotonika nam to gwarantuje, budując zwartą, dość krótką opowieść zarówno foniami żywymi, jak i syntetycznymi. Piękny, depresyjny tytuł albumu podkreśla ładunek emocji, jaki niesie całe nagranie.

Pierwszą opowieść otwiera mroczna pulsacja gitary, basowy background i strunowe zdobienia. Dolina narracji trzeszczy, góra wznosi się ku zachmurzonemu niebu. Finałowy ambient zdaje się rozbłyskiwać w chmurze industrialnego pyłu. W kolejnych odcinkach muzycy dodają nowe elementy sprawiając, iż ich dark ambient mieni się nadzwyczaj obfitą paletą kolorów. Słyszymy brzmienia przypominające sakralne organy, wszędzie panoszą się gitarowe chroboty i akustyczne zgrzyty z nieznanego źródła, a w części trzeciej niepodziewanie dajemy się ponieść pewnej wewnętrznej, nerwowej dynamice. Czwarta opowieść trwa dziesięć minut i jest przeto najatrakcyjniejsza pod względem dramaturgicznym. Na czele rozhuśtanego orszaku maszeruje gitara, w tle pulsuje basowa, mroczna otchłań, a dalece zaskakujący finał puentuje dźwięk nadlatujących Ptaków Hitchcocka. Z kolei końcowa ekspozycja nie szczędzi nam dźwięków preparowanych, połamanych fraz post-perkusyjnych i plejady drobnych, elektroakustycznych usterek.



 

Doskocz/ Kurek Wrrr (Antenna Non Grata, CD 2024)

Beskid Mały, luty 2023: Paweł Doskocz – gitara elektryczna oraz Wojtek Kurek – perkusja. Dziesięć utworów, 33 minuty.

Doskocz i Kurek grają razem od lat, ale takiej petardy dźwięków wcześniej nam nie dowozili. Dziesięć krótkich wiadomości wprost z ponadgatunkowego piekła. To improwizowany post-rock zaplątany w gęstą, psychodeliczną polirytmię, to muzyka, która rządzi nami od pierwszej do ostatniej sekundy, no i na koniec, oczywiście, nie bierze jeńców.

Przesterowany wyziew gitary i dynamiczny drumming po ostrych krawędziach lepią tu start, który sieje popłoch, przypomina wykrwawiający się drum’n’bass. Druga odsłona zabiera nas w bezmiar afrykańskiej polirytmii, czyniąc niemal etniczne rytuały, okraszone poszukiwaniem hard-rockowych korzeni gitary. Zaraz potem muzycy z drobiazgów, strzępów fonii klecą połamaną strukturę, która pęcznieje jak ciasto na dobrą pizzę. W czwartej części opętani rytmem niszczyciele czystości gatunkowej doładowują nas hałasem, by wszystko spuentować dudniącym 2stepem. W piątej części króluje zdewastowany rock, który wpada w rytualny taniec, z kolei w szóstej wracamy do afrykańskiej polirytmii. W dwóch kolejnych short-trackach dominuje rozdygotana z emocji gitara. Jej pick-upy stają w płomieniach, ale wsparte rytmem zabierają nas na psychotrip po bezdrożach kompletnie pijanej Luizjany. Zaraz potem pojawia się kojąca post-melodyka, która mości się rytmicznie na grzęzawisku umierającego robactwa. Dziewiąty numer, to już jazda bez trzymanki. Let’s go to India, krzyczą artyści, a ich drum’n’bassowy flow zdaje się być sycony brzmieniem zdezelowanej drumli. Taniec nie ma tu końca, a wokół panoszy się swąd przypalonego curry. Albumowa puenta toczy się już spokojnym strumieniem umiarkowanie hałaśliwego rocka, który puszcza do nas oko, bo wie, że i tak rządzi wszechświatem. Gęsty, instynktowny finał, bez zbędnego dźwięku.  



João Lencastre Free Celebration (Robalo, CD 2024)

Louva-a-Deus Studio, marzec 2024: Ricardo Toscano - saksofon altowy, Pedro Branco - gitara, João Bernardo - instrumenty klawiszowe, syntezator, Nelson Cascais - bas, João Pereira – perkusja oraz João Lencastre – perkusja. Dwanaście kompozycji, 50 minut.

Czas na jazz! Kompozycje Ornette Colemana, Theloniousa Monka, Herbie Nicolsa i dwie improwizacje własne sekstetu – wszystko zgrabnie zaaranżowane, dynamicznie wykonane, bez słodyczy jazzowych ballad, z zaszytym nerwem free. Szefem bandu jest świetnie nam znany portugalski perkusista, który – co nie jest częste - do składu zaprosil także drugiego perkusistę. Muzyka zwinna, swobodna, do tańca, i do różańca, ze znakiem synkopowanej jakości.

Utwory pierwszy i dziesiąty, to improwizacje. Ta pierwsza syci się prawdziwie kameralnym urokiem, ta druga nie szczędzi nam preparacji i małych melodii. Cała reszta należy już do trzech legend jazzu! Muzyka swinguje, jest ekspresyjna, a po szybkiej ekspozycji tematu następuje rozbudowana faza kolektywnych improwizacji, niemal każdorazowo nasączona jakością instrumentalną i kreatywnością. Szczególnie efektownie wypadają songi Colemana, pełne zrywnej melodyki i fantastycznie połamanej rytmiki, świetnie podkreślanej podwójnym zestawem perkusyjnym. No i nieśmiertelna Kathelyn Gray! W utworach Monka i Nicolsa słyszymy więcej jazzowego ładu, a także intrygujące akcje pięknie brzmiących organów Hammonda. Muzykom starcza też czasu, by jazzowe evergreeny nasączać dużą dawką całkiem swobodnych improwizacji, jak choćby w introdukcji utworu siódmego, monkowskiego Shuffle Boil. Z kolei w ósmej odsłonie i colemanowskim Toy Dance zwracają uwagę smakowite preparacje gitarzysty. Jedenasta część, to colemanowski Forerunner, który staje się okazją do popisów dla perkusistów, zarówno solowych, jak i w duecie.  Wieńczy go efektowna galopada, definitywnie ostro przyprawiona.




Karoline Leblanc & Paulo J Ferreira Lopes Edged Once Fractured (atrito-afeito, CD 2024)

Montreal, 2019-2023: Karoline Leblanc - harpsichord, fortepian, pipe organ, instrumenty różne oraz Paulo J Ferreira Lopes – gongi, dzwony, talerze, instrumenty różne. Jeden utwór, 33 minuty.

Kanadyjską pianistkę Leblanc gościliśmy na Trybunie wielokrotnie, ale w czasach pandemii jej aktywność artystyczna nieco przyhamowała. Teraz powraca w ekspozycji duetowej ze swoim stałym partnerem (nie tylko muzycznym), portugalskim perkusistą Ferreirą Lopesem. Muzycy proponują nam kolaż improwizacji, jakie nagrali głównie w okresie rzeczonej pandemii w Kanadzie. Muzyka mieni się tu wszelkimi kolorami tęczy, albowiem artyści generują dźwięki nie tylko na swoich podstawowych instrumentach (pełne dane powyżej).

Jednotrakowa Improwizacja składa się z trzech części, które łączą drobne, niemal niedostrzegalne w ujęciu dramaturgicznym pauzy. Początek budują frazy inside piano i nerwowe, perksyjne talerze. W strumieniu narracji raz za razem pojawiają się foniczne niespodzianki, dźwięki preparowane z samego dna pudla rezonansowego, czy też drżące akcje na glazurze werbla. Pierwsza część albumu ma kilka faz, zgrabnie sklejonych zwinnymi palcami miksującego - akcje perkusjonalne z obu stronach, passus brzmienia organowego, czy wreszcie moment dalece kreatywnego minimalizmu. Pierwszy definitywny restart improwizacji ma miejsce w okolicach 10 minuty i dość szybko wprowadza nas w stadium soczystego post-industrialu, który komentują fonie przypominające watahę owadów w locie wnoszącym, a także garść dętych podmuchów. Kolejna porcja ciszy ma miejsce w okolicach 25 minuty. Finałowy wątek lepi się z drobnych fraz strunowych i blaszanych. Niektóre z nich są mroczne, zamglone, inne dość hałaśliwe i rezonujące. Ostatnia prosta, to zawieszony w czasie i przestrzeni minimal.



 

Katsura Yamauchi & Jason Kahn Time Between (Ftarri Label, CD 2024)

At Hall, Oita (pierwsze dwa utwory), IAF Shop, Hakata (dwa kolejne), październik 2023: Katsura Yamauchi – saksofon oraz Jason Kahn – elektronika. Cztery utwory, 57 minut.

Jasona Kahna gościliśmy ostatnio z koreańskim nagraniem wokalnym, ale świetnie wiemy, że domeną jego artystycznego życia jest elektronika. Powracamy teraz do niej i zapraszamy na spotkanie z japońskim saksofonistą Katsurą Yamauchim. Album zawiera rejestracje z dwóch koncertów. Muzyka toczy się tu na ogół leniwie, bazuje na dętych dźwiękach preparowanych i nieinwazyjnych porcjach wytrawnej elektroniki. Warto się wybrać w tę prawie godzinną podróż.

Każdy z koncertów składa się z części głównej i znacznie krótszej dogrywki. Minimalistyczny początek dobrze wróży tu całości. Dominuje wyrafinowana elektroakustyka - szmery z tuby i plamy stojącej syntetyki, a potem wystudiowane preparacje, pojękiwania, zgrzyty i strumienie harshowych szumów. Jeszcze ciekawiej jest w chmurze rozkołysanego rezonansu, a potem w trakcie słuchowiska wprost z radiowych fal definitywnie długich częstotliwości. Dogrywka przypomina post-industrialną lewitację, doposażoną w martwą, dętą melodykę. Drugi koncert rodzi się w jeszcze bardziej minimalistycznym środowisku. Pomiędzy muzykami panoszy się dużo zabłąkanej ciszy. W dalszej fazie nagrania Jason i Katsura budzą się jednak do życia i efektownie interferują, a pod koniec lewitują i repetują. Dogrywka drugiego koncertu jest chyba najgłośniejszym fragmentem albumu. Oszczędny początek jest tu dalece zwodniczy. Kahn zdecydowanie dokłada do ognia, Yamauchi powtarza ulubione melodie. 

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz