piątek, 7 kwietnia 2017

Frode Gjerstad – z notatnika podróżnika: świeże zapiski


Norweski saksofonista i klarnecista, Frode Gjerstad – postać bezwzględnie pomnikowa dla sceny muzyki improwizowanej północnej części Europy – przebywa w stanie permanentnej podróży. Wiemy to doskonale, listując na Trybunie każde jego nowe dokonanie fonograficzne, na ogół dokumentujące kolejny koncert artysty na kolejnym kontynencie naszej zacnej planety.

Dziś czas na dwie pocztówki z dość świeżych muzycznych wypraw muzyka. Będzie niezapominajka z gorącego Texasu, będzie pamiątka z górzystego Chile. Obie wszakże poprzedzi zapis pewnego incydentu muzycznego, jaki dokonał się całkiem niedawno w … rodzinnym Stavanger.


Domówka z Paalem Nilssen-Love, Stavanger, Wrzesień 2016

Młodszy od Gjerstada o 26 lat, wybitny freejazzowy perkusista, Paal Nilssen-Love tak często wchodzi w muzyczne zwarcia ze starszym saksofonistą, iż śmiało można określić ich muzyczny związek mianem nierozerwalnego, zszytego ołowianą pępowiną, której nikt nigdy nie zdoła przeciąć.

Paal pozostaje od lat istotnym elementem składowym tria Gjerstada. Panowie generują wspólnie dźwięki także w większych formacjach (choćby Circulasione Totale Orchestra). Incydentalnie nagrywają w duecie. Ich najnowsze wydawnictwo w tej konfiguracji (bodaj piąte) będzie przedmiotem tej epistoły.




Co istotne i nieczęste, zwłaszcza we współczesnej dyskografii starszego z Norwegów, płyta Nearby Fareway (PNL Records, 2017) zawiera nagrania poczynione w studiu nagraniowym, co krytycznie odróżnia je od innych, na ogół koncertowych ujawnień Gjerstada w ostatnich latach. Dedykowane wielkiemu przyjacielowi Eivinowi One Pedersenowi (grali razem choćby w grupie Detail), dziewięć improwizacji opatrzonych tytułami, zajmie nasze receptory słuchu przez około 41 minut.

Fragment otwarcia toczy się w niezwykle spokojnej i przyjaznej atmosferze (co zresztą będzie cechą konstytuującą jakość całego nagrania). Frode snuje zwinne pląsy na dobrze dostrojonym alcie, chwilami milknące w złocistej sonorystyce, a Paal z dużą atencją, rytmicznie opukuje swój podręczny werbel. Drugi odcinek tej przygody moglibyśmy nawet zakwalifikować do kategorii improwizowana ballada. Niezwykle skupiony jest tu szczególnie drummer, który ewidentnie niczym nie chce zakłócać smukłych, klarnetowych pasaży. Na trzecim Gjerstad wraca do saksofonu i budzi duet do bardziej energicznych zachowań. Jego alt jest skoczny i niemal frywolny, zaś perkusyjna robota PNL wchodzi na poziom ekspresji bardziej charakterystycznej dla tego muzyka. Ów najdłuższy (ponad 9 min) odcinek Nearby Fareway pozbawia nas wszelkich wątpliwości – saksofonista dotarł do studia w doskonałej formie! W kolejnej części, zgodnie z prawej serii, powraca klarnet. Frode tyczy na nim prawdziwe hard-oratorium, woła o skupioną uwagę, czemu wtóruje wyjątkowy barwny i ilustracyjny Paal (on tu ma misję do spełnienia!). Piąty wytracą słuchacza z oczekiwanych emocji, albowiem w ustach Gjerstada ląduje saksofon basowy. Ckliwie burczy w gnieździe komarów, a lekko pobudzony (być może wyrwany z letargu) Nilssen-Love ostrzy pazury i multiplikuje progresywny drumming. Szósty znów zaskakuje brzmieniem – królowanie rozpoczyna klarnet basowy! Frode gra nieśpiesznie, a Paal pięknie przyozdabia jego pasaże, zmyślnie je komentując, jakby sonicznie amplifikował muzyczny przekaz partnera. Kolejny fragment (znów niezbyt długi) przywraca do łask, chwilowo zapomniany, saksofon altowy. Jego zawadiacki tembr, zmysłowo inkrustowany jest rytmem, melodyką i buchającą wyobraźnią perkusisty. I tak już do końca płyty – ósmy i dziewiąty – alt nie opuszcza warg saksofonisty. Jego partner buduje fundamenty niskich częstotliwości, ciekawie korzystają z bębna basowego. Prawdziwie ascetyczny, wycyzelowany free improv! Tę doprawdy wyśmienitą rejestrację studyjną wieńczy Duch, którego atrybuty muzycy komentują w nieczęstej, w tym fragmencie ich życia, ekspresyjnej galopadzie. Finał stawia nas na baczność i czeka na burzę oklasków. Refleksja uradowanego recenzenta: choć saksofon altowy dominuje na tej płycie (jak i w całej historii muzycznego życia Gjerstada), to szczególnie udane zdają się być pozostałe instrumentacje (zwłaszcza rzadko używane przez niego – saksofon basowy i klarnet basowy). Cała płyta, to przy okazji, doskonały warsztat sonorystyczny obu muzyków, który z pewnością owocował będzie kolejnymi świetnymi koncertami, w trakcie ich licznych wypraw na skraj świata. Frode na wysokim gazie, Paal – tu bardziej w roli służebnej - precyzyjny, konsekwentny, z inteligencją emocjonalną na krzywej wznoszącej, jakby urodził się tylko po to, by grać ze swym starszym rodakiem. Doskonała płyta!


Trzyosobowa ekspozycja, pocztówka z Austin, Texas, No Idea Festival, Luty 2016

Szybko opuszczamy norweskie Stavanger i lotem upalonego trzmiela, docieramy do gorącego Texasu. Jest luty, zatem upał jeszcze dość znośny. Szczęśliwie nasz bagaż nie zaginął na wielkim lotniku w Austin. Trafiamy na lokalny festiwal o fantastycznej nazwie No Idea. Na scenie, obok naszego norweskiego podróżnika, dwóch podejrzanych typów. Pierwszy zwie się Alvin Fielder i zagra na wielkim zestawie perkusyjnym. Powiedzieć o nim, że to weteran amerykańskiego free jazzu, to jakby nic nie powiedzieć. Gość w czasach, gdy Frode pobierał pierwsze w życiu lekcje pisania, grywał już w słynnej Orkiestrze Sun Ra. To było jakieś sześćdziesiąt lat temu! Kolejny facet, to Damon Smith. Może nawet jeszcze nie weteran, ale na amerykańskiej ziemi nazwisko tego kontrabasisty znają nawet nienarodzeni fani free jazzu. Zatem, sekcja – palce lizać!




Panowie pod swymi nazwiskami, ustawieni w kolejności alfabetycznej, grają niespełna 40 minutowy set, który po kilku miesiącach trafia na dysk The Shape Finds Its Own Shape (FMR Records, 2016). Jeden ciąg zdarzeń akustycznych podany nam jest – dla wygody – w trzech odcinkach, a wszystkie one mają jeden tytuł, który warto przytoczyć – Angles, Curves, Edges & Mass. To prawdziwa freejazzowa porcja tłustego mięcha. Energia na scenie gigantyczna, mimo, iż łączny wiek Panów przyprawia o ból głowy. Sekcja jest tak konkretna, dosadna i perfekcyjna, że nawet, gdyby Frode tylko stał z boku i przysłuchiwał się wyczynom amerykańskich kolegów, to i tak, ten niedługi koncert, zapadłby nam na długo w pamięci. Po prawdzie tak jest. Nasz norweski bohater przez cały spektakl musi przebijać się przez ścianę dźwięku, siłując się z gęstą grą pary Fielder-Smith. Jego klarnet i saksofon altowy wiją się w konwulsjach, a momenty, gdy udaje się Frodemu nadawać kierunek tej jazzowej galopadzie są tyleż rzadkie, co artystycznie spełnione. Zresztą ostatnie pasusy tej historii, wybrzmienie ekspresji, odbywają się już bez udziału Gjerstada. Niczemu to bynajmniej  nie szkodzi. Płyta mija w mgnieniu oka i ucha. Po jej zakończeniu konieczność odpalenia restartu wydaje się oczywistością.


Spotkanie z Ramiro Moliną, pocztówka z Santiago de Chile, Wrzesień 2015

To już trzecia muzyczna pocztówka Gjerstada z dalekiego Chile. Po dwóch spotkaniach z klarnecistą Luisem Conte (Conde), czas na meeting z Ramiro Moliną, człowiekiem z gitarą elektryczną, wspomaganą (zapewne) stertą kabli i bliżej niezidentyfikowanych urządzeń do manipulowania sygnałem wychodzącym. Efekt fonograficzny zwie się Unseen Seas (FMR Records, 2016) i przynosi dziewięć improwizacji, trwających nieco ponad trzy kwadranse.

Klarnet, istotnie śwarny klarnet, od pierwszego dźwięku zwinnie zaplątuje się w struny ładowanej zdrowym prądem gitary. Muzyka nie rwie nam włosów z głowy, ale nie taki jest jej cel. To wszak muzyczna pocztówka z wakacji na targu rybnym (patrz: liner notes Gjerstada).  Ma swój urok, klimat, pełna jest niezgłębionych pokładów wzajemnej empatii, tudzież sympatii i mentalnej koegzystencji.





Gitarowe zgrzyty i soczyste sprzężenia chwilami intrygująco konweniują z nieco wycofanym i lekko wyczekującym na przebieg wydarzeń klarnetem. Nie brakuje tu dalece nieoczywistych zdarzeń elektroakustycznych. Nawet chwile wręcz filharmonicznej zadumy stają się naszym udziałem, a czas płynnie spokojnie i do niczego nas nie przymusza. Nieśpieszna narracja jest znakiem rozpoznawczym tej płyty. Muzycy nie stronią od wspinaczek na ośnieżone szczyty chilijskich Andów. Na szczęście mają dobre obuwie i niebanalne sanie. A Frode sięga nawet po flet. Po prawdzie nie jest nam znane dokładne instrumentarium tej płyty. Wydawca nie zaprząta tym głowy słuchaczy. Niechybnie gitarzysta korzysta także z podręcznej elektroniki i czyni to nienachalnie, a chwilami wręcz zmysłowo. Pod sam koniec nagrania nie brakuje ciekawych pląsów sonorystycznych, co pozwala odnaleźć na tej płycie dźwięki, których byśmy się pierwotnie nie spodziewali. Finał zdobi dwuminutowy antrakt, głośny, dobrze wysmażony, wprawiając recenzenta w skromną konfuzję.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz