piątek, 2 listopada 2018

Albatre! Schneider & Almeida! Dikeman! Jacobson & Gotta Let It Out! Wachtelaer! Fischer! Lussier! Gregorio! The november’ rain of fresh vegetables!


Przed nami jesienny wysyp nowości wydawniczych, obfitujący w szereg zaskoczeń, wolt stylistycznych i jak to bywa na tych łamach, rozwiązań niestandardowych. Kilku ulubieńców redakcji i cały orszak nowych nazwisk i nazw do zapamiętania.

Zaczniemy po portugalsku (choć po holendersku), dynamicznie, na poły rockowo. Nie zabraknie – co oczywiste - krwistego free jazzu i rozbujanego free improve. Będzie rozbudowany wątek skandynawski (choć po części polski), interludium belgijskie, szczypta dźwięków z północy kontynentu amerykańskiego, a na sam finał drobny, polski akcent. Uwaga, uspokajam jednego z krajowych muzyków improwizujących - tym razem nie będziemy straszyć szatanem!

Muzycy do instrumentów, pismaki do piór, słuchacze do głośników i koniecznie na zakupy! Muzyki nie produkuje się za darmo!




Albatre  The Fall Of The Damned (CD Shhpuma/ Clean Feed, 2018)

Potencjometry nastawiamy na full, zapinamy pasy i startujemy! Jeden z najgroźniejszych i najgłośniejszych bandów z Holandii (pełnoprawny uzurpator prawa do nazwy The New Wave Of Dutch Heavy Jazz!) – trio Albatre, na które personalnie składa aż dwóch… Portugalczyków – świetnie nam znany i bardzo lubiany, Goncalo Almeida, tu na basie elektrycznym, także keyboardach i elektronice oraz Hugo Costa – na saksofonie altowym i efektach, wreszcie rodzimy dla przywołanego nurtu, Philipp Ernsting na perkusji i elektronice. Płyta, której tytuł konsumuje nazwy dwóch legendarnych kapel punks and new wave (ważny trop!), trwa ponad 50 minut i składa się z siedmiu utworów (śmiało możemy w tym wypadku użyć określenia – kompozycji). Na okładce replika Rubensa, pełna kształtów i nagości.

Dron pełen grzmotów, w tle otchłań bez dna, brutalny riff saksofonu, basu i perkusji! Ta płyta nie mogła zacząć się lepiej. Wraz z muzykami robimy ogromny krok w repetytywną monotonię rocka, bezwzględność death metalu, wreszcie punkową bezkompromisowość. Od 4 minuty galop odbywa się już na dociśniętym pedale gazu. Dynamiczny rytm wyzbyty wyuzdanej melodyki, flażoletowe ornamenty basu i drobinki meta elektroniki. Mocny temat bez improwizacji, w szerszym znaczeniu tego terminu. W 6 minucie Costa brnie wszakże w małą ekspozycję, która nosi znamiona swobodnej wymiany dźwięków. Kolejny odcinek zwraca naszą uwagę na fantastyczny sound gitary Almeidy – krystaliczny punks & noise z upalonym ambientem w tle. W trzecim, muzyków wspiera gość na kongach (Nique Quentin), a cała ekspozycja wręcz wybucha afrykańską polirytmią. Do tego klangujący bas i repetytywne, mokre plamy saksofonu. Wszystko podane w radosnym tempie i z dużą przestrzenią. Pod koniec dęciak brzmi już, jak spalony syntezator! Taniec Martwego Raju – jakże adekwatny tytuł! Trio pracuje jak klasyk niemieckiego electro. Czwarty odcinek zwiastuje dziki pisk altu. Gwałci go sekcja, która brzmi niczym kolejny klasyk, tym razem wytrawnego hc/punk – choćby kanadyjskiego Nomeansno (pamiętacie killera Dead Bob?). Dance! Dance to the Radio! To kolejne skojarzenie. Piękny fragment z odrobiną dubowej przestrzeni pomiędzy sążnistymi riffami.

Piąty utwór startuje elektronicznym dronem, a dalsza narracja toczy się z bezwzględną konsekwencją. Sporo syntetyki i dubu, wszystko wszakże w zabójczej galopadzie. Brzmienie instrumentów gęstnieje, brudzi się, jakby muzycy miksowali swoje dźwięki na żywo. A w trakcie tzw. przejść, błyskotliwe flażolety (Victims Family?). Na finał utworu, melodyjny saksofon w ramach nadbudowy, a w tle pomruki psychodelii. Przedostatni fragment kompiluje syntetyczny dron i samodekonstruującą się perkusję. A saksofon tańczy niemal folkowo! Po tej eksplozji, ciąg dalszy trawestowania historii hc/punk, ze świetnym, trwającym solem altu. Sam finał tej niezwykle energetycznej płyty toczy się dronem, mocnym jak walec drogowy (to remix kompozycji oryginalnej, które nie poznaliśmy). Rockowe wejście z gitary, epickie, pełne metalowego blichtru. Brudny, pięknie wulgarny sound na ostatniej prostej!




Jörg A. Schneider & Goncalo Almeida  Schneider Collaborations (LP, Schneider Collaborations, 2018)

Pozostajemy z Almeidą, który na potrzeby tej recenzji zamienia gitarę basową na akustyczny kontrabas, wszakże brzmiał będzie nadal bardzo groźnie. Spotykamy go w serii płytowej Schneider Collaborations, którą prowadzi niemiecki drummer, bardziej kojarzony ze sceną rocka awangardowego, Jörg A. Schneider. A zatem duet, choć w aż czterech przypadkach, wspierany doskonałym saksofonem – najpierw Juliusa Gabriela (tenor), potem zaś Colina Webstera (alt). Ponieważ mamy do czynienia z winylem, całość potrwa mniej niż 40 minut.

Rockowy, progresywny drumming bez znieczulenia i zadziorny, agresywny kontrabas, który brzmi trochę, jak sucha gitara basowa. Dynamika, ekspresja, moc i kompatybilna bezkompromisowość narracji, która choć toczy się pod dyktando Schneidera, jest demokratyczna i daje Portugalczykowi wiele przestrzeni na kreatywną samorealizację. Ten drugi potrafi tu brzmieć, niczym samodzielny ośrodek perkusyjny. Świetne wsparcie dają obaj saksofoniści. Gabriel mocno jest osadzony we free jazzie, choć zwykliśmy go znać, jako bardziej subtelnego kolorystę. Dmie ostro, jakby i jego instrument nie stronił od amplifikacji. Zaskakująco bardziej wyważonego pod względem ekspresji, odnajdujemy tu Webstera. Jego alt potrafi brzmieć raz czysto, raz bardziej sucho, w każdym przypadku dodając kolorytu dynamicznym poczynaniom duetu bazowego.

Jednym z najciekawszych momentów tej bardzo dobrej płyty jest 7 minutowy Glowing, który łączy niemal polirytmiczny drumming z bystrym, repetującym nieustannie kontrabasem. Silny stempel jakości odznacza na płycie także 11 minutowy Ecstatic, który szczególnie eksponuje doskonały flow Webstera, przy okazji w pełni uzasadniając tytuł utworu. Taneczny drum’n’bass na tle stawiającego plamy saksofonu altowego. Doskonałe!




John Dikeman & Aleksandar Škorić  Deekshya (download, Nachtstuck Records, 2018)

Nie zmieniamy estetyki dynamicznej improwizacji – czas na pełno gatunkowy free jazz! Doskonale nam znamy amerykański europejczyk na saksofonie tenorowym – John Dikeman, w towarzystwie serbskiego perkusisty Aleksandara Škoricia. Spotkanie live z Groninghen, w czterech częściach, przez prawie 65 minut.

Od czasów Interstellar Space, tenor i perkusja, to sytuacja niemal klasyczna w gatunku. Na płycie Deekshya odnajdujemy gęsty, świetnie skomunikowany duet dwóch fachowców wysokiej klasy. Dikeman zdaje się być urodzony do takiej rozgrywki, kocha ekspresję i lubi budzić emocje. Jego towarzysz świetnie czuje tu bluesa, jest wyrazisty, precyzyjny, zawsze na czas i na temat, krok w krok za tenorzystą. Gdy John postanawia odpocząć i wejść w spokojniejsze tony, Aleksandar uruchamia perkusjonalną armię i daje upust swojej dużej kreatywności. Pierwszy pokaz ma już w 7 minucie pieśni otwarcia. Choć nagranie jest niezwykle ekspresyjne, nie brakuje w nim chwil zadumy i wyciszenia, dobrej sonorystyki i kompatybilnego, małego drummingu. Muzycy mają na wszystko czas i pozostawiają sobie wzajemnie dużo swobody. Choćby w 5 minucie trzeciej części, słyszymy perkusyjne ornamenty, dużo szumu w tubie saksofonu, gongi i rytuały na poły plemienne.

Muzyka Dikemana i Skoricia niczego na niwie wolnego jazzu nie odkrywa, daje po prostu wielką radość z odsłuchu, możliwość obcowania z mocą ich temperamentu, artystycznej wrażliwości i bardzo pozytywnego przekazu. A na sam finał – nie może być inaczej – czeka nas czysta orgia zmysłów, pokrzykiwania, prawdziwie ogniste smagnięcia sax & drums. I piękne wybrzmienie na talerzach.




Jacobson/ Friis/ Maniscalco + Kārlis Auziņš  Split: body (kaseta, Gotta Let It Out, 2018)

Niniejszym rozpoczynamy blok nowości duńskiej wytwórni Gotta Let It Out, prowadzonej przez polskiego kontrabasistę Tomo Jacobsona. Na początek on sam, jako tytuł wykonawczy, w skromnym trio z udziałem: Marii Laurette Friis – głos i elektronika oraz Emanuele Maniscalco – pianino. Ta trójka muzyków wypełni nagraniem koncertowym pierwszą stronę kasety Split: body (44 minuty z sekundami).

Wita nas burczenie kontrabasu, szelest small drumming (zapewne ze źródeł syntetycznych), dużo ciszy, skupienia i nieśpieszności. Słyszymy damską wokalizę, która choć zdaje się być spokojna, mogłaby straszyć w środku nocy, w ciemnym lesie. Narracja prowadzona jest w formule free improve, silnie osadzona zaś w estetyce minimal and repetitive. Z jednej strony jest nieco natarczywa, z drugiej boleśnie urocza. Od 6 minuty w rękach Tomo pojawia się smyczek, a narracja jeszcze intensywniej szuka ciszy. Elektronika zdobi nagranie onirycznym flow, jest trochę performatywna i kampowa. Pianino zanurzone w minimalizmie, ale wyraziste i niebanalne. Osią tego tria jawi się zdecydowanie kontrabas, aktywny i mocno kreatywny. Często wchodzi w sytuację solową, choć na ogół bystrze wspieraną repetycją pianina (choćby 20-22 minuta), a także kolejnymi wokalizami, zanurzonymi w smutnej elektronice. Po 30 minucie muzycy dostarczają nam małe porcje hałasu. Emocje buzują, a e-muza jeszcze dokłada do ognia. Finałowe wybrzmiewanie nie stroni od nostalgii i zadumy. Dużo ciekawego dzieje się na strunach, także głosowych.

Drugą stronę kasety wypełnia solowy incydent na saksofon sopranowy. Tu podmiotem wykonawczym jest Kārlis Auziņš. Nagranie studyjne, blisko 41 minut. Muzyk proponuje nam dwie stosunkowo krótkie improwizacje na początek i koniec oraz długą, zasadniczą część pomiędzy nimi, trwającą ponad 30 minut. Jeśli wstęp i zakończenie uznamy za istotnie wartościowe fragmenty tego nagrania (szczególnie wstęp, z rozsądnie stosowanymi technikami rozszerzonymi i mocnym, jednooddechowym flow), to środkowy utwór, szczególnie w fazie początkowej, delikatnie przynudza. To rodzaj sopranowej ballady, toczonej wg nieokreślonych do końca reguł wolnej kameralistyki. Bystrze zastosowane nożyce edytorskie dobrze posłużyłyby tej części ekspozycji. Bo już sam finał ponownie jest gęsty, niecierpliwy, a z tuby instrumentu dętego, co rusz dobywają się ciekawe kombinacje dźwięków.




Claus Hojensgard/ Emanuele Manisscalco/ Nelide Bandello  Hobama (CD, Gotta Let It Out, 2018)

Pozostajemy w towarzystwie pianisty Emanuele'a, który tym razem zagra na elektrycznym instrumencie klawiszowym, a towarzyszyć mu będą: Claus Hojensgard na trąbce i Nelide Bandello na perkusji. Nagranie bez oklasków potrwa 32 i pół minuty.

Hobama, zgodnie z opisem płyty, zawiera materiał skomponowany, który w trakcie wykonywania będzie twórczo modyfikowany poprzez improwizację. W trakcie 7 utworów słyszymy na ogół łagodną, chwilami nawet smooth jazzową trąbkę, ciepły, ale zadziorny i bynajmniej nie ilustracyjny klawisz oraz zwinną, acz skromną w zakresie poziomu ekspresji perkusję. Narracja toczy się warto, zwinnie i dobrze koi zszarpane swobodną improwizacją nerwy recenzenta. W trakcie odsłuchu, w głowie tego ostatniego pojawia się skojarzenie z formacją Freelectronic Tomasz Stańki sprzed 30 lat. Wszakże im dłużej słucha się tej płyty, tym bardziej rośnie podziw dla pracy, jaką wykonuje pianista, zaś dokładnie odwrotny proces tyczy się trębacza.

Całkiem ciekawie dzieje się w utworze czwartym – po spokojnym intro, dynamika ekspozycji zdecydowanie rośnie, a melodyka i rytmika narracji niosą znamiona rockowe. W kolejnym, muzyków dopada nostalgia, a trębacz zdaje się słodzić ekspozycję na potęgę. Cała zatem płyta jest dość nierówna, a jeśli godna może być większej uwagi, to jedynie ze względu na pianistę, który zresztą w utworze finałowym dyktuje warunki i stawia indywidualny stempel jakości. 




Nikita Rafaelov  Spirit Of Gaia (CD, Gotta Let It Out, 2018)

Na finał wątku skandynawskiego, solowa płyta fińskiego pianisty Nikity Rafelova. Nagranie zawiera zarówno komponowany materiał, w którym instrument Fina zdaje się chytrze multiplikować, czasami nawet urastać do małej orkiestry, jak i utwory swobodnie improwizowane. Uprzedźmy wypadki – ten pierwszy wątek jest zdecydowanie ciekawszy! Całość odsłuchu zajmuje 41 minut z sekundami.

Start jest spokojny, wyczekujący, zapowiadający coś więcej. Odrobina minimalizmu, bystre repetycje, moc pojedynczych akordów fortepianu, także po czarnej stronie klawiatury. Klimat relaksacyjnego niepokoju. W drugim utworze muzyk proponuje dość natarczywy rytm, trochę brudu brzmieniowego i dynamiczny flow, który przypomina nieco Pociągi Reicha. Efektowny pasus, nawet do tańca. Przy okazji słyszymy w słuchawkach znacznie więcej instrumentów – szczególny rodzaj polifonii i błyskotliwa symultaniczność. Kind of piano’drum’n’bass. W trzecim odnajdujemy także zachowania sonorystyczne, czynione niemal w elektroakustycznym środowisku. Kilka wątków i repetycja czystego piana w tle. Bez dwóch zdań, trzy pierwsze utwory są solą tej muzyki.

Co ciekawe, gdy Nikita idzie w swobodną, akustyczną improwizację, czar delikatnie pryska. Muzyka staje się dość oczywista, chwilami bardzo przewidywalna. Rozkołysane, wolne od pięciolinii ballady, bez należytej kreacji, pozbawione ozdobników i twórczego kombinowania na boku. Cóż, być może nie wszyscy stworzeni są do free improve. Finał płyty, mimo wszystko, osiągamy dość szybko, a na ostatniej prostej czeka na nas liryczna opowieść w klimatach tria Aurora. 




Dirk Wachtelaer/ Jürgen de Blonde/ Alec Ilyine/ Gert de Meester  Tales from the hellhole (Bandcamp, 2018)

Na odsłuch (odczyt) dwóch wydawnictw przenosimy się do Belgii. Elementem personalnie je scalającym będzie perkusista Dirk Wachtelaer (tu także z elektronicznym stuffem). Obok niego: Alec Ilyine na gitarze i basie, Gert de Meester – na basie i elektronice oraz Jürgen de Blonde – wyłącznie elektronika. Nagranie w ośmiu swobodnie improwizowanych częściach potrwa 73 minuty z sekundami.

Muzycy z Belgii zabierają nas do świata elektroakustyki. Dwa instrumenty z prądem, sporo elektroniki i perkusja, która w zasadzie nie pracuje bez wsparcia syntetycznych dźwięków. Od razu zaznaczmy, iż ta dość długa, może nawet zbyt długa płyta, ma wiele wyśmienitych momentów, w których w/w składowe świetnie ze sobą współgrają. Być może jednak, co powtórzymy przy kolejnej płycie z udziałem Wachtelaera, muzykom zabrakło odrobiny chłodnego spojrzenia na etapie selekcji bardzo tu przecież rozbudowanego materiału dźwiękowego. Nic bowiem tak nie szkodzi swobodnej kreacji, jak kolokwialne przegadanie tematu, nadmiar dźwięków i brak samokrytycyzmu. Bez wątpienia wszakże, to co dzieje się na płycie Tales from the hellhole począwszy od fragmentu czwartego do szóstego zasługuje na ocenę najwyższą. Popatrzmy zatem na szczegóły środkowej części nagrania.

Czwarty odcinek zaczyna się w ciszy, a narracja prowadzona jest w ogromnym skupieniu. Bas elektryczny rysuje linie podziału, ale enviroment of electro-acostic starannie żłobi swoje koryto. Świetna, wielowarstwowa narracja perkusisty. Po 10 minucie wszystkie wątki tego odcinka zaczynają ze sobą błyskotliwie konweniować – duża przestrzeni, dobry flow, skupienie i całkowity brak dźwięków zbytecznych. Piąty numer wyłania się z szumu elektroniki, dźwięków gitary, czerpanych z samego dna instrumentu. Zwinna repetycja ambientowego klimatu wzmaga zainteresowanie odbiorcy. Szósty utwór kontynuuje wątki poprzednika, a także twórczo je rozwija. Faktura dźwiękowa zmysłowo pęcznieje. Po stronie aktywów tego kwartetu należy zaliczyć także 17-minutowy, finałowy utwór (jego poprzednik utonął w funkowych peregrynacjach gitary i basu, prowadzonych bez ustalonego celu). Rozbudowane intro jest dziełem drummera, wspieranego żywym ambientem na backgroundzie. Narracja szuka dronowych ekspozycji, a gdy je znajduje, bystrze łechta ucho recenzenta. Na ostatniej prostej szczypta dubowych klimatów, dużo pogłosu i ponownie dobrej roboty Wachtelaera.



Eclectic Maybe Band The Blind Night Watchers' Mysterious Landscapes (CD, Discus, 2018)

Pozostajemy w towarzystwie belgijskiego perkusisty, ale dość zasadniczo zmieniamy stylistykę. Przed nam sekstet Eclectic Maybe Band w składzie: Guy Segers – bas i sampler, Dirk Wachtelaer – perkusja, Michel Delville – gitara elektryczna, Joe Higham – elektronika, saksofon sopranowy i duduk (rodzaj instrumentu dętego), Roland Binet – flet i saksofon tenorowy, Catherine Smet – keyboard. Nagranie studyjne, czas trwania 75 minut i 5 sekund, podane w dziewięciu częściach określonych jako spontaniczne kompozycje.

Groźne akordy piana, szum i opiłki sonore, narzędzia elektryczne i elektroniczne - to na starcie. Witamy w świecie bogatym w dźwięki, pomysły, czy wykorzystywane instrumentarium. Opowieść muzyczna, którą moglibyśmy określić jako rodzaj elektroakustycznego fussion, oczywiście – zgodnie z nazwą formacji – wyjątkowo eklektycznego. W trakcie całej płyty, obok swobodnych i niebanalnych pasaży zwinnej improwizacji, towarzyszą nam także dźwięki z krainy łagodności (zwłaszcza fletu) i nazbyt oczywistych pasaży syntezatorowych. Chwilami muzyka ta przypomina formację SBB, tę nieco egzaltowaną jej wersję z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego stulecia, co w tym wypadku z pewnością nie jest komplementem. Ale dość utyskiwań – szukajmy pozytywów!

Trzeci utwór przynosi ciekawą, minimalistyczną pianistykę na pogłosie i dobry, sonorystyczny drumming. Niebanalnie rozegrana narracja, która kończy się dość kompulsywnym fussion. W kolejnym, dużo konstruktywnego jazz-rocka z nadbudową elektrycznych klawiszy. W piątym, szczypta intrygującego samplingu (głosy ludzkie), zatopionego w gitarowym zgiełku, a na samym końcu pasaż free’noise’improve! W siódmym, duduk kreuje nieco folkowy klimat i świetnie współpracuje z basem. Podoba mi się także wstęp do ósmego utworu, bardzo oniryczny, wystudzony i zgrabnie rozegrany.

W ramach resume trzeba jednak stanowczo podkreślić, iż płyta jest zbyt długa, bardzo przegadana. Muzycy zdają się być zupełnie bezkrytyczny wobec owoców swojej artystycznej kreacji. Jeśli którykolwiek z nich od początku do końca pracuje na odpowiedniej wstrzemięźliwości, to jest nim perkusista. Gdyby nożycami edytorskimi wykroić z owych pięciu kwadransów 40 minutowy blok, płyta byłaby całkiem udana.




Colin Fisher  The Garden of Unknowing (kaseta, Tombed Visions, 2018)

Studyjna rejestracja, poczyniona w takim oto instrumentarium – gitara elektryczna, bas, perkusja, saksofon i syntezator. Pytacie o muzyków? Tak, jest … jeden i nazywa się Colin Fisher! Niemal 40 minutowa opowieść w sześciu częściach.

Muzykę zawartą na płycie określić moglibyśmy jako fussion jazz. Zdyscyplinowana, precyzyjna, skrupulatnie wykonana, niepozbawiona ekspresji i dobrze wyważonej dynamiki. Zaczyna się od tria gitara/ bas/ perkusja. Potem podłącza się saksofon, który nie stroni od free jazzowych wycieczek, pełen jest melodyjnej emfazy, ma dobre, aylerowskie zadęcie. Tuż po nim do gry wchodzi także syntezator, który na ogół pozostaje w pozycji koloryzującego backgroundu. Z utworu na utwór narracja zdaje się zagęszczać, co samo w sobie czyni tę skomponowaną improwizację udaną. Ostatnie dwa fragmenty pokazują nieco bardziej lajtowe oblicze Fishera.

Gdybyśmy oceniali tu jedynie same dźwięki, płyta lokowałaby się w stanach średnich naszego poziomu entuzjazmu. Jeśli jednak weźmiemy pod uwagę, iż wykonuje ją jeden muzyk (mimo, iż z pewnością, nie na sposób symultaniczny), to nasze uznanie dla tego dzieła rośnie niebywale. Naprawdę intrygujące wydawnictwo!




Rene Lussier  Quintette (CD, Circum-Disc, 2018)

Pozostajemy w Ameryce Północnej (być może nie dodałem, iż Colin Fisher, to muzyk amerykański), by na kilka chwil pochylić ucho na kolejną już na tych łamach nowością wytwórni Circum-Disc. Tym razem w roli głównej legenda sceny Quebec, gitarzysta Rene Lussier. Kwintet przywołany z tytule płyty uzupełniają: Julie Houle na tubie i euphonium, Luzo Altobelli na akordeonie, a także Marton Maderspach i Robbie Kuster na perkusji. Płyta zawiera dziesięć utworów (muzycy bazują na materiale skomponowanym), trwa zaś prawie 52 minuty.

Muzycy zaczynają swój spektakl bardzo tanecznym i melodyjnym krokiem, z pewną na poły francuską ludycznością (czemu sprzyja, rzecz jasna same instrumentarium). Bogata i niebanalna sekcja rytmiczna zdaje się być w tym dziele niezwykle pomocna. Gitara z rockowym zacięciem, która tyczy szlak narracji, ale także świetnie improwizuje. Kind of specific fussion! Chwilami, także z uwagi na tubę i akordeon, muzyka Lussiera przypomina klimatem i matematyczną dokładnością, niektóre nagrania Henry Threadgilla, szczególnie w spokojniejszych metrach. Jest wtedy cierpliwa, skrupulatna, pełna niuansów i dobrej małej gry. Zdarzają się momenty ciszy, chwile onirycznego pół ambientu.

W wielu jednak momentach płyty osobowość lidera zbyt silnie determinuje zachowania pozostałych członków Kwintetu. Mimo, iż tworzą świetny background dla pozostającej niemal bez przerwy w grze gitary, rzadko dostają przestrzeń dla własnych, solowych eksploracji. Dynamiczne odcinki ociekają gitarowymi emocjami, dużo w nich prądu i eskalowania napięcia. Wysiłki wszystkich muzyków zlewają się jednak w całość i zdają się być trochę powtarzalne. Jakby wbrew drobnym ambiwalencjom recenzenta, płytę kończą jednak bystre drummerskie peregrynacje i krótki, ale naprawdę uroczy pasus akordeonu.




Guillermo Gregorio/ Rafał Mazur/ Ramon Lopez  Wandering The Sound (CD, Fundacja Słuchaj!, 2018)

Najwyższy czas na akcent krajowy. Jedna z licznych jesiennych nowości Fundacji Słuchaj!, to frapujące trio amerykańskiego (choć z argentyńskimi korzeniami) klarnecisty Guillermo Gregorio, hiszpańskiego perkusisty Ramona Lopeza i naszego stałego uczestnika międzynarodowych ansambli, jak zwykle grającego na akustycznej gitarze basowej, Rafała Mazura. Na płycie, która trwa niemal 54 minuty odnajdujemy dziewięć bardzo swobodnych i błyskotliwie wykonanych improwizacji.

Startujemy całkiem spokojnie, z flażoletami Rafała, talerzami Ramona i cichym klarnetem Gregorio. Ten ostatni, muzyk silnie zanurzony we współczesnej, improwizowanej kameralistyce, tu w zderzeniu z sekcją o kocich ruchach, nie będzie miał chwili wytchnienia. To czuje się od pierwszego dźwięku! Jego klarnet, pozornie czysty i wyuzdany, lubi brudzić jednak swoje brzmienie i pętlić się na dyszach. Rafałowi i Ramonowi bardzo po drodze z taką postawą partnera.

The Wandering Sounds zawiera stosunkowo, krótkie, absolutnie nieprzegadane opowieści, pełne niebanalnej zadumy klarnetu (czasami naprawdę w wysokich rejestrach) i gitary basowej, która nieustannie jątrzy, pobudza emocje i goni partnerów do wzmożonej aktywności. Im narracja jest bardziej dynamiczna i ekspresyjna, tym jakość całości pnie się ku górze i nietrywialnie szczytuje. Szósty odcinek, by szukać momentów szczególnie ekscytujących, serwuje nam coś w rodzaju ballady free chamber, pięknie zdobionej incydentami na gryfie gitary. Kolejny utwór ciągnie ten wątek, a energia Rafała pcha go na bardziej dynamiczne szlaki. Sam wreszcie finał płyty jest gęsty, zadziorny, niecierpliwy, znów szyty wedle wskazówek gitary basowej, zdobiony skromnym, ale emocjonalnym drummingiem Ramona i pieśniami chwalebnymi wprost z tuby klarnetu Gregorio.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz