Angielska muzyka improwizowana nie byłaby tak bogata w
wyjątkowe osiągnięcia i niesamowite nagrania, nie wydałaby na świat tylu
spektakularnych muzyków, gdyby nie skromny zwyczaj … cyklicznego muzykowania przy herbatce (wątek innych używek
pozostawmy w sferze niedopowiedzeń).
Inicjatyw wspólnego, cyklicznego improwizowania w gronie
przyjaciół i bliskich, ostatnie dekady dostarczyły całe mnóstwo. Pamiętamy o
Dereku Baileyu i jego Company, nie zapominamy o London Improvisers Orchestra,
która przez blisko dekadę jeden dzień w miesiącu miała regularne próby i
szlifowała idiom improwizacji wielkogabarytowej. Choćby inicjatywa „kościelna”
Evana Parkera i spotkania Free Zone w
Appleby, które przez lata dostarczały nam niezapomnianych wrażeń. Z kolei
wyjątkowy festiwal Freedom Of The City do roku 2013 stanowił coroczny powód
wycieczek wielu szaleńców z całego świata, na te kilka majowych dni do Londynu.
Zamierzchłe lata 80. przyniosły serię spotkań pod nazwą Fete Quaqua, która potem przerodziła się w .. Quaqua. Za te ostatnie dwie idee odpowiadał John Russell. Przykłady
możnaby mnożyć.
Modernizm, Post
Modernizm i co dalej?
Podobny zamysł przyświecał temuż Johnowi Russellowi i
Chrisowi Burnowi, gdy w roku 1991 powoływali do życia Mopomoso (skrót od zdania przywołanego w tytule dzisiejszej
opowieści), czyli cykl regularnych, comiesięcznych spotkań improwizatorskich w
The Red Rose Comedy Theatre w Londynie (przy okazji, to właśnie w tym miejscu
regularnie występowała, wyżej wspomniana, London Improvisers Orchestra). Przez siedemnaście lat spotkania w Red Rose
odbywały się regularnie. Niestety w którymś momencie stali bywali tego miejsca
zostali zeń wyproszeni (podobnie jak LIO), a tym samym zmuszeni do poszukiwania
nowego miejsca na wspólne spotkania, koncerty i warsztaty. Raz grali w
Vortexie, innymi razem w Cafe Oto, by w roku 2013 podjąć szaleńczy pomysł…
zorganizowania festiwalu objazdowego. Przy wsparciu, przyjaznych kulturze
wysokiej, organizacji rządowych i samorządowych (Art Council, m.in.), udało się
tygodniowy tour po Anglii
przeprowadzić. Kolejne lata przyniosły i nadal przynoszą nowe koncerty pod
szyldem Mopomoso, co więcej znów
odbywają się one w cyklach miesięcznych, w różnych miejscach przeznaczonych do
konsumpcji muzyki. Po szczegóły odsyłam na mopomoso.com.
Puentą naszej opowieści o meandrach herbatowych meetingów będzie natomiast edytorska dokumentacja ze
wspomnianej objazdówki w roku 2013, która całkiem niedawno ujrzała światło
dziennie, dzięki nowemu wydawnictwu Johna Russella, Weekertoft Records. Pudełko
z czterema dyskami zwie się Mopomoso Tour 2013: Making Rooms i
zawiera … wspaniałą muzykę. Szczegóły poniżej.
Fakty bezsporne
Pierwszy Touring Mopomoso miał miejsce między 23 a 30 kwietnia 2013r. Objął siedem miast angielskich:
Birmigham, Brighton, Oxford, Bristol, Sheffield, Newcastle i Manchester. We
wszystkich koncertach uczestniczyło dziewięciu muzyków. Jeden – Keith Tippett, fortepian
solo – dojechał jedynie na koncert do Bristolu. Zarejestrowano wszystkie
koncerty, a na wydawnictwo Making Rooms
trafił wybór z tychże, w łącznym wymiarze czasowym blisko 270 minut.
Pomieszczono je na czterech płytach CD, z których każda otrzymała indywidualny
tytuł, a następnie zapakowano do zgrabnego pudełka kartonowego. Od 30 stycznia
br. można to cudo posiąść drogą kupna. Osobiście nabyłem od Alexa Warda po jego
koncercie na festiwalu Art Of Improvisation we Wrocławiu.
Trio po raz pierwszy:
Chasing The Peripanjandra
Na początek trzęsienie ziemi, a potem będzie już tylko
lepiej. Evan Parker, saksofon
tenorowy, John Edwards, kontrabas i John Russell, gitara akustyczna. Trudno
o bardziej dosadną muzyczną genialność w wydaniu angielskim. Panowie grali
razem setki razy, choć w tym trio mają w dorobku tylko jedną, acz wspaniałą
płytę House Full Of Floors (Tzadik,
2007) i tym tytułem wykonawczym bywają określani na plakatach anonsujących ich
koncerty.
Dysk dokumentujący ich popisy na objazdówce Mopomoso przynosi trzy ponad dwudziestominutowe,
swobodne improwizacje. W dobrych słuchawkach słyszymy muzyków od lewej do
prawej, w kolejności jakiej wymieniłem ich na wstępie tego akapitu. Od
samego startu w nagraniu dominuje potężny, ale czysto brzmiący kontrabas
Edwardsa. Russell brzdąka na gitarze, jakby trenował nowy motyw flamenco, a
Parker lekko zawiesza głos, jakby jego tenorowi na krótki moment zabrakło
języka w gębie. Wszystko już wiemy o tej muzyce, niczym nie jest nas w stanie
zaskoczyć, nasz mózg z pewnością już przy tych dźwiękach nie rozwija się, ale…
trudno doprawdy szukać we wszechświecie free improv piękniej brzmiącego zestawu
trzyosobowego. Muzyka płynie, jakby ocean dźwięków nie miał dna, a mistrzem
ceremonii musi zostać ogłoszony Edwards. Gra po prostu genialnie, ani na moment
nie zdejmując nogi z pedału gazu. Gorąca lawa wylewa się z uszu każdego z
trójki muzyków. W drugim fragmencie – czas na drobny odpoczynek (choć nie
wiemy, czy jesteśmy na tym samym koncercie, czy może już jednak na innym – to
wszak jest Tour!). Muzyka wypełnia
głęboką przestrzeń Sali koncertowej zupełnie samoistnie, a ktoś z offu delikatnie charczy otworem gębowym
(czyżby Edwards? ale chłop jest w formie!). Ten spokój jest jednak pozorny, bo
wszystko kończy się niezłą galopadą. I fragment trzeci, ostatni – ciekawe,
surowe brzmienie gitary Russella (jakby grał na … bałałajce). Po dynamicznym
intro, muzyka się uspokaja, acz toczy w niepokojącym tempie i ma ochotę co
chwila czymś nas zaskakiwać. Cała trójka brzmi wręcz barokowo i dowozi nas do finału
w pozycji rozdziawionej gęby. Majstersztyk!
Solo raz jedyny: Naqsh
Piano solo stanowi
dla mnie każdorazowo duże wyzwanie i samotną walkę z instrumentem, którego po
prawdzie, po prostu nie lubię. Pat Thomas, muzyk średniego pokolenia
brytyjskich improwizatorów, jest tu owym samotnym podmiotem wykonawczym. Na
dysk drugi Mopomoso Touring 2013
trafiło aż dziewięć stosunkowo krótkich improwizacji. Thomas w każdym z nich
stosuje trochę inną technikę gry, improwizuje w innym tempach i skalach, przeto
nawet źle nastawiony do instrumentu recenzent musi przyznać, że fortepianowa
opowieści nie nudzi i daje się swobodnie przetrawić.
Na objazdówce Pat używał także elektroniki, jak to ma w
swoim zwyczaju, zatem w wyborze nagrań dokonanych dla potrzeb tego wydawnictwa,
słyszymy i ją, jednak tylko w drobnym, trzyminutowym fragmencie. Pozostały czas
wypełnia piano w wersji akustycznej. Nie brakuje ciekawych preparacji (akurat
ten wątek w życiu instrumentu fortepianowego akceptuję bez zastrzeżeń), choć
pozostają one w zdecydowanej mniejszości. Innymi słowy – dałem radę, jakkolwiek
po latach, gdy sięgnę po ten czteropak,
dysk Thomasa będzie z pewnością najmniej zużyty.
Trio po raz drugi: Knottings
Mimo oczywistych zachwytów nad muzyką zawartą na dysku
pierwszym, to właśnie dysk trzeci, z kolejnym trio, zdaje się być w mym sercu
fragmentem najwybitniejszym. Ale do rzeczy – Alison Blunt, skrzypce, Benedict
Taylor, altówka i David Leahy, kontrabas. Całą trójkę śmiało możemy zaliczyć do
grona młodego pokolenia brytyjskich improwizatorów. Zapewne na ich nazwiska natrafialiśmy
do tej pory jedynie w wypadku odczytywania list obecności na kolejnych
koncertach London Improvisers Orchestra.
Skrzypce i altówka na skrzydłach, kontrabas atakujący
środkowym pasmem, zadziorny, niemal freejazzowy (co jednak zaskakujące w tym
zestawieniu), drastycznie wyznaczający pole działania. Dynamiczne rozszarpywanie strun
nie trwa jednak w nieskończoność, bowiem kontrabasista sięga po smyczek,
rozpoczynając galopadę trzech dobrze naoliwionych strunowców. Ale to jednak nie
filharmonia, tu dosadność i ekspresja wyznaczają ramy muzycznych
eksploracji, wieńcząc 13-minutowe, kompulsywne wprowadzenie do strunowego
misterium. Bo potem to już … tylko skowyt i bolesne rozszarpywanie ran. Violin i viola pięknie improwizują (altówka z dużym
bagażem kameralistycznych pomysłów na zapanowanie nad koncentracją słuchacza),
by po chwili głębokiego zanurzenia się w … estetyce muzyki dawnej, z werwą
zedrzeć glazurę strun w trakcie improwizacji na pograniczu ciszy, w
towarzystwie kontrabasu, który nie potrafi zapanować nad emocjami. Supły (knot) i zakręty (bend) wyznaczają trajektorię tej niezwykłej muzycznej
przygody, która mogłaby się ciągnąć w nieskończoność, gdyby nie ograniczenia
czasowe cyfrowego nośnika. Piękna muzyka!
Duet na finał: Seven Cities
Kay Grant, głos i Alex Ward, klarnet. Po jednym, drobnym
fragmencie z każdego z miast goszczących Tour 2013. Amerykańska rezydentka
Londynu i zdolny klarnecista, który był już podmiotem niejednej opowieści na Trybunie. To nie były, rzecz jasna, ich
pierwsze spotkania w formule całkowicie uwolnionej improwizacji (co słychać!),
albowiem mają w dorobku jeden krążek dla Emanem Records (Fast Talk, 2011).
Kay to kobieta temperamentna, która, choć nie dysponuje
wyjątkowymi możliwościami wokalnymi i operuje raczej w węższym paśmie, to siłą
wyobraźni i niepopadaniem w schematy, ani jakiekolwiek ograniczenia, czy umiejętnością
kooperacji, potrafi wynieść swą improwizację na szczyty emocji, po każdej
zresztą stronie sceny. Alex zdaje się być tu idealnym wręcz partnerem, który
nie dość, że łapie w mig wszelkie Jej pomysły, to jeszcze gigantycznym kompetencjami
w zakresie operowania skromnym klarnetem, dopowiada każde westchnienie
wokalistki i zmyślnie je rozwija. Ten duet potrafi wpaść w jeden dźwięk, a my w
ferworze zasłuchania, nie potrafimy odróżnić od siebie źródeł dźwięku. Raz
klarnet się uczłowiecza, innym razem głos wchodzi w parametry klarnetu.
52-minutowy wyciąg z siedmiu koncertów mija jak nanosekunda
w bezgranicznym wszechświecie, a ja zaczynam wierzyć w … notatki przedimprowizacyjne Alexa, z obserwacją
tworzenia których, miałem do czynienia przed jego wrocławskim koncertem z Dominiciem Lashem. Niebywała integracja w procesie improwizacji z Kay Grant
zapewne jest także skutkiem owych przygotowań. To jednak działa!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz