poniedziałek, 21 października 2019

Lencastre’ Brothers! Lopes! Leblanc in Lisbon! Rodrigues with Cirera! The Portuguese impro is still in heaven!


Płyty z muzyką improwizowaną z naszego ulubionego końca Europy, wietrznej i słonecznej Portugalii, dość obficie pojawiały się w redakcyjnych odtwarzaczach w trakcie ostatnich kilku tygodni. Zatem bez zbędnych wstępów przystępujemy do ich wnikliwego omówienia. Sześć płyt, pięć z nich zarejestrowanych w Portugalii, jedna w Holandii, muzycy z różnych zakątków świata, ale oczywiście Portugalczycy w istotnej przewadze liczebnej. Nie zabraknie naszego ulubionego katalońskiego saksofonisty, jego brazylijskiego kolegi, a także pewnej równie cenionej, kanadyjskiej pianistki. Do dzieła!




José Lencastre/ Raoul Van der Weide/ Onno Govaert  ‎Spirit In Spirit Live At Zaal 100  (FMR Records, CD 2019)

Naszą portugalską podróż zaczynamy w … Amsterdamie i świetnie nam znanym klubie Zaal 100. Na scenie José Lencastre na saksofonie altowym i jego holenderscy przyjaciele - Raoul Van der Weide na kontrabasie (jak zawsze wspomaganym dodatkowymi urządzeniami) i Onno Govaert na perkusji. Koncertowy Duch w Duchu potrwa niespełna 40 minut, składa się z sześciu części opatrzonych tytułami, a zarejestrowany został niemal dokładnie rok temu.

Koncert zaczyna się dość wysokimi, wręcz piskliwymi dźwiękami – frywolne pizzicato, świst rezonujących talerzy drummerskich, repetujący, filigranowy alt. Skupiona, niebanalna opowieść zanurzona w jazzowej estetyce, silnie naznaczona piętnem dalece swobodnej improwizacji. Najzwinniejszy perkusista tej części świata, zawsze grający w punkt, równie wyrazisty kontrabasista, który zawsze potrafi zaskoczyć niebanalnym dźwiękiem, wreszcie lekki jak pawie pióro, alcista kolorysta. Już w 3 minucie ten pierwszy ma krótką ekspozycję solową, która unerwia krwioobieg improwizacji. Swoje trzy grosze dokłada quasi elektronika podpięta pod struny kontrabasu. Podobnie czyni swobodny alt, który od czasu do czasu brudzi swoje brzmienie. Piękną pieśń otwarcia puentuje solowa opowieść kontrabasu z komentarzem drummerskim.

Kolejne opowieści, jakby drobne epizody doskonale wyseparowane z większej całości (koncert w rzeczywistości trwał niemal 80 minut), to małe perełki free improv, która zna całą historię open jazzu od jego zarania. Druga część zaczyna się w rezonującej ciszy, by po pewnym czasie osiągnąć stan zwiewnej taneczności (brawo alt!), po raz kolejny, acz nie ostatni, podkreślając świetny poziom komunikacji w obrębie tria. Trzecią opowieść ciągnie kontrabas z perkusją, alt często operuje tu ciszą, milknie w dobrych momentach, świetnie budując dramaturgię całości. Ostatnią rzeczą, jaką można zatem powiedzieć o grze Lencastre, to konstatacja, iż wydaje on zbyt dużo dźwięków. W kolejnym epizodzie do gry w większej skali wchodzi zmysłowy smyczek Raoula. Kompresowany bystrym drummingiem i kontrapunktowany śpiewnym, wysokim altem, czyni ten odcinek jednym z najpiękniejszych na płycie. W piątej części kontrabasista sięga po coś, co brzmi jak mały flet, dzięki czemu cała narracja nabiera nowych, świeżych barw. Gdy powraca ze smykiem, cała opowieść najpierw zyskuje na dynamice, a po chwili zmysłowo ją traci. Wreszcie pieśń finałowa, wyważona, być może najspokojniejsza – smyczek, cichy alt, przyczajona perkusja, wszystko w kolektywnej podróży w kierunku finałowego dźwięku koncertu. Na ostatniej prostej bystre pizzicato kontrabasu i skrzeczący, z podziwu nad efektem całości, saksofon altowy.




João Lencastre  ‎Parallel Realities (FMR Records, CD 2019)

Czas na drugiego z braci Lencastre, perkusistę João. Definitywnie, i już do końca dzisiejszej opowieści, przenosimy się do pięknej Lizbony. Kwintet, którym dowodzi João zwie się Parallel Realities i proponuje nagranie z grudnia ubiegłego roku, pod takim właśnie tytułem. Wtedy to, w studiu Timbuktu, zameldowali się także: Albert Cirera na saksofonie tenorowym i sopranowym, Rodrigo Pinheiro na fortepianie, João Hasselberg na basie, kontrabasie i elektronice oraz Pedro Branco na gitarze (dodajmy, iż na okładce widnieją nazwiska wszystkich muzyków). Osiem części (kompozycji, improwizacji predefiniowanych – tego jedynie się domyślamy), 52 minuty i 53 sekundy.

Nagranie budzi się do życia w głuchej, brzęczącej ciepłem amplifikatora, ciszy, w okolicznościach elektroakustycznego szumu pierwszych dźwięków. Szczypta gitarowego ambientu, sucha tuba saksofonu, skupiony, drobny drumming, minimalistyczne i repetytywne piano. Całość ciekawie narasta i przekształca się w … spokojną balladę, rodzaj open jazzu z elektronicznymi inkrustacjami. Długa, dziesięciominutowa pieśń otwarcia gaśnie przy miłym dla ucha ambiencie gitary. Druga odsłona skrzy się elektroakustycznie, zdaje się być znacznie żwawsza, z płynnym piano i śpiewnym saksofonem sopranowym. Narrację buduje mnogość dźwięków i moc jedynie dobrych interakcji pomiędzy muzykami. Swoboda improwizacji budzi szacunek, z pewnością jednak niektóre jej elementy były wcześniej zapisane w nieistniejącym scenariuszu. Dobrą zmianę ponownie daje gitarzysta, którego ekspozycja smakuje post-rockiem przyprawionym odrobiną psychodelii. Nie próżnuje też elektronika, a całość dostarcza nam sporo tzw. fake sounds, dźwięków, które udają … inne dźwięki. Nie brakuje też ognistych fraz roztańczonego sopranu. Trzecią opowieść zaczyna właśnie Cirera, ale preparacjom poddaje już saksofon tenorowy. Reszta muzyków podłącza się po 45 sekundach i rysuje coś na kształt jazzowej ballady, która jednak permanentnie fermentuje dzięki zmyślnym zabiegom katalońskiego saksofonisty. Po czasie za gęsty flow tej akurat opowieści odpowiedzialność biorą wszyscy muzycy. Te same atrybuty możemy śmiało przypisać czwartej części, na dobre słowo zasługuje w niej także pianista i ponownie gitarzysta.

Piąta część startuje wyjątkowo kolektywnie, z dużą porcją emocji, ładnie wystudzonej saksofonem w roli głównej. Szósta historia stawia na preparacje, a w tym niecnym dziele biorą udział wszyscy muzycy. Po fazie wstępnej, narracja przechodzi w długą, wielobarwną, ale i zmysłowo wystudzoną część, którą komentuje post-ambient z pojedynczymi akordami piana. Na finał muzycy znajdują jeszcze dość sił, by zwinnie pogalopować – ognisty saksofon i bystra gitara wieńczą najdłuższy, niemal 14 minutowy, z pewnością najciekawszy fragment płyty. Dwa ostatnie epizody na krążku, to niemal miniatury. Pierwsza, choć kolektywna, toczy się pod dyktando perkusji, druga stawia na mroczny i przepiękny chaos całkowicie wyswobodzonej improwizacji. Finał płyty stawia istotnie wartościową kropkę nad ”i”. Brawo!




João Lencastre's Communion 3  Song(s) Of Hope  (Clean Feed, CD 2019)

Pozostajemy w obecności drugiego z braci Lencastre, perkusisty João i sięgamy do formacji Communion 3. Bezdyskusyjnie zasłużyliśmy na chwilę dramaturgicznego oddechu! Perkusiście, który incydentalnie skorzysta także z syntezatora analogowego, w okolicznościach studyjnych Timbuktu (marzec bieżącego roku) towarzyszą – norweski kontrabasista Eivind Opsvik oraz amerykański pianista Jacob Sacks. Odsłuch dziesięciu kompozycji (!) – sześciu lidera i czterech jak najbardziej kolektywnych – zajmie nam 42 minuty bez dwóch sekund.

Pieśni Nadziei, to w pełni kolektywna, dobrze skomunikowana, budowana w oparciu o przygotowane kompozycje, dość swobodna … improwizacja, czyli to, co na tych łamach lubimy najbardziej. Określenie open jazz też winno być w trakcie tej introdukcji wskazane, jako kierunek poznawczy. Narracja budowana przez skupiony, bardzo precyzyjny drumming, czyste, zwinne piano z wieloma klasycyzującymi ornamentami, and last but not least, kontrabas, zatopiony w otwartej przestrzeni narracji, wyrazisty, zdolny samodzielnie prowadzić opowieść bez narażania jej na mielizny dramaturgiczne. Przestrzeń, duch wolności, skrupulatność i duże porcje zadumy, szczęśliwie bardzo dalekie od nudy, którą zwykliśmy kojarzyć z monachijskim ECM.

Wskażmy najbardziej wartościowe momenty tej historii. Szczególnie udany zdaje się być odcinek pierwszy, niemal 10 minutowy, świetnie wprowadzający nas w szczegóły. W drugim warto zawiesić ucho na zabrudzonym tembrem smyka na strunach kontrabasu i pianem, które buduje opowieść z mikro fraz wprost z klawiatury. Także narracja piątej opowieści zgrabnie wisi na zmysłowym smyczku, a pikanterii całości nadaje skromna, syntezatorowa inkrustacja perkusisty. W kolejnej części usłyszeć można także drobinki dźwięków budowanych z wykorzystaniem prądu, a dodatkowo garść nostalgii i bardzo efektownego drummingu w ramach puenty. Siódma część pachnie barokowym smutkiem, a pianista znów stawia na minimalizm, jako ulubioną metodę twórczą. Wreszcie finałowa opowieść, ze smykiem, który złowieszczo syczy, budując przy tym zwinne chamber. Piękny finał niemal relaksującej płyty, przynajmniej w obliczu tego, co słuchaliśmy parę chwil temu i tego, co usłyszymy w drugiej części dzisiejszej zbiorówki.




Luís Lopes  Love Song: Post-Ruins (Shhpuma, CD 2019)

Nim znów uderzymy w mocne tony, jeszcze jedna nieco stonowana opowieść, choć estetycznie daleka od poprzedniej. Okoliczności koncertowe, nawet teatralne i one man show – Luis Lopes na gitarze elektrycznej, w ramach kontynuacji cyklu solowych występów pod tytułem własnym Love Song, tu nazwanej dodatkowo … Post-Ruins. Nagranie z roku 2016 z Teatro Maria Matos trwa 37 i pół minuty.

Pojedynczy akord, szum i garść ciszy, pierwsze stadium minimalizmu. Potem akord podwójny, może nawet potrójny. Step by step w opowieści Lopesa jakby przybywało dźwięków, ale narracja toczy się w wyjątkowo żółwim tempie. W 6 minucie mały rezonans basowy na prawej flance, a w tle życie sali koncertowej/ teatralnej rozkwita – ktoś oddycha, inny szeleści włosami, małe akcenty pogłosu, mikro pulsacje na gryfie.

Od mniej więcej 12 minuty gitarowa narracja nabiera pewnej płynności, obok brzęczy amplifikator, wciąż wszakże akcje dźwiękowe ubogacane są antraktami maksymalnie wyciszonej zadumy. W 21 minucie, na krótki moment, narracja nabiera post-rockowej zadziorności, zakleszcza się w zmysłowej gęstwinie powolnych dźwięków. Po 25 minucie następuje dystyngowany powrót do aktywnego minimalizmu. W 28 minucie recenzent odnotowuje ciekawe, basowe pulsary, które rezonująco wybrzmiewają. Po 30 minucie muzyk już zdecydowanie zarządza odwrót – proponuje smukłe meta ballady, budowane z dużą oszczędnością sił i środków. Gaszenie płomienia koncertu czynione jest pojedynczymi dźwiękami.




Leblanc/ Gibson/ Vicente/ Mira/ Ferreira Lopes ‎ Double On The Brim (atrito-afeito, CD 2019)

Po krótkim odpoczynku, czas wrócić do ognistej muzyki. Free jazz pełną gębą, pięknie zatopiony w tradycji gatunku, nawet hard-bopowego, proponuje nam kwintet pod nieśmiałym przewodnictwem kanadyjskiej pianistki Karoline Leblanc, której wydawnictwa, sygnowane nazwą własnego labelu, są stałym gościem tych łamów. A towarzystwo dobrała sobie pianistka doprawdy wyśmienite – Yedo Gibson na saksofonach, Luís Vicente na trąbce, Miguel Mira na wiolonczeli i Paulo J Ferreira Lopes na perkusji. Nagranie z Namouche Studio, z lutego br., składa się z sześciu części, a trwa 58 minut i 42 sekundy.

Już pierwsze dźwięki nagrania mówią nam wszystko to, co winniśmy wiedzieć o intencjach muzyków – strong jazz, bardzo swobodna, masywnie podawana narracja, która brzmi jak temat, który zostaje natychmiast i po wielokroć rozimprowizowany. Kolektywizm, moc i gracja, a u stóp muzyków leży cała historia wolnego jazzu. Gęsta opowieść, co chwila zdobiona solowymi, krótkimi ekspozycjami, które barwią opowieść w takim tempie, iż recenzent nie nadąża z odnotowywaniem wszystkich ważnych epizodów. Ostra jak brzytwa sekcja rytmiczna z wiolonczelą, która nieustannie kąsa, saksofon i trąbka rozstawione na przeciwległych flankach, cios za cios! Brudne, szorstkie brzmienie wszystkich instrumentów, jakbyśmy nie spotkali muzyków w najlepiej brzmiącym studiu całego zachodniego Półwyspu Iberyjskiego, a raczej w przydrożnej oberży. Druga część próbuje przez moment tłumić emocje po obu stronach nieistniejącej sceny. Szczypta nostalgii, oczekiwanie na płomień życia. Nie trwa ono zbyt długo – kolektywna jazda zaczyna się już po niedługiej chwili. Odnotujmy świetny komentarz wiolonczeli wypuszczonej na smyku, tu w towarzystwie bystrego expo pianisty. W 9 minucie muzycy podejmują pierwszą próbę szukania ciszy – piękny dialog saksofonu sopranowego i wspomnianej wiolonczeli, jakże bystra imitacja! Po chwili cały … kwartet wpada jednak do ognia (z Gibsonem na czele!), a milczenie zachowuje jedynie trębacz.

Trzecia historia, to skromne, wyciszone interludium, pełne niebezpiecznego smutku. Czwartą część otwiera Mira, Gibson preparuje, a Karoline używa tylko czarnych klawiszy. Wreszcie Vicente przerywa wielominutowe milczenie i wgryza się w narrację, niczym doświadczony borsuk. Brawo! Piąta część płyty startuje bardzo kolektywnie, z saksofonem tenorowym, jako głównym zaborcą czasoprzestrzeni. Znów kwintet połyka czas na pełnym gazie. Ostre piano, kanciaste dialogi saksofonu i trąbki, krew leje się strumieniami. Muzycy zdają się być w tej free jazzowej jatce dramaturgicznie przewidywalni, ale jakość ich reakcji i solowych ekspozycji znamionuje klasę światową. Ta uwaga tyczy się przede wszystkim brazylijskiego saksofonisty. Yedo, what a game! Czas na pieśń finałową – bystra free narracja budowana na rozgrzanym do czerwoności smyku wiolonczeli. Dęciaki pięknie preparują na dużej dynamice. Na finał fortepianowe fajerwerki, galopada sekcji i czyste szaleństwo w tubie saksofonu! Jego gorące podmuchy wieńczą tę niezwykle energetyczną podróż w znane-nieznane.




Ernesto Rodrigues/ Albert Cirera/ Rodrigo Pinheiro/ Carlos Santos  Three Phases ① White (Creative Sources, CD 2018)

Na naszą wyimaginowaną scenę powracają Albert Cirera (tym razem tylko saksofon tenorowy) i Rodrigo Pinheiro na fortepianie, a dołączają do nich przedstawiciele starszego pokolenia portugalskich improwizatorów – Ernesto Rodrigues na altówce i Carlos Santos – field recordings i elektronika … fal radiowych. Koncert z O'Culto da Ajuda, kwiecień 2018 roku. Jeden trak, prawie 42 minuty.

Suche frazy zaspanych jeszcze instrumentów, akordy z klawiszy, prychy tuby, liczenie strun w niemal zupełnej ciszy, okruchy świergoczącego field recordings, jakbyśmy odbywali właśnie spacer po wiosennej łące. Skromne preparacje, pojękiwanie naciąganych małym palcem strun, cykady tańczące za oknem – classical silent free improv from Creative Sources! Molekularna, niezwykle skupiona narracja – fale radiowe szeleszczą na wietrze, tuba saksofonu drży, podobnie jak pudło rezonansowe fortepianu. Trzy pięknie brzmiące instrumenty akustyczne i żyjące w stanie ciągłej zmiany field-recordingowe tło, jakże zmysłowa koegzystencja.

Pierwsza próba wyjścia ze strefy ciszy ma miejsce w 11 minucie, czyniona jest z inicjatywy pianisty, z akcentami klasycznego piękna brzmienia altówki. Pod koniec pierwszego kwadransa muzyka rozbrzmiewa pełnią niemal filharmoniczną (świetna akustyka pomieszczenia!), by po ułamku sekundy powrócić do tłumionego minimalizmu, zdobionego partycją fake sounds – saksofon brzmi jak perkusja, altówka jak huragan chrząszczy, klawisze fortepianu niczym rozstrojona gitara, a wokół śpiewają ptaki elektroniki. W kolejnym etapie, znów odrobina żwawszej narracji, tu za przyczyną Cirery i Pinheiro, którzy sieją nieustanny ferment. Po 27 minucie na chwilę opowieść robi się naprawdę głośna! Nawet Ernesto, zwykle chłodny w reakcjach scenicznych, tryska emocjami! Po 33 minucie każdy z muzyków dokłada coś nowego do palety dźwiękowej - kreacja muzyków buzuje, a nasze uszy tańczą z radości. Preparacje, stylizacje, emanacje – nie ma chwili nudy w tym strumieniu dźwiękowym! Pod koniec nagrania, na moment, elektronika przejmuje władanie sceną, śląc posuwiste pulsary energii. Po 40 minucie wszyscy jednak, z należytą pieczołowitością, przystępują do gaszenia płomienia opowieści. Czynią to po mistrzowsku, aż do ostatniego dźwięku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz