piątek, 6 stycznia 2023

The January’ Round-up: Wallace! Stopmobil! Spinningwork! Duet Obustronny! Luchansky & Ovchinnikov! MUC! Lamp Of(f)! Bröndum & Gärdin! Yom Gagatzi!


W nowy rok wchodzimy z przytupem! Minęło ledwie kilka dni z nową datą, a już czeka na Was świeża, pachnąca zbiorówka recenzji płyt z naszą ukochaną muzyką improwizowaną! Dziś na redakcyjnej patelni dziewięć smakowitych dań - niemal wszystkie datowane oczywiście na szalony rok miniony, ale czeka na nas też jedna produkcja z datą 2023!

Rozstrzał stylistyczny, jak to na trybunowej zbiorówce na ogół bywa, kosmiczny – dźwięki trudne do ogarnięcia jednym uchem, intrygujące, stawiające pytania o granice gatunków i bezkreśnie ponadnarodowe!

Zaczynamy dwiema pozycjami, które ledwie kilka dni temu zostały okrzyknięte jednymi z 50 Powodów, Dla Których Warto Zapamiętać rok 2022! Nie wymagają zatem jakichkolwiek dodatkowych rekomendacji. Pierwsza płynie do nas z Brooklynu, druga z dalekiego Buenos Aires. Potem czas na free jazz z Newcastle, swobodną, post-jazzową improwizację z Warszawy i garść bardzo swobodnie improwizowanych dźwięków z Sankt Petersburga. W tzw. dalszej kolejności czekają – swobodna kameralistyka z Monachium, jazz z Groningen, elektroakustyczna improwizacja ze Sztokholmu, wreszcie splitowy winyl z Jerozolimy, który nie trzyma już definitywnie jakichkolwiek ram gatunkowych i estetycznych. Zatem witamy w piekle pięknej improwizacji! Obyśmy tam zostali przez cały, jakże siermiężnie zapowiadający się rok 2023!



 

Eli Wallace  Pieces & Interludes (Infrequent Seams, CD/LP 2022)

Brooklyn, Nowy Jork, czas akcji nieznany: Eli Wallace – fortepian, także preparowany. Dwa utwory (kompozycje i improwizacje), 47 minut.

Nowojorski pianista na swoją pierwszą solową płytę przygotował cztery tzw. kawałki i trzy interludia. Zgrabnie wszystko polepił w dwie długie opowieści, oblał sosem swojej bezgranicznej kreatywności i postawił słuchacza przed drobnym dylematem – czy bardziej zachwyca tu bezmiar dźwięków preparowanych, których arsenał pod palcami Wallace’a zdaje się nie mieć granic, czy też definitywnie ujmuje konstrukcja dramaturgiczna całości, którą czyta się jak literacki strumień świadomości lub ogląda jak perfekcyjnie zrealizowany thriller, budzący emocje od pierwszej do ostatniej sekundy. Tego muzyka znamy już z kilku wyśmienitych produkcji, ale tym albumem jednak nas zaskoczył. W kategorii prepared piano solo (mimo niebywałej, kobiecej konkurencji!), bez wątpienia killer roku!

