czwartek, 14 lipca 2016

Nate Wooley – lekcja argonautyki i sylabizowania


Nate Wooley jest na tyle częstym gościem na Trybunie, że każdorazowe przytaczanie jego dorobku i pozycji na współczesnej scenie muzyki improwizowanej, możemy uznać za całkowicie zbyteczne. Jakkolwiek pamiętamy, iż obok wielu wyśmienitych dokonań na polu free improv, paru nudnych autorskich płyt z materiałem komponowanym, lubi on także zapuszczać się w świat muzyki bezwzględnie improwizowanej, jednak umoczonej w elektronice, multiamplifikowanych urządzeniach generujących dźwięk, czy zapisanej na starych, pociętych taśmach zalegających śmietnik na jego prywatnej posesji. Ten ostatni wątek w twórczości Nate’a omawialiśmy już kilkakrotnie na tej stronie, a zasadniczą do tego inspiracją był cykl muzycznych ekscesów pod nazwą Seven Storey Mountain.

Dziś czas na najnowszą płytę Wooleya Argonautica (Firehouse 12 Records, 2016), która dość sprawnie wpisuje się w powyższy kontekst stylistyczny. Dodatkowo, wrażenia z jej odsłuchu uzupełnimy o nowy cykl produkcji solowych, który także winien być przypisany do formuły Jazz Is Dead! … czyli Improwizacja Inaczej.





Lekcja argonautyki

Cytując luźno za opisem zawartym na stronie muzyka, Argonautica to swoiste połączenie aleatorycznej i minimalistycznej estetyki kompozytorskiej, wtłoczonej w idiom wczesnego fussion, gdy określenie jazz/rock było niemile widziane. To także hołd Nate’a dla bohatera lat swej młodości, trębacza Rona Milesa i jego płyty My Cruel Heart z roku 1996.

Miles, trębacz i kornecista, ledwie dekadę starszy od Wooleya, kojarzony jest przez nas właśnie z muzyką fussion, a także z niekoniecznie ambitnymi kolaboracjami z elektroniką, a nawet muzyką taneczną, wszakże z silnym, jazzowym feelingiem. Osoba Rona nie jest tu zatem bogiem na firmamencie, a jedynie postacią, która tak silnie zainspirowała młodego Nate’a do uprawiania muzyki, że z tych oczywistych wspomnień zrodził się argonautyczny koncept.




Na potrzeby interesującego nas dziś pomysłu, Nate powołał do służby podwójne trio. Obok siebie i …Rona Milesa na trąbkach, w nagraniu wzięli udział – pianista akustyczny, z doświadczeniem na polu muzyki współczesnej, Cory Smythe, elektryczny klawiszowiec rodem ze sceny avant-rockowej, Jozef Dumoulin, na pianie fendera i elektronice (Wooley gra z nim w takim zwichrowanym w kierunku improwizacji, rock-bandzie o uroczej nazwie Biuro Turystyki Atomowej!) oraz dwaj perkusiści, Rudy Royston i Devin Gray (na półkach przygotowanych na ich dyskografie na razie zalega kurz).

Argonautica, określona na wydawnictwie jako kompozycja, została zarejestrowana w Klubie Firehouse 12, w grudniu 2014r. Trwa blisko 43 minuty i jest nieprzerwanym, zwartym ciągiem dźwięków. Trębacze grają w zasadzie w parze i często unisono prowadzą całą muzyczną machinę do przodu. Wooley gra dość prosto i z reguły daruje sobie sonorystyczne skoki w bok. Na ogół operuje czystym dźwiękiem z lekkim pogłosem, który w trakcie trwania utworu zdecydowanie się nasila. Miles czyni podobnie i na tym polu nie liczymy na jakieś szczególne urozmaicenia. Co innego pianiści – Smythe mimo rodowodu new music potrafi nieźle pohałasować. Dynamicznie inspiruje pozostałych do improwizacyjnego szaleństwa, pikując w dół lub wznosząc się w bardzo freejazzowej estetyce. Dumoulin, po prawdzie kluczowa postać w tej zabawie, jest doprawdy wszędzie. Pięknie prowadzi typowy dla fussion walking niskich częstotliwości, śmiało też plami przestrzeń udanymi pasażami klawiszy. W kluczowych momentach potrafi być zadziorny, a jego fender lubi przejąć pałeczkę i zarysować kołyszący rytm, wedle którego reszta muzyków biegnie do utraty tchu. Perkusiści robią swoje, trzymają rytm jak trzeba, paskudzą klimat zmyślnymi zakrętasami, gdy sytuacja tego wymaga. Momenty spokojnej narracji, podkreślanej nieskomplikowanym dwugłosem trąbek, z lekką amplifikacją w ważnych dramaturgicznie chwilach, bywają w nieoczywisty sposób komplikowane przez zwarcia i zgrzyty, ciekawe niuanse brzmieniowe, pozytywne dysonanse i bardziej już tradycyjne kontrapunkty. Niespełna trzy kwadransie śmiało trwać mogłyby dłużej.




Oceniając Argonautykę na tle Siedmiopiętrowej Góry, z oczywistych względów sytuujemy ją w hierarchii dokonań Nate’a nieco niżej, wszakże słucha się jej wyśmienicie, w zasadzie z każdego punktu widzenia. Ciekawa reanimacja fussion, połączona z jego drobną dekonstrukcją, niemniej frapujące zderzenie różnych muzycznych osobowości, no i zapewne jedyna okazja, by muzyk sortu Rona Milesa mógł zaistnieć na łamach mojego improwizowanego bloga.


Lekcja sylabizowania

Tu wcale nie chodzi o kontrolę ustnika, języka, gardła czy ust. Raczej zależy mi na tym, by pozwolić im pracować w naturalnym środowisku, jednakże w separacji od typowych ról, jakie mają w produkowaniu dźwięku (Nate Wooley o idei powstania muzyki na trąbkę solo).

Sylaby (Syllables) to nowy pomysł Nate’a Wooleya na solowy występ z trąbką, stosownie amplifikowaną (czyli docierającą do naszych uszu ze wzmocnionym sygnałem – zatem głośniej i z lekkim przesterem). Po materiale ciętym tępymi nożyczkami przez lekko upalonego designera (Wrong Shape To Be A Storyteller) czy choćby jednostajnym, katorżniczym dronie, gotowym zabijać w okopach każdej wojny światowej (The Almond), czas na wysublimowany koncept, prowadzący do zadziwiającego efektu finalnego.




Proces generowania dźwięku w tymże koncepcie jest tylko pozornie skomplikowany. W sumie… jest banalnie prosty. Usta muzyka układane są na ustniku instrumentu wg wzoru, jaki dyktują mu … sylaby. Innymi słowy – mając ułożone usta do wypowiedzenia danej sylaby, muzyk generuje dźwięk trąbką. Potem, te już całkiem muzyczne sylaby, wpadają do maszyny losującej (komputera) i są przez muzyka nakładane na siebie, ścieżka po ścieżce, także multiplikowane i rozciągane w czasie. Powstaje swoisty trębacki wielogłos, który często przyjmuje postać dźwiękowego drona, który zawisa nad nami, niczym miecz Demoklesa. Łączenia, klejenia i szwy są na tyle precyzyjne, iż w procesie odsłuchu funkcjonujemy absolutnie komfortowo i delektować się możemy nieomal pojedynczym dźwiękiem. Bywają momenty, iż posklejane pasaże trąbki są powtarzane z tak dużą częstotliwości, iż zaczynają tworzyć rytm, który potrafi skowyczeć i rozszarpywać rzeczywistość dźwiękową.

Incydent pierwszy nazywa się (8) Syllables (Peira, 2011) i zawiera muzyczną transpozycję … ośmiu sylab. Incydent drugi, to (9) Syllables (MNOAD, 2013) i … tak, tak, zgadliście – dziewięć sylab. Ta muzyka trafia do nas w formacie pięknie wydanych CD-rów i każde z nich zawiera po jednym traku, wszakże stanowiącym kompilację tych trębackich wielogłosów. W tak zwanym międzyczasie, na płycie słyszymy oddech muzyka i ciszę, funkcjonującą jako samodzielna jednostka muzyczna (Cage?). Pochłaniają nas samoistne połacie niepokojącego oczekiwania. Nie wiemy, co zdarzy się za chwilę. Mamy wrażenie, że zza naszych pleców za moment wyskoczy ktoś równie szalony i diabelski, jak Bob z lynchowego Twin Peeks.




Osiem sylab może zaskoczyć poziomem głośności, zatem lojalnie ostrzegam przed zbyt wysokim stanem potencjometrów. Dziewiątki wydają się w tym zestawieniu nieco spokojniejsze i bardziej zwarte, jako całość kompozycji. Dramaturgicznie poszarpane Ósemki (bywają momenty, gdy moje bezprzewodowe słuchawki tracą łączność, z uwagi na długotrwały brak dźwięku) wieńczy modulowana, upita syrena alarmowa, która wcale nie wzywa do ucieczki, raczej zakleszcza nas w tej przedziwnej rzeczywistości fonicznej. Seven Storey Mountain solo? Ciekawe, co Nate myśli o takim tropie w interpretacji Sylab?


Eskalacja niespodzianek, gruba kurtyna nieoczywistości i nasz otwarty na nowe doznania mózg! To nie może się nie udać!

Ps. Zdjęcia z koncertu promującego płytę Argonautica, Nowy Jork, 30 maja br.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz