wtorek, 14 lipca 2020

Amador! Santos Silva! Almeida! Vicente! Kneer! Zabelka! The Loneliness Of Solo Improvisers, next pandemic step!


Czasy pandemicznego lockdownu zdaje się, że wyniosły solową, jakże samotną, swobodną improwizację do rangi najważniejszego wydarzenia artystycznego świata zamkniętego w czterech domowych ścianach. Nagrania rodzą się jak grzyby po deszczu, muzycy z dnia na dzień stają się swoimi największymi wydawcami, a recenzenci ledwie nadążają z odsłuchem nowych nagrań. Podtytuł tych łamów Improwizowany przewodnik w czasach nadprodukcji dźwięków prawdopodobnie nigdy nie był tak bardzo aktualny.

Szczęśliwie ilość w wielu wypadkach idzie w parze z jakością. Baa, czasami rzeczywistość new normal wręcz pcha muzyków ku większym eksperymentom, ku przekraczaniu granic stylistycznych i estetycznych, ku poszukiwaniu naprawdę nowych dźwięków. Wielu improwizatorom doprawdy wychodzi to całkiem nieźle. Oczywiście są i tacy, którzy produkują przy tej okazji artystyczne gnioty, ale na nich opuszczamy zasłonę milczenia (lista słabych pandemicznych solówek do wiadomości redakcji).

Dziś skupimy się oczywiście tylko na dobrych przykładach, wszak w dobie frontalnej nadprodukcji muzyki absolutnie szkoda naszego czasu na marnotrawienie go na słabe nagrania. Sięgamy po sześć solowych płyt, z których aż trzy powstały już w czasach lockdownu (marzec i kwiecień), także w domowych pieleszach. Bezwzględnie każda warta jest naszej uwagi! Przy okazji – zupełnie niespodziewanie - w ramach tej zbiorówki czekają nas … małe mistrzostwa Portugalii na trąbkę solo! Zaczynamy jednak po holendersku i na gitarze, a po wspominanych mistrzostwach, zapraszamy jeszcze na dwa ujawnienia strunowe, z Niemiec i Austrii.





Josué Amador Composition 1960 #7 (self-released, CD 2020)

Dobra zbiorówka recenzji nie może nie zacząć się od prawdziwego trzęsienia ziemi! Josué Amador na gitarze akustycznej, wyposażonej w stalowe struny (steel strings), wykonuje wariację na temat Composition 1960 #7 autorstwa ojca kreatywnego minimalizmu La Monte Younga. Nagranie z kwietnia tego roku, bynajmniej nie domowe, ale studyjne (Rotterdam), i co najważniejsze – dokonane z użyciem tzw. mikrofonów binauralnych*). Czterdzieści minut z sekundami dronowej epopei, która być może zryje wam berety w sposób definitywnie trwały!  Przykład muzyki, której absolutnie nie da się opisać martwymi słowami, trzeba jej po prostu posłuchać (koniecznie w słuchawkach!). Ale spróbujmy słowami…

Od pierwszej nanosekundy nagrania natrafiamy na dron gorącego powietrza, płynącego wprost z pulsującego, ale przecież nieistniejącego amplifikatora, który zaciął się i spalił już wszelkie przewody. Dym i swąd będzie nam towarzyszył do końca tej niesamowitej podróży. Wokół coś brzęczy, rytmicznie szeleści, zdaje się, że zło idzie do nas szeroką ławą!  Technika rejestracji sprawia, iż jesteśmy w samym środku drona i nie ma dla nas jakiejkolwiek drogi ucieczki. Harsh-post-electronic-ambient! – recenzent bazgrze na marginesie strony swojego kajetu, ale zaraz potem ponownie sięga do zapisów credits – a jednak tylko steel-string acoustic guitar

Słyszymy niemal trzy pasma fonii. Główny dron stoi na środku i nikogo nie przepuszcza. Mnóstwo rzeczy dzieje się na flankach – pulsary mocy tańczą z lewej do prawej i z powrotem, dużo zamieszania wprowadza echo i metaliczny rezonans. Wszystko poza wątkiem głównym drży, brzęczy, umiera ze strachu, jakby nad głową zawisł nam atomowy śmigłowiec. Monotonia nagrania jest pozorna, wszystkie bowiem elementy narracji żyją tu własnym, wewnętrznym życiem. Wątki poboczne rodzą się i umierają. W dwudziestej minucie doświadczamy czegoś na kształt delikatnego stoppingu – na prawej flance ktoś bije w post-elektroniczny dzwon, na lewej coś intensywnie chrobocze. Symfonia tajemnicy rozkwita! Z czasem flow zdaje się pęcznieć, nabierać prawdziwie niszczycielskich mocy. Ciśnienie rośnie! Pulsary rodzą się jeden po drugim i tańczą na całej szerokości naszej słyszalności – post-akustyczna polifonia w metafizycznym tańcu! Proces wybrzmiewania tego wulkanu emocji zaczyna się mniej więcej na cztery minuty przed końcem. Ostatnia minuta, to niemal zupełna cisza lub to, co zwykliśmy dotąd za ciszę uważać.




Susana Santos Silva  The Same Is Always Different (bandcamp, DL 2020)

Muzycznego trzęsienia ziemi ciąg dalszy! Przenosimy się do Porto i living roomu pewnego mieszkania, w którym czeka na nas trębaczka Susana Santos Silva. Kwiecień i maj this year, pięć ekstremistycznych prób preparowania dźwięku najprostszego instrumentu blaszanego. Wyłącznie udanych! Godzina dronowych emocji, a jakże! No i Susana, w formule tak radykalnej wypowiedzi artystycznej, jakiej jeszcze nie znacie.

Na dobry początek dwudziestominutowa pasja cierpiącej, skrzeczącej z bólu trąbki. Dron świszczącego powietrza, mały silnik wysokoprężny tuż przed wizytą u mechanika. Posmak post-elektroniki, swąd upalonej sierści rysia. Kreatywny minimalizm, który budzi emocje równe naszemu podziwowi dla wytrzymałości płuc artystki (domniemujemy, iż gramy 100% live!). Oddech okrężny, oddech nieśmiertelny. Pod koniec dźwięk, który przypomina zepsuty odbiornik radiowy. Całość gaśnie stylowo i z pełnym rynsztunkiem dramaturgii. Druga opowieść równie udanie… koi nasze zszargane nerwy – multifonia trąbek, jakbyśmy słyszeli przynajmniej trzy pasma. Cisza, spokój, urocze, acz monotonne wyczekiwanie na tak zwany ciąg dalszy. Szemrzące stado owadów znajduje punkt docelowy swojej podróży w rezonującej ciszy, tuż przed upływem ósmej minuty nagrania.

Trzecią historię budują ciężko pracujące wentyle trąbki. Świst wilgotnego powietrza, które ma problemy, by przedostać się poza jurysdykcję instrumentu. Bogactwo dronowej akustyki trąbki godne uwiecznienia nie tylko tymi słowami - od dźwięków lejącej się wody, po przesypujący się piasek pustyni. Oddech natury aż po najdrobniejszą strużkę fonii. Akcenty percussion i mechanicznej preparacji. Im dalej na tej płycie, tym lepiej, aż pióro recenzenta samo tańczy w dłoni – od spokojnego zefirka po prawdziwe wichry wojny. Brawo! Czwarta część, to znów kontrast. Susana proponuje estetykę ambientu – śpiew zakleszczony w obrębie blaszanego instrumentu, posmarowanego post-elektronicznym balsamem, rodzący się w samym gardle artystki. Wielowątkowa, nieco mosiężna, pozłacana gramatura dźwięku. Opowieść, która choć błyszczy w mroku, z czasem nabiera czerni, tajemniczości, by na finał rozpłynąć się aż po horyzont piekielnego nieba. Ostatni antrakt tej niezwykłej podróży – harsh & acoustic trumpet drone! Powietrze próbuje ucieczki po uszkodzonych wentylach. Boleść i drżenie tkwi u nasady ustnika, aż rodzi się w nim śpiew. Rodzaj trenu żałobnego nad losem dewastowanej rzeczywistości. Opowieść urywa się nagle, jakby ktoś wyłączył prąd całemu światu.




João Almeida Solo Sessions *​|​|​|​|  (self-released, CD 2020)

Z Porto przenosimy się do Lizbony, a na osi czasu cofamy do tegorocznego marca. Domowe pielesze zamieniamy na samotne ściany studia nagraniowego (Bairro das Colónias), gdzie na trąbce zagra dla nas (…wydobywał będzie przecudne, preparowane dźwięki!) João Almeida. Zdecydowanie najmłodszy z grona prezentowanych dziś portugalskich trębaczy proponuje nam osiem improwizacji, które potrwają łącznie 40 minut i 8 sekund.

Płyta, o wszystko mówiącym tytule Sesje Solowe, uzupełnionym wszakże o tajemnicze cztery kreski, zaczyna się od form krótszych, bystrych wprawek warsztatowych, bardzo ciekawie skonstruowanych dramaturgicznie, by w drugiej części zaproponować nieco dłuższe wypowiedzi artystyczne trębacza, z których przynajmniej dwie mogłyby być o kilka sekund krótsze.

Startujemy od akcentów percussion, powstałych poprzez dynamiczny kontakt ust i ustnika, z matowym pół echem i szorstkim posmakiem wyłącznie dobrych preparacji. Wentyle trąbki świszczą, wydają grzmoty, burczą, prychają, rozdają całusy, czasami nawet z języczkiem. Drobny popis artykulacyjny w pełni uzasadniony! Druga, jeszcze krótsza opowieść przypomina śpiew przez łzy. Wszystko wydaje się tu wibrować, czujemy zapach Milesa Davisa po dobrym kwasie. Trzecia, która przypomina trupie wyziewy, pełne mroku i chaosu, to garść wyjątkowo pięknych preparacji – prawdziwa magia hydrauliki blaszanych wentyli. Czwarta stawia na mikro frazy, cmokanie i szum wyjątkowo dźwięcznego powietrza.

W piątej części wyczuwamy zwiększoną wilgotność otoczenia. Trąbka przypomina małą maszynę ssąco-tłoczącą. W opowieści muzyka pojawiają się akcenty dynamiczne, nawet coś na kształt rytmu. Oddech jest szybki, dźwięki rżą niczym klacze tuż przed wieczornym kryciem. Suspens narracji czai się w zakamarkach repetycji. Szósta opowieść, to pierwsza z wcześniej wspominanych, nieco dłuższych form. Zaczynają ją drobne przyśpiewki ludowe - flow pulsuje, szuka rytmu i dynamiki. Muzyk tłoczy powietrze, stawia stemple, raz szybciej, raz wolniej, ale całość nie znajduje do końca punktu zaczepienia. Siódma część powraca do preparacji, jako najważniejszego narzędzia kreacji artystycznej – powietrze świszcze, jakby ktoś dezynfekował wentyle. Oddech szczura, chrobot chrząszcza i efektowne akcenty perkusyjne. Płytę wieńczy kolejna dłuższa ekspozycja. Rodzi się głęboko w tubie, a sam poród zdaje się być cesarskim cięciem. Moc ciekawych i niebezpiecznych dźwięków, ptasie zawodzenie i kocie repetycje. Krótka dłużyzna, ale już po 5 minutach poziom kreacji rośnie – Almeida szuka finałowej zadumy, prycha i podskakuje na rozgrzanych wentylach. Piękne zakończenie!




Luís Vicente  Maré (Cipsela, CD 2020)

Kontynuujemy wątek portugalskiej trąbki. Czas na ulubieńca redakcji - Luisa Vicente! Tym razem pandemiczny jest jedynie moment wydania płyty. Słyszymy bowiem na niej koncert zarejestrowany niemal trzy lata temu w Coimbrze (okoliczność opisana następującymi słowami: Convento de Santa Clara a Nova, Anozero - Bienal de Arte Contemporânea). Składa się z trzech części, które trwają niespełna 39 minut.

Koncert rozpoczyna matowy płacz trąbki, która zdaje się mieć nieco przytłumione brzmienie. Muzyk bez wątpienia znajduje się w dość dużym pomieszczeniu, jakkolwiek tembr jego blaszaka wskazuje na coś przeciwnego. Artysta pełen jest skupienia, prawdziwie portugalskiej powolności i dyktatu niegonienia za czymkolwiek. Opowieść charakteryzuje się niemal metafizyczną melodyką, która początkowo ukryta za parawanem narracji, szybko znajduje swoje ujście, nie bez udziału bardziej dynamicznych fraz i zwinnych pętli dramaturgicznych. Koncert dość szybko wchodzi w swoją drugą fazę. Tym razem Luis brudzi brzmienie instrumentu, bardziej koncertuje się na budowaniu długich pasaży, a melodykę pozostawia na dalszą część nagrania. Rysuje smugi cienia, toczy drobne strużki fonii, dyskutuje z pogłosem, zgłasza zdania odrębne. Najpierw wkracza w bardziej dynamiczną fazę, potem gaśnie i powraca do śpiewności początkowej fazy koncertu, a jego historia nabiera smutku, gorzkiego posmaku saudade.

Główna część koncertu znów rodzi się w melodii, równie matowej, jak przepełnionej pogłosem, jakby w dialogu z dźwiękiem, który odbija się od gramatury dużej przestrzeni sali koncertowej. Muzyk krok po kroku pnie się ku górze, a na jej szczycie znajduje odrobinę ciszy. Zaczyna na nią warczeć, pokrzykiwać, przekomarzać się. Szuka dramaturgicznej zaczepki, punktu, od którego mógłby zacząć na nowo swoją opowieść. Jest szybka sygnałówka i dłuższe pasaże z garścią wciąż powracającej melodyki. W połowie ponad 23-minutowej partycji muzyk decyduje się na pierwsze tego dnia preparowanie dźwięku. Pomysł wydaje się strzałem w dziesiątkę! Narracja nabiera mocy, improwizacja nadyma się, a flow skacze i podryguje, generując coraz ciekawsze dźwięki. Muzyk brnie wysokim wzgórzem, czasami jednak zagląda do krypty i gryzie czerstwą ziemię. Na koniec śpiewa drobne melodyjki, trochę niechcący głosząc ostateczny tryumf meta melodyki. Ostatnie dźwięki oddychają zdrowym oceanicznym blaskiem.




Meinrad Kneer  Vocabularies (Evil Rabbit Records, CD 2020)

Kontrabas solo! Berlin, listopad ubiegłego roku. Trzynaście improwizacji (zwanych pokrętnie kompozycjami), 47 i pół minuty żywej, pełnokrwistej narracji, zarejestrowanej bez jakiegokolwiek wspomagania, wydanej bez post-produkcyjnych ulepszeń. Przed nami Meinrad Kneer i jego ognisty strunowiec!

Masywny, mechanistyczny smyczek na gryfie olbrzymiego kontrabasu produkuje nam piękny barok! Choć drapieżny i bezkompromisowy, to jednocześnie lekki i nad wyraz zmysłowy. Otwarcie płyty w klimatach terrific chamber dużo obiecuje! Druga odsłona stawia na pizzicato, post-jazzowe, precyzyjnie skonstruowane, kolejna gruntuje ów pomysł, choć bardziej stawia na minimalizm i … techniczne fajerwerki, przy okazji stawiając pierwszy stempel dobrej preparacji. W czwartej części powracamy do smyczka, który lśni barokiem i błotem pod stopami. Ekspresyjny śpiew od dołu do samej góry i z powrotem! Free chamber as well! W piątej – perkusyjne pizzicato, z pałeczkami pomiędzy strunami, szumem wiatru i szmerem niepokoju – one man orchestra! W szóstej schodzimy do krypty – smyczek nuci tren żałobny, rodzaj kołysanki dla spragnionych wiecznego mroku. Kolejny epizod, to kilka delikatnych szarpnięć za struny, zaś następny – zwinny taniec placów po strunach. Wszystko bardzo efektowne, czynione w tempie, z kocią zwinnością.

W dziewiątej opowieści powraca smyczek. Jęczy na gryfie, prosi o łyk wody. Mechanika pięknej akustyki, podróż wysokim wzgórzem, ale bez nadmiernej ckliwości. Kind of chamber after death! Smyczek niczym piękna baletnica zdaje się drwić z szatańskich zalotów – od ciszy po hałaśliwy jazgot! Dziesiątka, to dla odmiany antrakt bez smyka, z jazzem pomiędzy strunami, nie bez perkusyjnych plamień. Jedenastka kontynuuje technikę gry, buduje wszakże dramaturgiczny suspens. Raz wolniej, raz szybciej tańczy nie bez swingowej zwiewności. Dwa ostatnie epizody, to już bezwzględne panowanie smyczka! Najpierw garść swobodnego i siarczystego baroku. Mamy wrażenie, że włosie smyczka ciągnie się aż po nieboskłon. Moc wrażeń i emocji – pełne spektrum dźwiękowe akustycznego strunowca. Finał zdaje się stać w miejscu i powoli topić w bagiennym mule. Pełen lamentu, czerstwy strumień dźwiękowych wspaniałości. Deep & down harsh! Artysta buduje ołowiany dron i schodzi z nim ze sceny wprost do głębokiej piwnicy. Na ostatniej prostej wydaje jeszcze ze swego instrumentu kilka wysokich, ale zadziornych okrzyków. Odnajduje ciszę z wypiekami na twarzy. Brawo!




Mia Zabelka  Myasmo  (Setola Di Maiale, CD 2020)

Czas na ostatni epizod naszych pandemicznych solówek. Mia Zabelka na skrzypcach, z wykorzystaniem własnego głosu, w koncertowych ujawnieniach z lat 2018-19 – kolejno z Londynu, francuskiego Le Havre, Wiednia i norweskiego Tønsberg. Cztery swobodnie skomponowane improwizacje, łącznie 52 i pół minuty.

Zaczynamy w skąpych przestrzeniach londyńskiego Iklectik. Dźwięk wydaje się być zbierany jednym mikrofonem, brzmienie skrzypiec jest brudne, stłamszone, zatem niebywale intrygujące, mimo incydentalnie pojawiających się niemal basowych przesterów. Mia śle ostre, wysoko podwieszone frazy, czyniąc wszystko z minimalistycznym sznytem i odrobiną kameralnej zadumy. Wirtuozeria wykonania w punkowych okolicznościach brzmieniowych! Skrzypcom dość szybko towarzyszyć zaczyna głos artystki – improwizowany pół scat, szepty i kocie piski. W momentach, gdy osią dramaturgiczną staje się ów głos, strunowiec pięknie podkreśla wagę chwili akcentami post-perkusjonalnymi. Płyną do nas dźwięki pełne emocji, rzadko skoncentrowane na melodyce, pozbawione słodyczy, raczej bliższe agresji. Brzmienie całości sprawia, iż narracja momentami ociera się o akustyczny noise. Drugi koncert wprowadza więcej post-kameralnej powolności, samo brzmienie instrumentu zdaje się być czystsze i bardziej przestrzenne, choć nadal surowe. Faza wokalno-instrumentalna zaczyna się już w połowie czwartej minuty – zgrzyty na gryfie, pisk strun i wokalne całowanki, bliskie estetyki Billiany Voutchkovej. Czynione na dużej dynamice są doprawdy imponujące! Gdy Mia wchodzi w stan śpiewu, skrzypce kontrapunktują niemal z rockową ekspresją. Po 10 minucie możemy już mówić o małym hołdzie, składanym estetyce punk’s not dead!

Lądujemy w rodzinnym dla artystki Wiedniu. Na początku akcenty kreatywnego minimalizmu, wszakże nie bez ognia na gryfie i zadziornych fraz. Bogaty arsenał technik artykulacyjnych i improwizatorskiej wyobraźni. Przy okazji odnotowujemy najlepszą, jak dotąd jakość brzmienia skrzypiec. Faza gadulstwa przypomina salonowe pląsy i dworskie igraszki. Aura chamber wzmaga siłę śpiewu, który przypomina żałobny tren. Akcja zdaje się tu gonić akcję – szczególnie udana jest faza finałowa, stawiająca na bystre preparacje jakże czysto brzmiących w Wiedniu skrzypiec. Ostatni, norweski koncert - powraca brudny tembr strunowca. Trochę minimalizmu i na poły wokalnego zawodzenia. W tej fazie dużo zabawy – syczenie, miałczenie, charczenie i pokrzykiwanie. Tuż po niej – schemat dramaturgiczny zostaje zachowany – moment dłuższych, śpiewanych fraz. Bystre post-chamber do kielicha z czymś dobrze zmrożonym! W drugiej części utworu sporo nowych elementów – akcenty para taneczne, szorowanie strun w niemal industrialnej estetyce, a także faza minimalistyczna, poszukująca utraconej melodyki, poniekąd także brudnego brzmienia. Na samo zakończenie galopada myśli i dźwięków, nawet dość hałaśliwa, która kończy zbiór koncertowych epizodów na zadziorne skrzypce i zalotny głos damski.


*) Wikipedia: Nagrywanie binauralne – technika nagrywania dźwięku za pomocą dwóch mikrofonów, umożliwiająca słuchaczowi precyzyjną lokalizację w przestrzeni zarejestrowanych sygnałów akustycznych i tym samym stwarzająca dźwiękową iluzję przebywania w miejscu, w którym dokonywano nagrania. Bywa mylona ze stereofonią.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz