poniedziałek, 23 kwietnia 2018

Webster! Serries! ... and Verhoeven! Two duos like love triangle!


Belgijski gitarzysta Dirk Serries gości na Trybunie niezwykle często, przy czym nasze ostatnie zainteresowania koncentrowały się głównie na jego dokonaniach na polu dark ambient, drone and electronic.

Czas zatem najwyższy, by powrócić do estetyki swobodnej improwizacji, która zdaje się być main occupation muzyka od przynajmniej 4-5 lat.

Okazja jest wyśmienita, gdyż całkiem niedawno ukazała się duetowa płyta Dirka z innym ulubieńcem redakcji, brytyjskim saksofonistą Colinem Websterem. Wrażenia z opisu ich płyty, uzupełnimy recenzją kolejnego duetu gitarzysty, tym razem z kontrabasistką Martiną Verhoeven, przy okazji jego partnerką życiową. Przede nami dwie krótkie, ale jakże pikantne improwizacje w pełnym gazie!





Dirk Serries & Colin Webster Gargoyles (Raw Tonk Records, 2018)

Londyn, Soundsavers, czerwiec 2017; Colin Webster – saksofon altowy i barytonowy, Dirk Serries – gitara elektryczna; 17 improwizacji, niespełna… 27 minut.

Siedemnaście mgnień wiosny, tyleż odpalonych lontów, tyleż niebywałych eksplozji mocy, energii i ludzkich emocji. Posmakujmy każdej części. Pierwszy, to brutalny atak fonii bez brania jeńców. Grzmoty gitary, twarde mlaśnięcia altu. Noise for ever! Drugi, jakby krok wolniej, o ton ciszej. Prychanie barytonu, strunowy taniec na gryfie. Fraza za frazę, niczym wet za wet. Zapasy w stylu wolnym, niemal Machine Gun – tyle, że 50 lat później! Trzeci, to wysoki, zadziorny alt, tuż obok gitara płynnie surfująca. Kooperatywnie, gwałtownie, ale także niezwykle zmysłowo. Czwarty - powrót grzmotów z gryfu. Saksofon zdaje się wisieć na pojedynczej dyszy. Industrial w pełnej krasie, niczym Throbbing Gristle na wakacjach. Webster jakby na przekór, szuka na dnie tuby pokrętnej melodii. Piąty, to znów tylko szkic, rodzaj framework, całowanki i kropelkowanie – usta w usta, pięść do pięści. Szósty sprawia, że marszruty obu muzyków zacieśniają się. Zwarcie w półdystansie, jakby obaj grali już tylko jeden, wspólny wielodźwięk.  Siódmy, to przeciąganie liny. Ciężki baryton, delikatna gitara, która jednak raz po raz iskrzy i eksploduje. Ósmy - noise na wysoko! Regulujemy odbiorniki. Czad, mrok, krew. Dziewiąty dla odmiany, to miłosne zaloty po krótkiej burzy z piorunami. Woda w szuwarach, strach w oczach - intensywne, zmysłowo, imitacyjnie, na wysokości. Techniczne fajerwerki. Dziesiąty, to cisza po zmroku. Muskanie strun, suche dysze. Gest za gest, krok w krok, na wdechu, po prostu doskonałe! Perła! Jedenasty – powrót grzmotów na gryfie, krótkich, nanosekundowych. Colin gwałtownie przedmuchuje omszałe dysze, czyni to zamaszyście, z krwią na palcach. Dwunasty! Noise! Powerfull boxing! Wulgarny znój, pełen krzyku. Na gryfie iskrzy się jak w Czernobylu, tuż  przed wybuchem jądrowym. Alt zdaje się być dosadniejszy niż baryton. Tygrysia zwinność, śmierć w oczach. Trzynasty – palcówki, całusy, pętlące się struny. W żyłach muzyków pulsuje gęsta, gorąca krew. Czternasty – sprzężenia i charkot, niczym dwa oblicza tej samej piękności, smukłej od głowy do samego dołu. Waga ciężka! Harsh-heavy-rock! Piętnasty – muzycy ponownie szukają hałasu, stosując akustyczne grepsy (choć Dirk nieustannie podłączony jest do prądu!). Rodzaj meta akustyki? Sucha, pokrętna sonorystyka. Moc pięknych dysonansów. Mistrzowki alt w wysokim rejestrze. Jakże długa ekspozycja, pełne dwie minuty! Szesnasty, grzmoty gitary wtryskują się w otchłań  tuby barytonu. Znów głośno, gotycko, jakże nieromantycznie! Siedemnasty – sucha tuba, metalicznie rezonujący gryf. Nieustannie ciało w ciało, zawsze wspólnie, bez sekundy ekspozycji solowych. Wstrząsający konkret! Niczym strach przed wiecznym potępieniem! Tylko ból! Tylko ekstaza!




Martina Verhoeven & Dirk Serries  Citadelic (Nachtstück Records, 2017)

Gent, Belgia, koncert na Festiwalu Citadelic, czerwiec 2016; Martina Verhoeven – kontrabas, Dirk Serries – gitara elektryczna; 1 trak, 36 minut z sekundami.

Ze smyka, bardzo nisko, silne pociągnięcie, tuż obok szmer gitary, pojedyncze błyski, smugi dźwięku. Dialog, choć słuchać ptaki w oddali (field recordings?). Rodzaj call & response. Drobne zadziory, wymiana zdań niekoniecznie o pogodzie. Szczypta imitacji, sporo urywanych fraz. Dirk zaczyna pętlić się na gryfie. Jakby jazzowe free improv, ale bez synkopy i odrobiny swingu. Martina także silnie naenergetyzowana. 7 minuta, gitarzysta także sięga po smyczek. Fragment zdaje się być dużo spokojniejszy od wstępu. Szukają wspólnego języka, udanie, choć bez nadmiernych emocji. Koncert muzyki dawnej w krypcie pełnej wampirów! 10 minuta – muzycy są już bardzo blisko ciszy, mruczą sobie do uszu. Ze stanu bezfonii pierwsza wychodzi Martina, piękną smyczą ekspozycją. Dirk imituje metalicznym tembrem. Narracja toczy się wartko, małżonkowie nie spuszczają z siebie wzroku. Stan permanentnej interakcji. 17 minuta, sporo akcentów perkusjonalnych na obu flankach. Kolejne zejście w spokojniejsze rejony. Gryf Serriesa pulsuje elektroniką. Martina rzeźbi upalony barok. Piękne! Ciągle lepią się do siebie imitacyjnie, bez względu na oferty i wzajemne podpowiedzi. 20 minuta – Dirk skwierczy na stojąco, Martina drumminguje na strunach. 25 minuta, to dialog jazzowej gitary i zmutowanego, szorstkiego pizzicato na kontrabasie. Jakby nagle zagubili głębsze brzmienie. Gadają ze sobą niebywale konkretnie – same inwektywy! Oczekiwanie na konsensus ciągnie się w nieskończoność. Dialog staje się dość molekularny i drepcze w kierunku ciszy. Tłumi się i wybrzmiewa (31 min.). Dirk zdaje się snuć finałowy pasaż w estetyce sustained piece. Czyni to cicho i niezwykle subtelnie, ledwie muska struny, poleruje, onirycznie brnie do końca. Martina szuka na gryfie punktu zaczepienia i stawia na imitacje – jakże dobry to pomysł! Finał płyty staje się przez to niezwykle błyskotliwy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz