poniedziałek, 29 października 2018

Leandre! Hug & KIO! Bittova! Andorra! Bopp! Agnel! Schweizer! Nicols! Melford! Newton! All Women alarmed at Ad Libitum Festival’18!


Trybuna Muzyki Spontanicznej w delegacji!

Po dalece ekscytującym pobycie na Krakowskiej Jesieni Jazzowej, gdzie przez kilka dni rezydował nowy, duży skład Barry Guya For The End Yet Again*), tym razem tradycyjna, coroczna wyprawa do stolicy na ulubiony event redakcji, Festiwal Ad Libitum!

Tegoroczna edycja, choć nieco mniej rozbudowana w zakresie podmiotów wykonawczych, była ze wszechmiar wyjątkowa. Po pierwsze z racji jakości muzyki (co w sumie jest regułą na tym festiwalu; patrz: relacja z ubiegłorocznego spotkania), po drugie zaś – całą imprezę wypełniły swoimi dokonaniami artystycznymi wyłącznie kobiety! Impreza posiadała – jak to ma w zwyczaju – nazwę własną. Tym razem było to dość buńczuczne hasło Women Alarm! W tej zatem sytuacji czasowo-przestrzennej, rola mężczyzn sprowadziła się do zasiadania na widowni. Z tego samego zaś powodu, rola postaci wiodącej nie mogła nie przypaść w udziale francuskiej kontrabasistce Joelle Leandre. Cenimy ją jako wybitną improwizatorkę, znamy też jej temperament, umiejętność stawiania na swoim i jasnego wyrażania poglądów. W dzisiejszych czasach, to niebywale ważna cecha, niezależnie od płciowych konotacji.

Przekaz ideologiczny, to oczywiście rzecz ważna, ale nas na tych łamach zawsze najbardziej interesuje muzyka. Zatem w krótkich, żołnierskich słowach opiszmy wrażenia z odsłuchu sześciu festiwalowych koncertów. Nie będziemy trzymać się chronologii wydarzeń, jakie miały miejsce w warszawskim Centrum Sztuki Współczesnej, albowiem, podobnie jak Leandre, lubimy być krnąbrni i podążać wbrew utartym schematom relacji koncertowych.




Jeśli już padły personalia znakomitej kontrabasistki, zacznijmy od prezentacji dwóch koncertów z jej udziałem. Kończyły one dzień drugi i trzeci, były z pewnością wydarzeniami, na które oczekiwano ze szczególną atencją. Najpierw working band, który artystycznie funkcjonuje już bodaj od czterech dekad – Les Diaboliques! Same legendy gatunku, Panie, które w zwyczajowo męskim świecie swobodnej improwizacji, wyrywały już bruzdy na głębokość Rowu Mariańskiego - szwajcarska pianistka Irene Schweizer, szkocka wokalistka Maggie Nicols i rzeczona Joelle Leandre. Błyskotliwa kreacja, dużo elementów performatywnych, świetna komunikacja i doskonała zabawa po obu stronach sceny. Dla mnie osobiście koncert ten był przede wszystkim pierwszym spotkaniem na żywo z Nicols, kobietą, która dokładnie 50 lat temu grywała już w składzie Spontaneous Music Ensemble Johna Stevensa. I chyba nikogo z obecnych na koncercie nie zaskoczę, jeśli powiem, iż była postacią wiodącą Diablic. Temperament, niebywałe poczucie humoru i warsztat głosowy, który pozwalał jej przejść przez najbardziej zagmatwaną dramaturgicznie opowieść sceniczną. Publiczność oczywiście oszalała, ja osobiście, nie tylko z wrodzonej przekory, delikatnie utyskiwałem na przesunięty w kierunku performansu, ciężar gatunkowy koncertu. Sama muzyka chwilami schodziła na dalszy plan.




Kolejne trio z udziałem Leandre, spełniło już wszelkie moje muzyczne oczekiwania. Tym razem francuskiej kontrabasistce towarzyszyły dwie Panie z drugiej półkuli, Myra Melford - fortepian i Lauren Newton – wokal. W tym składzie grały ze sobą po raz pierwszy (Leandre i Melford grają razem jako Tiger Trio, ale wtedy towarzyszy im Nicole Mitchell na flecie). Muzyka była tu w absolutnym centrum uwagi. Delikatność i precyzja Melford, która choć często schodziła na dalszy plan, była jak demiurg, który dawkuje napięcie i decyduje o wszystkim. Wspaniale wokalnie prezentowała się Newton. Sprawiała wrażenie, że jest w stanie wydobyć z siebie każdy dźwięk. Czuło się także, iż jej warsztat w pełni na to pozwala. Wielki finał festiwalu, z bisem i standing ovation.

Po spełnieniu obowiązku oddania czci najważniejszej personie Women Alarm!, kilka słów poświęćmy teraz dwóm koncertom, które w prywatnej ocenie Pana Redaktora, były definitywnym szczytem artystycznym imprezy.




Najpierw kolejny dowód na poparcie tezy Dereka Baileya, iż prawdziwie wartościowa improwizacja powstaje w momencie, gdy muzycy spotykają się ze sobą po raz pierwszy. Nuria Andorra, katalońska perkusjonalistka i Christiane Bopp, francuska puzonistka, zagrały niebywały koncert. Nuria, która zestawem instrumentalnym przypomina nieco Eddie Prevosta, bywa jednak od niego zdecydowanie mniej przewidywalna. Jej kobiecy temperament i wrażliwość akustyczna, kierowały ją w trakcie występu z Bopp na poziom kreacji być może niedostępny dla części gatunku męskiego. W niczym nie ustępowała jej Christiane, która doskonale wklejała się w zamysły Katalonki, sama przy tym kreując dalece zaskakujące sytuacje akustyczne. Nie była, po męsku, nastawiona na sonorystykę, inspiracji szukała w innych zasobach dźwiękowych puzonu, bez przerwy doprowadzając instrument do sytuacji, w której słyszeliśmy śpiew i mantryczne salwy dźwięków.




Dzień później wielu z nas, obecnych w sali koncertowej CSW, przekonało się, iż naprawdę nie znamy granic możliwości akustycznych fortepianu. Francuska improwizatorka Sophie Agnel zagrała niesamowity, solowy set preparowanego piano. W trakcie całego występu, na strunach jej instrumentu pojawiały się wciąż nowe przedmioty, które dekonstruowały akustykę fortepianu. I co najważniejsze, to nie sam proces niebywale kreatywnej preparacji był największą siłą tej improwizacji, ale przede wszystkim sama dramaturgia koncertu, jej przemyślany, logiczny kształt i fantastyczny finał grany z samej klawiatury, podczas gdy dźwięk każdej struny był silnie zniekształcony przedmiotami, które wcześniej artystka umieściła w pudle rezonansowym. Wspaniały koncert!




Zdecydowanie niebanalny był także czwartkowy koncert Krakow Improvisers Orchestra (uwaga! niedobitki gatunku męskiego na scenie!), która zaprezentowała bardzo interesujący performance (!), będący efektem trzydniowych warsztatów, jakie poczynili jej muzycy pod kierunkiem szwajcarskiej skrzypaczki Charlotte Hug. Teatr, malarstwo i sztuka dyrygowanej improwizacji, to były równoprawne elementy tego smakowitego spektaklu. Jeśli zaś skupimy się na samych dźwiękach, to należy podkreślić, iż orkiestrą dyrygowała zarówno Hug, jak i tradycyjna szefowa KIO, czyli Paulina Owczarek. Instrumentarium orkiestry było, co nie dziwi, bardzo rozbudowane, ale dramaturgia koncertu opierała się przede wszystkim na głosie ludzkim i instrumentach strunowych (rzecz jasna - z dużym udziałem samej Hug).

Wreszcie Iva Bittova i jej solowy … performance na skrzypce, głos, taniec i aktorstwo. Publiczność była zachwycona, wielu widzów przyszło pierwszego dnia festiwalu specjalnie na ten koncert, dla mnie osobiście za mało tu było jednak samej muzyki. Oczywiście koncert oglądało się doskonale, Czeszka perfekcyjnie panowała nad swoim warsztatem, także nad publicznością, a dla wielu był to doskonały spektakl.



*) ten wyjazd nie doczekał się komentarza na tych łamach, ale po spisane wrażenia odsyłamy na osobisty profil Pana Redaktora na najpopularniejszym portalu społecznościowym świata

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz