czwartek, 8 września 2016

Nate Wooley – Dancing with Strings


W czasach nadprodukcji dźwięków na scenie muzyki improwizowanej, w okolicznościach, które sprawiają, iż każdy koncert jest okazją do wydania płyty, uniknięcie kompulsywnego pędu do gonienia za nowościami jest prawie niemożliwe.

Sam tej galopadzie ulegam na każdym kroku, a dowodem, że nie kłamię, comiesięczne, wielostronicowe zbiorówki recenzji z nowości wydawniczych, które upubliczniam na tej stronie. Już dziś do kolejnej zbiorówki (drugiej części letniej) na krótkie omówienie czeka blisko… 20 nowych płyt.

U progu nowego miesiąca postanowiłem zaprotestować przeciwko temu procesowi i do samochodowego odtwarzacza wrzuciłem krążek jednego z moich ulubionych artystów, który światło dzienne ujrzał dwie epoki lodowcowe temu, czyli w roku 2010. Zachwycony muzyką na powrót odkrywaną, czynność tę kolejnego dnia powtórzyłem. W sumie sięgnąłem po cztery takie stare płyty i powstała mi z tego całkiem nowa opowieść. A było mi tym łatwiej, że wszystkie one zdruzgotały moje narządy słuchu swoją w oczywisty sposób fantastyczną muzyką. Niby pamiętałem o tym z poprzednich odsłuchów, ale ta prawda dnia, prawda ekranu uświadomiła mi całą absurdalność owej pogoni za nowym i niepoznanym, refleksją nad którą zacząłem dzisiejszego posta.

Cztery poniżej zaprezentowane krążki, nagrane przez wspaniałego, nowojorskiego trębacza Nate’a Wooleya w latach 2006-2011, łączy wspólna cecha. Wszystkie one powstały wyłącznie w towarzystwie instrumentów strunowych! A zatem niechybnie - swobodne Tańce ze Strunowcami!


Mary Halvorson/ Reuben Radding/ Nate Wooley  Crackleknob (hatOLOGY, 2009)

Cofnijmy się o pełną dekadę. Jest listopad 2006 roku, jesteśmy w Nowym Jorku, na Brooklynie, dokładnym będąc. Troje przyjaciół (jeden 40 letni, dwoje pozostałych tuż po trzydziestce) czas jakiś wspólnie koncertuje po lokalnych klubach. Wszyscy są zadowoleni z chemii, jak się wytworzyła w tej trzyosobowej grupie społecznej, zatem nie dziwi decyzja, by spotkać się w studiu nagraniowym (STATS) i udokumentować fonicznie kilka fajnych dźwięków.




Otóż i rzeczona trójka - kontrabasista Radding, muzyk o sporym już dorobku muzycznym, od kilkunastu lat wzięty muzyk na scenie downtownowej (ci z Was, którzy dwadzieścia lat temu upychali na półkach płyty z Knitting Factory, z pewnością zetknęli się z tym świetnym muzykiem), gitarzystka Halvorson, wtedy raczej na dorobku, znana głównie z kompetentnego partnerowania samemu Anthony’emu Braxtonowi, no i trębacz Wooley, podobnie jak Mary, jeszcze bez istotnego, autorskiego portfolio.

Muzycy rejestrują 50 minutowy materiał w dziesięciu odcinkach, o ciekawych, bardzo literackich tytułach (źródło inspiracji do odczytu wewnątrz opakowania). Nagranie rozpoczyna się w oparach niepokoju, generowanych przez dziki dźwięk kontrabasu, którego dobrze naoliwione struny zdziera kosmaty smyczek. Obok szumi lekko przegrzany wzmacniacz. Przez tą gęstą pajęczynę dźwięków nieśmiało przebija się Mary, używając gitary o delikatnie wzmocnionym soundzie. Zmyślnie improwizuje, trochę na uboczu i jakby w oczekiwaniu na jakąkolwiek podpowiedź rytmiczną ze strony kolegów. Ale nie w tym gronie, nie w tej okoliczności… Nate zawieszony po środku, wysokim i stosunkowo czystym tonem ochoczo wchodzi do gry. Trochę robi tu za porządkowego i szuka przestrzeni. Improwizacja biegnie nieśpiesznie, w formie krótkich, przemyślanych interwałów muzycznych, częściej w wymiarze kolektywnym niż solowym. Okazuje się, że Wooley lubi atakować znienacka. Daje się towarzystwu wyszumieć, często czeka aż Reuben i Mary powiedzą, co mają do powiedzenia, nieco się posprzeczają, a potem … nie bierze już jeńców. Sposób narracji na ogół wychodzi od strunowców (chwilami ich walking jest odrobinę natarczywy). Gdyby częściej oddawali prym pełnemu emocji i pomyślunku trębaczowi, całość byłaby dalece doskonalsza. A tak jest tylko świetna!


Nate Wooley/ Fred Lonberg-Holm/ Jason Roebke  Throw Down Your Hammer And Sing (Porter Records, 2009)

Tym razem nasz nowojorczyk w delegacji! Dociera do Wiecznego Miasta i z dwoma ekstremalnie kompetentnymi klientami, w okolicznościach studyjnych, popełnia… genialną płytę! Freda Lonberg-Holma na wiolonczeli (i elektronice!) nie trzeba w tym gronie specjalnie rekomendować. Myślę, że podobnie rzecz się ma z Jasonem Roebke, wyśmienitym kontrabasistą (dziś także band liderem i kompozytorem – niebawem coś Wam o tym opowiem!). Tu mamy rok 2007, rzucamy młotem, a zaraz potem śpiewamy. Dokładnie – to trzy instrumenty, wspierane zmyślną elektroniką, śpiewają.




Wooley, ordynarnie wciśnięty pomiędzy ostro preparujące wiolonczelę i kontrabas, niczym między biodra deflorowanej nastolatki, stara się łapać oddech i nanosekundę na twórcze określenie swojej roli w syntetycznie swobodnej improwizacji, rozpoczętej z dalece wysokiego ! Elektronika Freda wprowadza do tej muskularnej przepychanki dodatkowy dysonans poznawczy. To trio stać na naprawdę wiele. Hałas? Czemu nie… Kameralistycznie? Tym bardziej… Industrialnie? Damy radę… Introwertyczny trębacz znów cierpliwie czeka na swój moment i genialnie podejmuje wątek improwizacji, na tle skomlących strunowców. Piękne preparacje! Wyjątkowa flora akustyczna! Pięć kilkunastominutowych opowieści zapierających dech w piersi. A i serce słuchacza… samoistnie rwie się do lotu. Fred sampluje jakieś humoreski. What a game!

Jakże bardzo chcielibyśmy więcej. Po godzinie tego nagrania, niestety musimy iść do domu. To niesamowite trio jeszcze tylko raz pojawia się na wydawnictwie płytowym. To splitowy winyl wydany z innym triem Shaldon Siegel (nieznani muzycy belgijscy), a wydany w roku 2013 przez Smeraldina-Rima/ Croxhapox (ktokolwiek to jest). Dwie, łącznie 18 minutowe improwizacje, których… jeszcze nie słyszałem. Świat jest okrutny.


Joe Morris/ Nate Wooley  Tooth and Nail (Clean Feed, 2010)

Na osi czasu lądujemy w roku 2008. Przestrzeń studyjna w nowojorskiej Roulette. Spotkanie być może z inspiracji gitarzysty Joe Morrisa, starszego kolegi Nate’a z niejednej nowojorskiej ulicy (w każdym razie, to on pisze rozbudowane liner notes, sytuujące nagranie duetu na tle… dwustu lat muzyki improwizowanej, sic!).

Z Morrisem zetknęliśmy się na przestrzeni ostatnich dwóch dekad jakieś sto tysięcy razy. Bywały kwartały, że jakakolwiek nowojorska płyta z muzyką improwizowaną nie mogła się odbyć z udziału jego gitary, okazjonalnie także kontrabasu, czy gitary basowej. Do dziś jego aktywność muzyczna bywa imponująca. Ostatnimi czasy lubi głośno pohałasować, na modłę rockową, czym zresztą nie przysparza sobie sympatyków, przynajmniej na Trybunie.




Na szczęście, na sesję z Wooleyem dotargał jedynie gitarę akustyczną, zatem wybrał formę artystycznego wyrazu najbardziej mi odpowiadającą. Panowie popełnili ponad godzinę swobodnie improwizowanej muzyki, która podzielona na osiem fragmentów opisanych tytułami, trafia do naszych odtwarzaczy, dzięki portugalskiemu pośrednikowi.

Ząb i Gwóźdź – molekularna, kompulsywna, skrajnie indywidualna bitwa na zaskakujące interakcje, ewidentnie w skali mikro. Swoiście minimalistyczna perła free improv. Sonorystyka, ekwilibrystyka, galaktyka. Wybitna, improwizowana opowieść bez jakichkolwiek rytmicznych aspiracji. Ona jest, ona się toczy, ona wypełnia nam zwoje mózgowe pytaniami, na które nie ma odpowiedzi. Dźwięk, czasami pojedynczy, interakcja, dźwięk. Niczym Trevor Watts i John Stevens w duetowej edycji Spontaneous Music Ensemble, Nate i Joe generują pajęczynę mikrozdarzeń, brzmiąc przy tym czysto, niczym para barokowych skrzypków. Porozumienie iście paranormalne, bo chyba z kosmosu. Co za muzyka!!!

Być może najwybitniejsza płyta w dorobku Joe Morrisa, z pewnością jedną z najlepszych w kilkunastoletniej – jak dotąd - muzycznej gehennie Nate’a Wooleya.


Joe Morris/ Agusti Fernandez/ Nate Wooley  From The DiscreteTo The Particular (Relative Pitch Records, 2012)

Pozostajemy w otchłani wschodnioamerykańskiej dżungli. Do pary geniuszy, którzy trzy lata wcześniej nagrali Tooth and Nail, dołącza via. Ocean Atlantycki, zapewne rejsowym samolotem, wyśmienity kataloński pianista Agusti Fernandez. Na okazjonalną kolację muzycy rezerwują scenę klubu Firehouse w New Haven, Connecticut. Nie wiemy, czy z drugiej strony sceny ktoś zasiadł, bo w nagraniu nie słyszymy oklasków. Jest połowa lipca, pięć lat temu, za oknem pewnie skwar.




Ponad pięćdziesięciominutowa opowieść w siedmiu częściach. Agusti gra pełnym dźwiękiem, początkowo nie sięgając po arsenał zmyślnych preparacji (choć pamiętamy, że fortepian to także instrument… strunowy!). Morris, zupełnie niepotrzebnie, słysząc spokojne pasaże wprost z klawiatury, poczuwa się do obowiązku trzymania rytmu. Akordami smaga czoła interlokutorów, z których jeden prawdopodobnie grzebie przy ustnikach, bo na razie nic nie gra. Być może, jak to ma w zwyczaju, czai się do skoku…. Atmosfera fermentującego oczekiwania trwa do kluczowego, środkowego fragmentu Hieratic. Agusti zgrabnym podskokiem ląduje we wnętrzu swojego fortepianu, Joe porzuca zgubną myśl o szukaniu rytmu, a Nate odpala torbę z tłumikami własnej roboty. Zaczyna się prawdziwa jazda. Drżą okna w naszych domach, gotuje woda w czajniku, mimo, iż wcale nie mamy teraz ochoty na ciepłe napoje. Taka gęsta, konstruktywna pogadanka na trzy dobrze zestrojone instrumenty trwa już do końca tego nagrania, szczytując niechybnie w trakcie genialnego finału Chums Of Chance. Morris chwyta wtedy w dłoń dobrze zaostrzony smyczek i zaczyna poszerzać przestrzeń akustyczną studia po sam dach (a może nawet wskakuje na niego). Wooley już dawna atakuje nas z pozycji podniebnej, Fernandez zaś, w poszukiwaniu ostatniej struny fortepianu, osiąga wieczną ekstazę. Po ostatnim gwizdku czujemy dziwną pustkę. Być może to efekt obcowania z wyjątkową muzyką, choć, po prawdzie, dopiero od hieratycznego pasusa.


Przestańmy gonić uciekającą rzeczywistość. Nie dajmy się zwieść powabowi nowego, pozornie świeżego, acz zapewne zupełnie zbytecznego. Nie odpalajmy co kwadrans fejsbuka. Przecież nikt do nas nie pisze! Nie zmieniajmy komputera, ani telefonu na nowy. Na starym przyklejmy sobie oldskulowy emblemat. Sięgnijmy po płytę, która od dekady zalega na najwyższej półce i tapla się w kurzu, a my zapomnieliśmy, jak bardzo wzruszyła nas epokę temu, gdy wydaliśmy na nią skromne 60 złotych z okładem.


Przeżyjmy ekstazę! Muzyka wszak jest wieczna!


2 komentarze:

  1. Smeraldina-Rima jest dostępna na bandcam i tam można kupić i posłuchać Throw Down Your Hammer And Sing ( to pierwsza strona vinylu ).Przesłuchałem po latach obie płytki i nic się nie zmieniło.Super granie. Wooley jest w Chicago( Wietrzne Miasto) u Rempisa w Elastiku i przyjemnie patrzeć na rozwój tego muzyka.
    Do wątku portugalskiego dodam dwa labela - JACC records gdzie znalazłem płyty z L.Vicente (świetny Fail Better ),C.Zingaro czy R.Amado i Cipsela Records której 6-cio płytowy katalog przypuszczam nikogo nie zostawi obojętnym.
    Pozwolę sobie jeszcze dodać nową ( dla mnie ) płytkę - Anthony Braxton - Live At The Rainbow Gallery '79.
    Pozdrawiam i gratuluję-świetny blog .Krzysztof

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. dziękuję za informację, czym prędzej zajrzę na bandcamp, a potem obczaję te dwa labele, Pozdrawiam A.

      Usuń