Pierwsza historia trwa tu ponad 27 minut. W jej fazie początkowej drżenie basowych strun, przypominające gitarowy motyw, buduje rytmiczną pętlę, na której osadza się cała narracja. Muzyk kreuje także rozbudowane, mroczne tło, które ściele się preparowanymi, krótkimi frazami. Wszystko lepi się tu w dudniący, nerwowy dron, który smakuje post-industrialnie, przypomina małą burzę z piorunami. Potem odzywa się masywny dzwon, którego brzmienie bliskie jest przesteru i przenosi nas w obszar szeleszczącego rezonansu. Artysta w akustyce fortepianu odnajduje teraz frazy brzmiące na poły syntetycznie. Jego struny niekiedy wręcz śpiewają. Faza pierwszego interludium ma delikatny posmak ambientu, muzyk korzysta także z klawiatury, ale wcale nie łagodzi zbudowanych do tej pory emocji. Stawia na strunach lub w ich pobliżu przedmioty, które drżą lub wprawiają w drżenie owe struny, a wszystko przypomina kamyszki tańczące w metalowej misce. Strumień nowego wątku muzyk buduje z drobiazgów, które lepi w zwoje nerwowych fraz. Jego machina dźwięku przypomina teraz rozbudowany, wielopoziomowy zestaw perkusjonalny, którego dzieło kona w oparach matowego echa, zupełnie nie z tej części realnego świata. Druga historia trwa około 20 minut. Jej początek, to niemal dewastacja fortepianowych strun. Wszystko doposażone jest tu w metaliczne echo, ucieka w mrok, syczy i rezonuje, przypomina pracujące suwnice kolejowe. Pod koniec siódmej minuty nagła zmiana nastroju – rytmiczne inside & outside piano brzmi niczym zepsuty klawesyn. Ów jakże psychodeliczny post-barok przechodzi potem w fazę minimalizmu, a na finał muzyk powraca do narracji perkusjonalnej. Szepcze nam do ucha - fortepian, to taka śpiewająca perkusja.



 

Stopmobil  La máquina de fabricar caprichos (Discordian Records, DL 2022)

Estudio Libres, Buenos Aires, sierpień 2022: Jorge Torrecillas – saksofon altowy i tenorowy, Luciano Bagnasco – gitara elektryczna, Carolina Rizzi – fortepian, Omar Grandoso – fortepian, Pablo Vazquez – kontrabas oraz Marcelo von Schultz – perkusja. Dziewięć improwizacji, 52 minuty.

Barceloński Discordian powraca po kilkumiesięcznej przerwie nagraniem doprawdy wyśmienitym! Swobodnie improwizujący, argentyński sekstet w dość niestandardowym zestawie instrumentalnym (dwa fortepiany!) buduje tu post-jazzową, wolną od gatunkowych naleciałości narrację, która w wielu momentach intrygująco kojarzy się z epokowym Karyobin Spontaneous Music Ensemble. Skupiona, piękna opowieść, która nie szuka dzikiej ekspresji, woli długie, nocne rozmowy o domniemanym szczęściu.

W pierwszej opowieści zachwyca nas nastrój delikatnego wstępu i moc rozwinięcia, nie bez udziału kameralnego smyczka. To tu gitara brzmi nad wyraz baileyowsko i budzi intrygujące skojarzenia z klasykiem. W drugiej odsłonie gitara schodzi na pozycje post-ambientowe, a narracją rządzą drobne, preparowane frazy pozostałych uczestników podroży. Trzecią część otwierają symultanicznie improwizujące fortepiany. Swobodna, dość leniwa narracja ma tu momenty ekspresyjnych wolt, by na koniec posmakować wytrawnego free jazu. Następna część od razu skacze w ogień emocji! Ostra jazda ze smyczkiem! Piąta improwizacja na zasadzie kontraktu, to ocean drobnych, preparowanych fraz. Z kolei szósta odsłona znów kąpie się w przeręblu free jazzowych namiętności. Saksofon krzyczy na froncie, rwie włosy z głowy, ale improwizacja niepodziewanie skacze w głęboką ciszę. Po chwili znów eksploduje, by za moment zgasnąć. Takie to up & down kreuje tu dramaturgię całości, którą wieńczy kameralny śpiew piana i kontrabasu. W siódmej opowieści oddychamy oparami dźwiękowych subtelności ze strony każdego z instrumentów. Z kolei ósma improwizacja, to jedna z perełek zestawu. Na starcie trochę drobnych, ale nerwowych fraz, potem władanie narracją przejmuje smyczek, które śle zarówno długie, jak i krótkie meta melodie. Powolny, niemal śmiertelny kolektyw szumów, strunowych szorowań i dętych westchnień mieni się nie tylko czarno-białymi barwami. Ostatnia część dość długo trzyma się kameralnego sznytu – preparowane fortepiany, smyczek, dęte i gitarowe ornamenty. Ale wszystko do czasu – zakończenie albumu kipi od emocji, które gotują nam pianiści.

 


Tom Ward/ Cath Roberts/ Olie Brice/ Johnny Hunter  Spinningwork (New Jazz and Improvised Music Recordings, CD 2022)

The Black Swan, Newcastle, wrzesień 2021: Tom Ward – saksofon altowy, Cath Roberts – saksofon barytonowy, Olie Brice – kontrabas oraz Johnny Hunter – perkusja. Sześć kompozycji, 52 minuty.

Brytyjski free jazz młodego (może już trochę średniego) pokolenia ma się świetnie! Kwartet, jaki napotykamy na tym albumie, to artyści, którzy wspaniale czują się w ogniu improwizacji, ale na ogół lubią ją prowadzić w oparciu o pewne scenariusze (tu akurat nazywane kompozycjami, których autorstwem muzycy dzielą się dość kolektywnie). Pomysły mają przeróżne – czasami kreują coś na kształt tematu, który zdaje się być głównie pretekstem do skoku w żar improwizacji, innym razem nadają utworowi pewną strukturę dramaturgiczną, która sprawia, iż ekspozycja dzieli się na naprzemiennie kreowane, duetowe pasma ekspresji. W ramach reasumpcji nie sposób wszakże nie zauważyć, iż całe nagranie kipi od emocji i mniej lub bardziej spektakularnych improwizacji.

Pierwszy utwór zaczyna się bardzo kameralnie. Dęte grają rozpoznawcze, na poły melodyjne dźwięki, a sekcja rytmu buduje podwaliny pod dalszy rozwój narracji. Po kilku pętlach wszyscy z gracją wchodzą w fazę kolektywnych, tudzież solowych improwizacji, a kończą utwór meta relaksacyjnymi, jakże kameralnymi wytłumieniami. Druga część dzieli się na wspomniane wcześniej duety. Najpierw kontrabas z altem, potem perkusja z barytonem i perkusja z kontrabasem, a na koniec bystry dialog dęciaków. W trzeciej opowieści pojawia się smyczek, a dronowa narracja płynie w kłębach mroku. Po serii westchnień kwartet przebiera free jazzowe barwy i dzieli się swoimi wybuchowymi emocjami. Czwarta odsłona realizowana jest bardzo kolektywnie, czuć w niej posmak swingu i melodyjności obu saksofonów, płynących swobodnym strumieniem na łamiącym się rytmie kontrabasu i perkusji. A stempel jakości stawia tu zdecydowanie baryton. Piąta kompozycja opowiada o tym, jak zmysłowe chamber saksofonów, oparte o rozśpiewany smyczek, szuka jazzu. Gdy kontrabas przejdzie w tryb pizzicato, narracja rusza w improwizowaną podróż. Dużo dzieje się tu znów w podgrupach, a narrację spina powrót smyczka. Finałowy utwór stawia na dynamikę, emocje i wyjątkowo soczyste improwizacje. Ekspresyjny, post-rockowy wstęp, duetowa eksplozja free jazzu na alt i perkusję, wreszcie fikuśne interludium na baryton i kontrabas pod smyczkiem. Artyści do ostatniego dźwięku trzymają tempo, wyjątkowo udanie reasumując ów jakże smakowity album.



 

Anna Jędrzejewska & Piotr Dąbrowski  Duet obustronny (Torf Records, DL 2022)

Miejsce nieznane (Warszawa?), sierpień 2022: Anna Jędrzejewska – fortepian oraz Piotr Dąbrowski – perkusja. Cztery improwizacje, 58 minut.

Duet obustronny, to nie pierwsze już spotkanie Jędrzejewskiej z perkusistą - świetnie pamiętamy choćby Copy of Pianodrum. Tym razem na jej artystycznej drodze staje Dąbrowski, a ich wspólne muzykowanie nastawione jest na estetykę open jazzową. W wielu momentach wydaje się być dalece post-klasyczne, chwilami syci się porcją ognistych emocji, w innym momentach ucieka w niemal post-rockową melodykę. Narracja wydaje się być odrobinę przegadana w swej fazie schyłkowej, a to, co najlepsze prawdopodobnie dzieje się w trakcie pierwszej improwizacji, najdłuższej na albumie, trwającej prawie dwadzieścia minut.

Skupiony początek inside piano i szeleszczących perkusjonalii dość szybko zyskuje formę klawiszowej narracji, którą wspiera subtelny drumming. Muzycy pracują na dużej swobodzie, donikąd nie gonią, zdają się czerpać radość z każdej chwili wspólnego muzykowania. Ich flow bywa przyozdabiany post-rytmicznymi krzywiznami, incydentalnie nabiera post-romantycznego posmaku i dramaturgicznej zadumy. Szczypta minimalizmu, narracyjna powściągliwość i dobrze skrywana nerwowość sprzyjają budowaniu jakości całej improwizacji, nawet w fazach bardziej dynamicznych, tudzież z lekka tanecznych. Druga opowieść wydaje się być nastawiona na działania bardziej energiczne. Najpierw prym wiedzie tu perkusista, który szyje grubym ściegiem. Potem stery narracji przejmuje pianistka, która buduje bogatą w wydarzenia improwizację, dość konsekwentnie stawia na melodię i rytm, śmiało sięgając po estetykę godną najlepszych dokonań Radiohead. Początek trzeciej odsłony wiele obiecuje. Rozbudowane plamy dźwiękowego inside piano, rezonujące talerze i ciekawy suspens dramaturgiczny. Opowieść formuje się w zgrabną kołysankę, której daleko jednak do niewątpliwie oczekiwanego wzrostu dynamiki. Na zakończenie pianistka sięga po neoklasyczne frazy, których niebanalna uroda zdaje się łagodzić drobne ambiwalencje recenzenta. Ostatnia improwizacja budowana jest z drobiazgów. Przesycona smutkiem, ale również porcjami zadumanych uśmiechów, znów z post-klasycznym sznytem, na końcu zdobiona delikatnie preparowanymi dźwiękami fortepianu.



Vladimir Luchansky & Vitaliy Ovchinnikov  Language Of Mismatch (Extra Notes, Kaseta/DL 2022)

Vavilov Loft, Sankt Petersburg, lipiec 2022: Vladimir Luchansky – saksofon altowy oraz Vitaliy Ovchinnikov – gitara elektryczna, obiekty. Trzy improwizacje, 36 minut.

Duet saksofonu i gitary z niewielką domieszką elektroakustycznych wtrętów, będących efektem użycia tzw. obiektów, to przykład swobodnej improwizacji, która balansuje na granicy naprawdę wysokiej oceny, ale miewa momenty, gdy luki w kreatywności stara się uzupełniać jazzowym, dość schematycznym frazowaniem. Nie zmienia to faktu, iż początek tego niedługiego albumu obiecuje naprawdę wiele, a garść dobrych konotacji z najlepszymi, brytyjskimi wzorcami gatunkowymi stanowić może podwaliny pod udaną przyszłość duetu z Sankt Petersburga.

Gitarowe frazy z domieszką elektroakustyki i smukłe, na poły preparowane wydechy z tuby saksofonu, to aura pierwszej improwizacji. Brzmienie obu instrumentów jest dość surowe, ale świetnie sprawdza się w praktyce, zwłaszcza w kilku bardziej ekspresyjnych momentach. Czuć sznyt brytyjskiego free improv, dużą swobodę w kreowaniu narracji, a muzycy udowadniają także, iż są w stanie kleić intrygującą opowieść z samych drobiazgów. Zakończenie utworu zwiastuje nadejście jazzu, szczęśliwe jest ono jednak wyciszone. W drugiej odsłonie muzycy jeszcze bardziej skupiają się na dźwiękowych subtelnościach, świetnie na siebie reagują, niemal w formule call & responce, bogacąc improwizację elementami szorstkiego ambientu gitary i saksofonowymi zaśpiewami. Najpierw szukają u siebie różnic, potem łączą się w imitacyjnym strumieniu narracji, który żyje ciągłymi zmianami. W trzeciej opowieści frazowanie gitary jest bardziej przewidywalne, silnie nasączone jazzem, a oddechy saksofonu w wolnych tempach też nie wróżą niczego ciekawego. Szczęśliwie ta faza nagrania ma swoje free jazzowe spiętrzenie, kilka bardziej dynamicznych przebiegów, dzięki którym odbiorca bez trudu dociera do końca albumu.



MUC Chamber Art Trio  Resilient Perspectives (...A Real Fact) (FMR Records, CD 2022)

arToxin, Monachium, grudzień 2021: Udo Schindler – saksofon altowy, sopranino, klarnet basowy, Sebastian Gramss – kontrabas oraz Gunnar Geisse - gitara laptopowa (w utworach 1, 2 i 4). Pięć improwizacji, 52 minuty.

Niemiecki multiinstrumentalista dęty Udo Schindler śmiało pracuje na miano jednego z najpłodniejszych improwizatorów współczesnej Europy. Redakcyjne pióro nie jest już od dawna w stanie nadążać za kolejnymi produkcjami, ale od czasu do czasu zdarza nam się pochylić nad jego nowym nagraniem. Dziś trio znane z portfolio artysty (choć tym razem pod nazwą własną), które zabiera nas na frapującą podróż po meandrach swobodnie improwizowanej kameralistyki. Emocji jest sporo, ale nie brakuje, jak to często na albumach Schindlera, momentów delikatnie przegadanych. Nagranie sieje wszakże dużo artystycznego fermentu, zwłaszcza w momentach, gdy z laptopowej gitary płyną dźwięki … wielkiej orkiestry symfonicznej, tudzież zgrabne, fortepianowe pasaże.

Początek koncertu dobrze wprowadza nas w kameralny klimat i w pełni uzasadnia nazwę własną formacji. Drgające struny, prychające dysze i sporo niespodzianek brzmieniowych ze strony gitary. Kontrabas pracuje w obu trybach, ale częściej korzysta z dobrodziejstw techniki arco, saksofony i klarnet sięgają zarówno po frazy śpiewane, jak i drobne, nienachalne preparacje, a gitarowe sample zdolne są tu zaproponować każdy dźwięk. Pierwsza improwizacja zdaje się być szczególnie udana, gdy muzycy idą na wymianę krótkich, rwanych fraz lub gdy tempo intrygująco rośnie. W drugiej części Schindler najwcześniej korzysta z klarnetu basowego, przez co opowieść nabiera bardziej mrocznego klimatu. Gitara dba o emocje, raz frazuje jak … gitara, innym razem jak klawesyn lub matowo brzmiący fortepian. W trzeciej i piątej odsłonie improwizacja prowadzona jest tylko przez saksofon i klarnety do pary z kontrabasem, który nie stroni od jazzowego pizzicato. Pod nieobecność wszechmogącej gitary bywa, że improwizacja traci tu ducha walki, ale na sam koniec śle nam dużo dobrego za sprawą kontrabasowego smyczka i melodyjnego saksofonu altowego. Z kolei w części czwartej, granej pełnym składem, dobrych emocji jest chyba najwięcej. Smyczek rwie włosy z głowy, gitara zionie niemal rockową ekspresją, a w tubie dętego instrumentarium pojawiają się jakieś przedmioty, dzięki czemu całe trio charczy jak stado gruźlików, a narracja toczy się między hałasem, a mroczną ciszą.



 

Lamp Of(f)  Too Much Light For My Eyes (ZenneZ Records, CD 2022)

PCC Studio oraz Il Sole in cantina, Groningen, Holandia, czas akcji nieznany: Stanimir Lambov – gitara, fx, kompozycje, Gabriele Bertossi – gitara basowa, kompozycje oraz Ruggero Di Luizi – perkusja, instrumenty perkusyjne, kompozycje. Jedenaście utworów, 49 minut.

Z gitarzystą Stanimirem Lambovem zetknęliśmy się przy okazji jednej z jego poprzednich płyt, silnie osadzonej w estetyce post-rockowej i ambientowej. Tym razem przed nami trio, którego nazwa zdaje się być parafrazą jego nazwiska, a którego muzyka zakotwiczona jest w łagodnym, jazz-rockowym idiomie. Materiał zgromadzony na albumie bazuje na kompozycjach własnych, które sięgają także po cytaty z synkopowanej klasyki. Muzycy na każdym z utworów pozostawiają piętno własnej kreacji, ale album jako całość nie jest porcją dźwięków, która szczególnie intryguje. Jazz środka dla mniej wymagających? To chyba dobry kierunek myślenia.

Początek płyty, to kilkudziesięciosekundowe nagranie w formie dynamicznej, rockowej piosenki. Potem narracja wkracza w obszar jazz-rockowej łagodności, balladowych temp i …. całkiem udanych ekspozycji solowych. Nie sposób nie dodać, iż każdy dźwięk podany tu jest z dużą dbałością o brzmienie. Szczególnie dobitnie słyszymy to w trakcie czwartego utworu, gdy Lambov sięga po gitarę akustyczną, a temat, to niemal klasyczna bossanova z Copacabany. Także utwory piąty, ósmy i dziewiąty brzmią zupełnie jak jazzowe klasyki, ale co ciekawe, lista kompozytorów na okładce albumu nie wykracza poza nazwiska muzyków tworzących trio. Szósta część jest dość nietypowa, buduje ją kobiecy głos recytujący po francusku i ambientowe pasma gitary, a całość przypomina soundtrack do melodramatycznego filmu. W siódmej odsłonie odnotowujemy udane improwizacje realizowane na sporej dynamice. W części dziesiątej intryguje nas rockowe otwarcie - niestety po paru pętlach dynamika siada, a słodycz post-ballady zaczyna wieść prym. Kończąca album jedenasta kompozycja, to minuta z sekundami, wypełniona funkowym motywem i rapowanym tekstem.



 

Lars Bröndum & Per Gärdin  Fractal Symmetry, Hum and Toot (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Fylkingen oraz Elektronmusikstudion, Sztokholm, 2022: Per Gärdin – saksofony oraz Lars Bröndum - syntezatory modularne, theremin, organy oraz inne urządzenia elektroniczne i elektryczne. Trzy utwory, 60 minut.

Wbrew sugestiom płynącym z preambuły dzisiejszej zbiorówki, duet szwedzkich improwizatorów nie proponuje nam elektroakustycznych zabaw w okolicach ciszy. Przed nami gęsto nasycony dźwiękami flow brzmień elektronicznych, podawanych w intrygujących konfiguracjach rytmicznych i brzmieniowych, świetnie skorelowany z akustycznymi strumieniami saksofonowych improwizacji. Te ostatnie płyną na ogół spokojnymi pasażami, ale chętnie wchodzą też w bystre interakcje ze światem kreatywnej elektroniki. Być może ten album jest odrobinę za długi, ale jak mawiają niektórzy - nie ma zbyt dużych lub zbyt małych obrazów malarstwa współczesnego.

Początek pierwszej improwizacji (każda trwa tu kilkanaście lub więcej minut) należy do dwóch syntetycznych wątków – jeden snuje się ambientowym strumieniem, niekiedy dość mrocznym, drugi skwierczy małymi, elektroakustycznymi usterkami. Na tym tle ściele się flow saksofonu sopranowego, który pracuje na dużej swobodzie. Linearna narracja ma tu swoje całkiem efektowne spiętrzenie w środkowej części utworu, a przygasa w płomieniach kojącego chill-outu. Druga improwizacja najpierw skupia się na drobnych, niekiedy filigranowych frazach saksofonu i dość stabilnej porcji płynnej elektroniki. Ta ostatnia śle nam sporo mrocznych klimatów, szczególnie w drugiej części ekspozycji. Po pewnym czasie w strukturze narracji pojawia się rytm, który zdaje się dodawać siły eksplozywnej wypowiedzi saksofonu altowego. Trzecia, najdłuższa część rozwija się dość leniwie, początkowo w klimatach wręcz onirycznych. Sopran pracuje we własnym, dość spokojnym tempie, a elektronika snuje się wokół niego i delikatnie pulsuje - rozrasta się na szerokość, podczas gdy dęciak raczej wspina się na palce. Tym razem środkowa część ekspozycji przenosi nas w okolice bliskie ciszy. Po upływie kwadransa, skrupulatnie budowana opowieść zaczyna kierować się na drobny szczyt. Zakończenie albumu jest z jednej strony bardzo śpiewne i melodyjne, z drugiej rozkołysane powłoką elektronicznego rytmu.



 

Yom Gagatzi/ The Institute of Ongoing Things  Yom Gagatzi/ TIOOT (Raash Records, LP 2023)

Jerozolima (prawdopodobnie), 2011 (strona pierwsza): Uri Katzenstein – głos, instrumenty dmuchane i perkusyjne, Binya Reches – elektronika, bas, Ohad Fishof – instrumenty obręczowe i klawiszowe, głos oraz 2018 (strona druga): Binya Reches – zither i elektronika, Ishai Adar – maszyny dźwiękowe, obiekty, dzwonki i syntezator, Ohad Fishof – elektronika, obiekty dźwiękowe, flet i głos. Odpowiednio sześć i cztery utwory, łącznie około 45 minut.

Album poświęcony jest przedwcześnie zmarłemu Uri Katzensteinowi, jerozolimskiemu artyście wielu proweniencji (architektowi, twórcy filmowemu, muzykowi). Pierwsza strona czarnego krążka zawiera nagrania z jego udziałem z roku 2011, zmiksowane współcześnie. Druga zaś strona, to dźwiękowy materiał przygotowany na okoliczność wystawy/ ekspozycji podsumowującej jego dorobek artystyczny, jaka odbyła się w Amsterdamie, a której Uri nie dożył, albowiem zakończył ziemskie życie na dwa miesiące przed jej otwarciem. O ile pierwsza część nagrania jest wydarzeniem czysto muzycznym, elektroakustycznym, niezwykle bogatym w wydarzenia, o tyle część druga, to raczej performance, słuchowisko, słowno-dźwiękowy tribute dla zmarłego.

Nagranie z roku 2011, to na poły improwizowana, elektroakustyczna opowieść budowana w dużej mierze strumieniami syntetycznych dźwięków, które sycą się estetyką post-electro, odrobiną elektroniki usterkowej i ambientowej. Narracja bywa ciekawie inkrustowana dźwiękami bardziej żywego akcesorium, takiego jak bas, perkusjonalia, instrument dęty, czy gitara (choć ta ostatnia nie pojawia się w albumowym credits). W nagraniu nie brak także wokali i wokaliz, a w części końcowej także sporej ekspozycji w klimatach ethno, której brzmienie przypomina góralskie kobzy. Całość bywa gęsta, trochę kalejdoskopowa, niekiedy przeładowana pomysłami. Druga strona winyla jest dużo spokojniejsza, sporo w niej onirycznego klimatu. Początek należy do damskiego wielogłosu, potem pojawia się głos męski, który recytuje tekst o zmarłym, a być może także teksty jego autorstwa. Opowieść budowana jest bardzo pieczołowicie, składa się zarówno z fraz post-elektronicznych, jak i post-akustycznych. W drugiej fazie tej części albumu artyści budują całkiem zgrabną, elektroakustyczną narrację, która gubi zamysł pośmiertnego capstrzyku i zaczyna formować się w interesującą opowieść czysto muzyczną. Nie brakuje w niej slapstickowych fraz, brzmień organowych, a także intrygującej powłoki rytmicznej.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz