piątek, 28 lutego 2020

Klaus Janek! Altered States of Double Bass!


Klaus Janek, niemiecki kontrabasista, improwizator i kompozytor o włoskich korzeniach (tudzież słowiańskim nazwisku!), w roku ubiegłym obchodził 50 urodziny. Nie tylko w redakcji wiemy, iż to dobry moment na dokonanie życiowego (tu, artystycznego) resume.

Na tę zacną okoliczność muzyk przygotował pięciopłytowy zestaw swoich nagrań, zarówno tych wczesnych z lat 90. ubiegłego stulecia, jak i całkiem nowych, poczynionych w ostatnich latach. Dzięki wsparciu włoskiego podatnika, udało się ów pakiet edytorski ubrać w piękny zestaw czarnych winyli, opatrzonych jednorodnymi, stylowymi okładkami. Wydawca całości – niewykluczone, iż założony na potrzeby tego przedsięwzięcia – nazwany został z małej litery almenrauschen.

Artysta, który funkcjonuje nieco na obrzeżu głównego nurtu muzyki improwizowanej, jest znaczącą postacią berlińskiej sceny muzycznej, być może bywa szerzej dostrzegany na polu szeroko rozumianej muzyki współczesnej. Nie mniej, zestawem płyt, które za moment szczegółowo omówimy, Janek bezwzględnie wpisuje się w nurt intrygującego, w pełni wyemancypowanego, improwizującego kontrabasu europejskiej sceny muzycznej. Jeśli zatem nie zetknęliście się jeszcze z tym muzykiem, macie niepowtarzalny moment, by nadrobić zaległości i bez cienia wątpliwości zapisać się do klubu entuzjastów jego twórczości.




Caspar

Nagrania na kontrabas solo (wersja w pełni akustyczna), dokonane w latach 1994-1998, przy czym większość materiału pochodzi z czerwca 1997 roku. Osiem epizodów, które muzyk określa jako kompozycje (w tym jedna obca), my dla jasności obrazu uzupełniamy – przykłady ustrukturyzowanej improwizacji (muzyka wydana pierwotnie na CD przez label Solponticello, 2001).

W szeroki nurt strumienia dźwiękowego wprowadza nas smyczek, który dynamicznie szoruje wychłodzone struny kontrabasu. Brzmienie instrumentu jest bardzo głębokie, masywne, przykład barokowej stylistyki podawanej definitywnie na ostro, kind of post-contemporary impro! W kolejnym epizodzie smyk schodzi niżej, narracja nabiera mrocznej poświaty. Tekstura pęcznieje, pulsuje mocą i akustyczną nieuchronnością, można odnieść wrażenie, że grają nawet dwa kontrabasy. Muzyk fantastycznie panuje nad dynamiką spektaklu. W trzeciej części sięga po technikę pizzicato, podśpiewuje pod nosem, pełen jest melodii i frywolnej taneczności. Po chwili powraca ostry smyczek, struny krwawią obficie, czyniąc ów nieco preparowany fragment prawdziwie pięknym. Rozochocony smyk śpiewa, gwiżdże, skacze do nieba, a na sam finał pierwszej strony winyla, schodzi do piwnicy.

Na otwarciu drugiej strony nasz bohaterski smyczek brzmi wręcz industrialnie, jakby w tle towarzyszyły mu dźwięki zaniepokojonego otoczenia. Muzyk dodaje do obrazu całości głosowe preparacje, jego instrument czyni niemalże to samo! Płynnie wchodzimy w szóstą, bez wątpienia, kluczową, blisko 14-minutową epopeję wyzwolonego kontrabasu. Na starcie towarzyszy nam dron gęstego powietrza dobywanego z ołowianych strun. Akustyczny ambient, który tryska urodą każdego dźwięku, jakby upalony barok stanął niespodziewanie u bram realnego piekła. Muzyk wpuszcza do narracji dużo przestrzeni, także akcenty ciszy. Spiritual chamber – z dołu do góry, z mocą wiecznego kosmosu i delikatnością pawiego pióra, w ciszy i w hałasie. Preparacje i głosowe ornamenty - o tak, Peter Kowald jest tu z nami i szczerzy kły z satysfakcji! Roztargniony deep black bowed bass płynie mantrą wyzwolonej samoświadomości. Efekt całości wzmagają akcenty perkusyjne na gryfie i wysoki meta śpiew na tle tłustego pizzicato. Doskonałe! Zupełnie niespodziewanie dobijamy do końca płyty – siódmy epizod, niewiele ponad 90 sekund, znów z akcentami dalekowschodnich, gardłowych zaśpiewów, niemal spirytualnego jodłowania i głębokiego smyka, który szuka dna. Wreszcie równie enigmatyczny finał, grany jazzowym pizzicato (kompozycja Marka Johnsona), wyrywa nas z snu i wystawia na pastwę rzeczywistości. Przykład, jak na poły genialna płyta może zostać trywialnie i bez błysku zakończona.  




Three Seasons

Kontynuujemy odsłuch nagrań na kontrabas solo (znów full acoustic). Luty 2003 roku, okoliczności studyjne, jako rzecze sam artysta – muzyka skomponowana i wykonana na żywo. Sześć części z tytułami, w tym trzy pory roku po Vivaldim, nie wiedzieć czemu, pozbawione jednak części letniej.

Zaczynamy bez zaskoczeń – barokowy, ale masywny strój instrumentu i smyczek, który tańczy na gryfie. Narracja wydaje się bardziej zadumana, wystudiowana, ustrukturyzowana niż miało to miejsce na poprzedniej płycie. Drugi epizod budzi nas ze snu prawdziwie niedźwiedzim rykiem. Smyk zdaje się brzmieć jeszcze piękniej. Flow precyzyjny, z dużą ilością powietrza pomiędzy strunami, z adekwatną dozą dramaturgicznego ładu. Opowieść z wolna nabiera dynamiki i gęstnieje do postaci zastygającej lawy. Contemporary magic – trwająca blisko kwadrans Jesień urzeka w każdym wymiarze. Równie efektowne jest finałowe zejście w aktywną ciszę. Czas na groźną Zimę! Smyczek stawia na konstruktywny minimalizm. Płynie z dołu do góry, a potem pokonuje drogę powrotną. Brzmienie wydaje się delikatnie preparowane, raz przypomina rżenie konia, innym razem rechot wielbłąda. Narracja, co rusz zbliża się do poziomu ciszy – skowyt suchego smyczka, oddech spoconego kontrabasu. Muzyk i jego bystry instrument znajdują się w nieustannym procesie poszukiwania nowego dźwięku. Narracja nie ma żywiołowości poprzedniczki, ale jej artystyczne wystudiowanie lśni niebanalną urodą, a na finał nawet hałasuje! Druga, krótsza część Zimy (kiedyś trzeba odwrócić czarną płytę) jest żwawsza, płynie lodowatym wzgórzem, nawet wchodzi na moment w stan galopu. Smyk nie przestaje być w centrum naszej uwagi.

Wiosna rozpoczyna się w zakamarkach ciszy, kind of silent sonore - barokowe pląsy ku górze, barokowe zjazdy ku dołowi. Ta część także dostarcza nowych dźwięków, czasami bardzo filigranowych. Na wybrzmieniu smyk pięknie śpiewa wysokim altem, czyniąc dzieło lekko zabrudzonym tembrem. Popis! Na finał, zamiast łagodzącego obyczaje, zwiewnego Lata, czas na część nazwaną Touch. Masywne drżenie smyka, który tańczy perkusjonalnie na gryfie. Potem faza naprawdę filigranowa, muzyk używa palców i buduje small flow by pizzicato. Na ostatniej prostej powraca zwinny smyczek i stawia barokowy stempel jakości.  




Infinite Bang

Brzmienie kontrabasu Janka poznaliśmy już dość dobrze, dodajemy mu zatem mocne wsparcie elektroniczne. Berlin, listopad 2018 roku, koncert z Klangalerie, dwie rozbudowane kompozycje (muzyk upiera się przy tym określeniu, my znów wolimy – ustrukturyzowane improwizacje).

Repetycja warczącego i bulgoczącego smyka na tłustym gryfie kontrabasu – pasma masywnej i rezonującej fonii drążą nam dziurę w mózgu. Akustyczne drony ciężkiego powietrza, w tle szeleszcząca, budząca się do syntetycznego życia elektronika. Po paru minutach żywe pasma gasną, a na scenie zostaje tylko mroczna post-elektroniczna poświata. Żywy instrument powraca po chwili, stawiając mikro stemple obecności. Smyk mości się na gryfie, tło skwierczy i szeleści, zbiera fake sounds z otoczenia spektaklu. Elektroakustyczne pasmo basowe pojawia się dość niespodziewane, dzięki czemu całość nabiera industrialnego posmaku. Gdy wszystko znów rozpływa się w mgławy ambient, recenzent może jedynie westchnąć z zachwytu. Żywy powraca szarpiąc struny i głęboko oddychając. Wieńczy pierwszą część, wspomagany lśniącym blue ambientem.

Druga kompo-improwizacja jeszcze konsekwentniej stawia na pewien powtarzający się scenariusz – jakby dramaturgiczną pętlę (loop!). Mariaż żywego i syntetyki nabiera mocy, po czym ją traci i czeka na kolejny wątek. Pomruki elektroniki i smyk, który ślizga się po gryfie, to sytuacja na wejściu. Nie brakuje akcentów bardziej dynamicznych i co raz częściej pojawiających się śladów live proccesing (przynajmniej tak to słychać). Te ostatnie momenty dodają całości metafizycznej niejednoznaczności. W fazie dominacji syntetyki, narracja lubi repetycję, ślady półrytmu, drobne przestery i pulsacje. W fazie dominacji żywego – akcenty preparacji, drżenia wszelkiej materii i wyczekiwania na przebieg wypadków. Plamy surowego ambientu i słodkie plastry akustyki. W połowie tej części narracja nosi znamiona delikatnego przestoju, ale moment ten nie trwa zbyt długo. Bystre wejście w fazę rozległego, szklistego ambientu, który narasta niskim pasmem basowym, wprowadza nas w fazę finałową, w trakcie której rządzić zaczyna żywy do krwi smyczek. Końcówka płyty na tle całości wydaje się dość delikatna, supremacja żywego nie podlega dyskusji. Drobne plamy ambientu wyprowadzają kontrabas na ostatnia prostą, gdzie sam dokonuje on rytuału zakończenia, oczywiście metodą repetycji.




Prospecting

Czas zakończyć proste rozwiązania dramaturgiczne. Przed nami płyta dalece konceptualna. Będzie kontrabas i elektronika pod jurysdykcją Klausa, ale także Milena Kipfmüller, która elektronicznie przetwarzać będzie materiał przygotowany wcześniej. Najpierw muzycy wezmą na warsztat nagrania terenowe z północnej Brazylii, z lat 70. ubiegłego stulecia (improwizowane, ludowe pieśni zwane Violeiros), potem zaś - z wykorzystaniem instalacji Echolot - przetwarzać będą elektronicznie … głosy osób, które czytają przez 20 sekund fragment tekstu literackiego (współczesne nagrania z Montrealu i Sao Paulo).  Prześledźmy zaskakujący efekt tych działań, równie muzycznych, jak i performatywnych.

Pierwsza, brazylijska opowieść zaczyna się dźwiękiem lejącej się wody, odgłosem puszczy, śpiewów i rytuałów ludowych. Kontrabas i elektronika żwawo pracują, komentując rzeczywistość sprzed lat lub ją twórczo dekonstruując. Prawda czasu, tudzież prawda dźwięku w zderzeniu z brutalną współczesnością. Po pewnym czasie wyraźnie słyszymy mechanicznie sprzęgający się smyczek, a nawet głuche, masywne pizzicato. W tle płynie, często repetuje, jeszcze częściej przygasa, pasmo syntetycznych dźwięków. Na sam wszakże koniec pierwszej części pozostaje nam samotny strumień elektroniki. Druga część opowieści z brazylijskiej puszczy, to jakby repryza, coś na kształt dalszej, elektronicznej rekonstrukcji. Masywna, gęsta magma deep sounds, sprzęgający się smyczek w towarzystwie syntetycznej post-fonii. Acoustic bass ambient deconstructing by electronics, notuje językiem Szekspira skrupulatny recenzent. Dramaturgia nagrania bazuje na repetycji, ma swą fazę dominacji elektroniki, ma też spektakularny come back drapieżnego szarpania strun żywego instrumentu. Na finał wracamy do pierwotnego drona, który pięknie spina całość dźwiękowej eksploracji.

Druga strona czarnej płyty jeszcze bardziej uwypukla konceptualny charakter całości. Głosy ludzkie, przypadkowe, czasami agresywne fonie, coś na kształt organowego drona - z tego wszystkiego muzycy lepią elektroniczną ścieżkę dźwiękowej metafizyki słowa. Coś na kształt interaktywnego słuchowiska radiowego. Koncepcja broni się wszakże muzycznie – dostarcza całą masę frapujących dźwięków, ani na moment nie gubi nerwu narracji. Dźwięki kontrabasu i elektronika, która chwilami przypomina berlińskie post-techno z lat 90., to prawdziwe wisienki na tym całkiem pozytywnie zaskakującym torcie.




Reciprocum

Na finał dzisiejszej opowieści o Odmiennych Stanach Świadomości Kontrabasu, zdaje się, że napotykamy na jeszcze większą woltę stylistyczną i konceptualną. Dwójka tych samych muzyków (Klaus Janek i Milena Kipfmüller) znów będzie preparować elektronicznie materiał dźwiękowy stworzony wcześniej, jednakże bazą dla tychże prac demaskatorskich będą … prawdziwe (realne) nagrania Klausa, poczynione w latach 2010-2017 z udziałem innych muzyków, zarówno w estetyce jazzowej, jak i swobodnie improwizowane (szczegółów nie znamy). Zestaw muzyków, którzy uczestniczą w tych Kolaboracjach (podtytuł płyty) jest bardzo rozbudowany, nie będziemy go zatem przytaczać w całości, może jedynie wymienimy tych bardziej nam znanych, jak Willi Kellers, Biliana Voutchkova, czy też Clayton Thomas (na stronie A słyszymy kontrabas, perkusję, saksofon, klarnet, tubę, trąbkę, puzon i skrzypce, na stronie B - kontrabas, perkusję, wieloosobową elektronikę, fortepian i głosy).

Postawny kontrabas, klarnet i perkusja wprowadzają nas do tej bajki wytrawnym open jazzem. Post-produkcyjna zabawa dźwiękiem od razu podsyła nam elektroakustyczne drony kontrabasu, garść drżącej materii nieokreślonej do końca proweniencji, innymi słowy miks żywych i syntetycznych dźwięków, nie bez elementów harsh & post-noise. W tej, co rusz nas zaskakującej magmie wskazać można różne fazy narracji – choćby zmyślne dekonstrukcje brzmienia kontrabasu i dęciaków, które po pewnym czasie lepią się w elektroakustyczną, całkiem swobodną improwizację. Szczególnie intrygująca jest faza, w której dominują preparacje na skrzypcach (zapewne Voutchkova!), po której całość nabiera bardzo kameralistycznego charakteru. Jest też faza masywnego, solowego kontrabasu, z którym wszystko w nagraniu zdaje się rezonować, nawet gramofon recenzenta. Na finał pierwszej strony, powraca open jazz, z jakim mieliśmy do czynienia na początku nagrania.

Na drugiej stronie winyla za stołem mikserskim zasiada Milena. Smyczki, elektroakustyczny background, pokaźne garście elektroniki z nagrania bazowego, perkusjonalia i basy – wszystko minimalistycznie i repetytywnie podane. Znów natrafiamy na piękny moment post-chamber, płynnie zanurzony w delikatnej, syntetycznej poświacie. Ciekawe fazy, to piano i kontrabas z elektronicznymi preparacjami, kontrabas pizzicato i głosy, czy choćby ponownie piano z kontrabasem w sosie elektronicznych zgrzytów, zdobione małym percussion. Zmiana go tu zmianę, być może chwilami jest ich nawet zbyt dużo, ale oniryczny finał ze smykami, swobodna elektroniką i garścią zadumy rekompensuje wiele.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz