piątek, 14 lutego 2020

Trilla! Edwards & Vidal! Braz! Malfon! Inhumankind! Barcelona’ New Thing is shining from heaven to hell and back again!



Trybuna Muzyki Spontanicznej zakochana jest na zabój w muzyce improwizowanej z Półwyspu Iberyjskiego. Wiedzą to nawet dzieci w odległych, syberyjskich ochronkach. Czasami w gronie redakcyjnym prowadzimy jednak dalece wewnętrzne dysputy, czy rzeczywistość muzyczna poza tym wspaniałym rejonem świata nie jest równie fascynująca. Czasami skłonni jesteśmy osiągać pozorny konsensus, dobrze pisać nawet o muzykach amerykańskich, czasami jednak … piorun wali w nasz budynek i jeszcze ciepłe porozumienie idzie w niepamięć.

Początek zabawnego roku 2020, to właśnie taki moment. Wystarczyło kilka premier wprost z Barcelony, by znów popaść w artystyczny zachwyt. A zatem najpierw kilka bystrych odsłuchów, potem kilka zgrzebnie sformułowanych notatek, i oto są przed Wami – nowe, fantastyczne nagrania z samego serca Katalonii. Cztery absolutne nowości i jedna płyta z roku 2018, ale równie wartościowa i ważna, albowiem konstytuująca tezę o wyjątkowej różnorodności muzyki powstającej w tej części świata.

Ad rem, gaduło! Zaczynamy od solowej płyty the one and only Vasco Trilli, który - uknuty w zakamarkach redakcji idiom no drumming percussion - po raz kolejny wynosi do rangi sztuki najwyższej. Zaraz potem dwie świeżynki wprost z katalogu Discordian Records, które El Pricto zapowiedział w niedawnym wywiadzie, jakiego udzielił Panu Redaktorowi na potrzeby zaprzyjaźnionego portalu Jazzarium.pl (uwaga, znów kilka nowych nazwisk do zapamiętania!). W dalszej części naszej niebiańsko-piekielnej zbiorówki – solowa płyta saksofonisty Dona Malfona, którą drastycznie zachwycił się już Mats Gustafsson, czemu dał werbalny wyraz w stosownym liner notes. Na koniec zaś Inhumankind - black metal grany przez … flet i kontrabas, dzierżone w dłoniach przez muzyków, których świetnie znamy ze sceny katalońskiego free improv. Ot, cała Barcelona!




Vasco Trilla  The Weeping Meadow (Confront Recordings, DL 2020) *)

Narzędzia pracy Vasco Trilli będą następujące – perkusja (a jednak!), taśma magnetyczna, dzwonki, metronomy i wibrujące zabawki. Nagranie z sierpnia ubiegłego roku, poczynione w Golden Apple Studio w Barcelonie (jeden trak), potrwa 34 minuty bez 9 sekund.

Uprzedźmy przebieg wypadków - Płacząca Łąka, to spektakl wyjątkowy pod wieloma względami. Z uwagi na fantastyczną akustykę całości (świetny mastering Rafała Drewnianego), dramaturgiczną precyzję (wydaje się, że nic nie dzieje się w procesie improwizacji przypadkowo), wirtuozerię wykonania (w trakcie odsłuchu trudno nie zapomnieć, że za tymi wszystkimi dźwiękami stoi tylko jeden człowiek, który dodatkowo działa wyłącznie w czasie rzeczywistym), wreszcie niebywałą umiejętność panowania nad, chwilami niezwykle bogatą, teksturą brzmienia (bywa, że mamy wrażenie, iż muzyk dostarcza nam jednocześnie cztery lub pięć separatywnych pasm fonii). Ale dość już tego gadania – zajrzyjmy, co dokładnie dzieje się w trakcie tej pół godziny z drobnym okładem.

Szelest taśmy magnetycznej, przesuwanej po glazurze werbla, krawędziach talerzy i innych elementach zestawu perkusyjnego, od pierwszej sekundy buduje rozległą przestrzeń spektaklu, obszar, który grzmi echem nieistniejącej pustyni. Dron suchego powietrza, pełnego filigranowych dźwięków, który zdaje się mieć przynajmniej trzy wymiary akustycznego istnienia. Flow, który narasta, ale już w 3 minucie wygasa w bezmiarze rezonujących talerzy. Następuje pierwsze w trakcie spektaklu wyniesienie pojedynczego dźwięku, szkliwa metalu, do roli dramaturgicznego suspensu. Taśma powraca, a pod nią – przy użyciu filcowanymi pałeczek, na chwilowo pustym werblu - buduje się meta drumming. Misterium permanentnego rezonansu trwa dzięki niezliczonej ilości drobnych przedmiotów, które muzyk wprawia w ruch i które tworzyć będą świat spektaklu już niejako samoistnie. W efekcie tych wszystkich działań, w połowie 9 minuty rozpościera się przed nami prawdziwa, wielopasmowa autostrada abstrakcyjnej akustyki. W międzyczasie muzyk buduje bazę niskich pasm, które będą nadawały całości dodatkowej dramaturgii. W 13 minucie werbel zaczyna cierpieć pod naciskiem łokci muzyka. Masywne, gęste powietrze bucha soczyście, a nieskończona ilość monet sypie się z nieba, niczym czerstwa hostia. Po kolejnych parudziesięciu sekundach stajemy w obliczu ściany dźwięku. Oto moment, w którym huta szkła wchłania właśnie hutę aluminium – pandemonium rozbuchanej post-akustyki.  

Tuż przed upływem 18 minuty Trilla generuje kolejne warstwy rezonujących dźwięków. One man Orchestra, który brzmi jak akustyczny agregat prądotwórczy. Zaraz potem następuje pozorne wygaszenie narracji, by stworzyć przestrzeń dla nowych aktorów widowiska – metronomów. Muzyk puszcza je w ruch, a one, niczym pijane samce w drodze na rykowisko, łamią rytm i potykają się o własne nogi. W bliskim tle towarzyszymy im stale pracująca armia wibrujących zabawek. Aura nabiera akcentów perkusjonalnych, choć żaden ze stałych atrybutów perkusisty nie jest w użyciu. 24 minuta, to moment kolejnego zawieszenia, a potem wyniesienia pojedynczego dźwięku na ołtarz kolejnej śmiertelnej religii. Talerze wszakże mają tu władzę absolutną i rezonują na potęgę. Od 27 minuty muzyk inicjuje finalną fazę spektaklu – rytmicznie uderza w dzwonki, uzyskując bardzo wysokie dźwięki, a jednocześnie drugą ręką matowo bębni w swobodny werbel. Misterium no drumming percussion dogorywa w aurze … miarowo pracującej perkusji. Kosmiczna paralela!




Ivan Edwards / Sebastián Vidal  Scribbles (Discordian Records, DL 2020)

Czas na nowe nazwiska do zapamiętania! A zatem, Ivan Edwards na saksofonie sopranowym oraz Sebastián Vidal na gitarze akustycznej, wyposażonej w nylonowe struny. Nagranie z klubu Sinestesia (po prawdzie nie wiemy, czy z udziałem publiczności), lipiec ubiegłego roku. Osiem swobodnych improwizacji, około 28 minut muzyki.  

Zaczynamy od trzęsienia ziemi, a potem będzie już tylko lepiej! Masywne uderzenia w gryf gitary, prychy i bulgotanie w tubie saksofonu. Dźwięczna, czerstwa, piskliwa i piękna akustyka otwarcia. Preparacje na całego, bez jakichkolwiek artystycznych skrupułów. Narracja chwilami bliska czegoś, co moglibyśmy określić mianem acoustic noise. Ciało w ciało – dużo wyobraźni i mnóstwo niebanalnych dźwięków, a dopiero na sam koniec … możemy przekonać się, że w grze uczestniczy sopranowy model saksofonu. Kolejna porcja emocji – małe frazy, oddechy i zgrzyty, filigranowe i molekularne. Każdy dźwięk zdaje się tu śpiewać, krzyczeć i złorzeczyć w okolicznościach akustycznej perfekcji. Tuż potem dokładnie 59 sekund agresywnej gitary i … delikatnego saksofonu. Bystry dysonans! Zmiana numery traku i … wyważone, spokojne flażolety gitary, tudzież ulotny sopran u progu intrygującej meta ballady. Podczas, gdy ta pierwsza idzie w repetycję, ten drugi niepostrzeżenie nabiera mocy.

Piąty epizod, to samotny saksofon na prerii – szorstkie, prychające dysze z nutą melodii między zębami, matowy, bolesny szum, który skacze ku górze i hałasuje. W kolejnej części to gitara pozostaje początkowo sama na rozdrożu i szuka szczęścia pomiędzy strunami. Saksofon wchodzi po minucie i ma chrypkę. Szybka wymiana zdań metodą call & responce - świetna komunikacja, ogniste emocje! Siódma opowieść koi ciszą i pozornym spokojem. Surowe dysze i suche akordy w końskich zaloty, cmokania i meta uśmiechy. Gitara rży, saksofon skwierczy, a wszystko dzieje się na sporej dynamice (by the way … wirtuozerskie panowanie nad narzędziami pracy!). Czas na finał tej niebywałej płyty – zgrzyty na gryfie, mlaskanie saksofonu, przedmioty użytku zewnętrznego i wewnętrznego. Preparacje, deformacje i degradacje – struny wydają się cierpieć katusze, tuba dyszy i skowycze. Zwinne palce, giętkie wargi, pulsująca kreatywność. Brawo!




João Braz  Who? And Other Interrogative Pieces  (Discordian Records, DL 2020)

Przechodzimy do najbardziej rozbudowanej formacji dzisiejszej zbiorówki. Kwintet pod światłym przywództwem portugalskiego wiolonczelisty João Braza (rezydenta Barcelony, uspokajam zaniepokojonych!), w składzie którego znajdujemy już niemal samych naszych dobrych znajomych - Diego Caicedo na gitarze elektrycznej, Sarah Claman na skrzypcach, El Pricto na klarnecie (to pewna nowość!) oraz Nicolas Dobson na perkusji i instrumentach perkusyjnych. Płyta Dlaczego? I Inne Kawałki Badawcze składa się z pięciu kompozycji Braza, trwa 37 minut i tyleż sekund. Nagranie zarejestrowane w odwiedzanym już dziś Klubie Sinestesia, w marcu ubiegłego roku.

Porzucamy zatem całkowicie swobodną improwizację, by zanurzyć uszy w muzyce definitywnie predefiniowanej. Opis płyty sugeruje kompozycje, my – na użytek tej recenzji – poprzestańmy na określeniu scenariusze dla improwizatorów. Muzyka daleka jest bowiem od odgrywania, tego co zapisane zostało na pięciolinii, tudzież w innych instrukcjach, płynie z dźwięku na dźwięk całkiem swobodnie, a to, co zostało wskazane przez Braza, to zapewne wykaz pewnych scenariuszy zachowań na scenie, czasami sekwencji działań, które budują ostateczny kształt … improwizacji. Cokolwiek wszakże ustalone zostało na wejściu, spowodowało, iż czeka nas niebywały spektakl niemal wyłącznie błyskotliwych wydarzeń w ujęciu dramaturgicznym i akustycznym. A tylko jeden element zdaje się być tu zadany z góry i bezwzględnie stosowany – stan ciągłej zmiany! Spróbujmy ogarnąć werbalnie przebieg wydarzeń, jakie miały miejsce na scenie klubu.

Sytuacja na starcie jawi się w sposób następujący – struny zaplątane w kolektywnym znoju generowania mikro fraz, szarpnięcia, kopnięcia i repetycje, kontry klarnetu, post-jazzowe pląsy gitary, małe fonie wiolonczeli. Narracja budowana w oparciu o ideę zadziornych kontrapunktów, szukania zaczepki i najzwyklejszego łobuzowania. Gęsta sieć dźwięków, które w pijackim zwidzie toczą się od zwarcia do zwarcia, przerywanych małymi porcjami ciszy. W 5 minucie garść repetycji toczonych wedle wskazań wyjątkowo zakrzywionej pięciolinii, tuż potem solo wiolonczeli, która brzmi jak kontrabas, wspieranej pojękiwania skrzypiec i klarnetu. Upalone free chamber, zrodzone tuż po całkowitej śmierci jazzu. Z czasem opowieść nabiera dynamiki i o tym … jazzie, w wymiarze free, doskonale sobie przypomina. Na wybrzmieniu towarzyszy nam gitara i kameralne drony. Kolejne dwie kompozycje są nieco krótsze. Pierwsza skupia się na preparowanych dźwiękach, interakcjach w formie pytań i odpowiedzi, pełnych zgrzytających strun i innych skwierczących i burczących dźwięków. Druga, to bardziej złożona struktura, którą inauguruje post-jazzowa, także post- rockowa gitara z dużym ładunkiem prądu. Kolejne instrumenty dodają swoje i całość zwinnie osiąga rozmiar kwintetowej, rozbuchanej histerii. Krok ku freejazzowej kipieli wydaje się oczywistym rozwiązaniem. Do ognia dokłada, mniej słyszalny w pierwszej części, perkusista, parę tanecznych grepsów wrzuca też klarnet.

Czwarta kompozycja budzi się pośród szmerów, szumów, siarczystych przepięć złych mocy z głębin amplifikatora gitarowego. Znów motywem przewodnim wydaje się być preparacja – smyk na wiolonczeli, pomruki klarnetu, skrzeczące jak kwoka skrzypce. Świetne zmiany daje Pricto, choć w tym bardzo demokratycznym kwintecie nie jest łatwo wyjść przed szereg. Narracją rządzi wszakże smyczek, który maltretuje struny cello. Jej rosnąca dynamika smakuje post-rockiem, do czego przyczynia się gitara. Gatunkowy melting pot, z każdego punktu widzenia. Ostatnią część koncertu otwierają akustyczne strunowce. Po chwili dołącza do nich tańczący w poprzek klarnet i gitara, która brzmi jak bas, wsparta krawędziowym drummingiem. Pomysł za pomysłem, spięcie za spięciem. Cała opowieść, która zdaje się być pewną repryzą pierwszej części, dynamicznie pęcznieje aż do połowy 5 minuty. Potem traci impet na czystych strunach, repetuje i kołysze się całą szerokością sceny. Po czasie znów nabiera tempa, brzmi niczym mała filharmonia z mocnym akcentem perkusyjnym i … gaśnie za pomocą pojedynczego wrzasku. Sam finał toczy się płynnie, rzeźbiony rozchwianym rytmem, serwowanym przez gitarę i perkusję, upiększanym separatywnymi eskalacjami pozostałych instrumentów. W drodze do ciszy absolutnej, mamy jeszcze drobne solo skrzypiec i pasma dronowych spowalniaczy. What a game!




Don Malfon  On Resonance  (Sirulita Records, CD 2020)

Saksofon altowy i barytonowy – edycja solowa! Don Malfon, z paszportu Alfonso Muñoz, i jego dwie rejestracje (sierpień 2018, marzec 2019), jedna z … Sinestesii, zlepione w jeden materiał, wytłoczony potem na srebrnym krążku o wszystko mówiącym tytule W rezonansie. Osiem improwizacji, 43 minuty i 14 sekund.

Solowa płyta Malfona, to po wyczynach Alberta Cirery i Alexa Reviriego (ten akurat na kontrabasie), kolejny głos sceny katalońskiej w temacie poszerzania … rozszerzonych technik gry na instrumencie akustycznym. Od razu zaznaczmy – równie udany! Rezonujące dźwięki saksofonu altowego i barytonowego (w wielu momentach trudno wskazać, który z nich jest akurat w użyciu!), to spory challange dla mniej obytych słuchaczy, z drugiej wszakże strony, kosmiczny bezmiar ciekawych i często nowatorskich rozwiązań w zakresie wydobywania dźwięku z tuby saksofonu, poprzez zamykanie i otwieranie dysz, tudzież umieszczanie w tejże tubie różnych tajemniczych przedmiotów. Jakie to proste, nieprawdaż? Prześledźmy zatem, co też słyszy ucho, a co podpowiada wyobraźnia dociekliwego recenzenta.

Szum rezonującego powietrza w suchej tubie saksofonu – dźwięk narasta i pęcznieje, zdaje się przypominać brzmienie syntezatora modularnego. Muzyk oddycha przez nos, wydaje złowrogie pochrapywania, jakby metal tarł się o metal, a wszystko przypomina jakąś surrealistyczną melodię. Po chwili ciszy – bulgoczące dysze, zdaje się, że w tubie został chyba umieszczony jakiś przedmiot. Podmuchy powietrza wprawiają go w rytmiczny rezonans, jakby metalowy talerz upadł i nie mógł sfinalizować kontaktu z wysoce akustycznym podłożem. Migoczący dron mokrego powietrza – dla przeciwwagi. Trzeci epizod, to także dron, który brzmi tu niemal elektroakustycznie. Kolejna faza rezonansu, który szuka metalicznej śpiewności. Raz nuci coś pod nosem sam ustnik, innym razem trzeszczy cała tuba. Czwarta część na moment przywraca nam wiarę w moc instrumentu dętego, traktowanego choćby odrobinę bardziej konwencjonalne. Oto baryton (na pewno baryton!) krzyczy zadziornym free jazzem i buduje intrygującą narrację o odpowiedniej dla dramaturgii sytuacji dynamice. Pnie się ku górze, aż do momentu wydania dokuczliwego dla ucha odbiorcy pisku. Do tuby znów coś wpada i industrialnie drży tajemniczymi dźwiękami.

Tym razem do tuby trafia chyba nieco mniejszy przedmiot, dzięki czemu saksofon słać może drony, które po części zatraciły już walory akustyczne, ale wciąż im jeszcze daleko do dźwięku syntetycznego. Całość przypomina rozregulowany wentylator, zasilany prądem zmiennym, po części brzmi także, jak zdezelowana maszyna perkusyjna, o której ktoś zapomniał po bezkresnym upadku muzyki new romantic. Warstwy fonii zdają się nakładać na siebie, słyszymy nawet niskoobrotową wiertarkę. Imponujący trak piąty wieńczą drony … czystego powietrza. Szósta część sytuuje dźwięk bliżej ciszy, wprawia go w szeleszczący rezonans, który po czasie wchodzi w stan drżenia. W siódmej – znów tuba zostanie wypełniona bliżej nieokreślonym materiałem. Skrzeczy, pulsuje, drży i pokrzykuje na granicy hałasu. Całość, bardzo przewrotnie, nabiera cech tanecznych i zgrabnie podprowadza nas pod ostatni odcinek. Ten stawia na spokojniejszą fazę rezonansu – saksofon barytonowy oddycha powietrzem z drobinkami post-melodii, pełza po wilgotnej podłodze. Po czasie nabiera więcej powietrza w płuca i metalicznie zawodzi. Wybrzmiewanie trwa długo, jest wyjątkowo urokliwe akustycznie, ale także dramaturgicznie, kind of acoustic dark ambient, pozwala ukoić nerwy i w szczęściu dotrwać do finałowej ciszy.




Inhumankind  Self​-​Extinction (I, Voidhanger Records, CD 2018)

Na finał, zapowiadany w preambule, akustyczny black metal! W roli jak najbardziej czarnych charakterów - Pablo Selnik na flecie, także użyczający głosu i Alex Reviriego na kontrabasie, czyli duet Inhumankind. W roli ważnych dramaturgicznie gości - Celeste Alías i Marta Valero jako głosy damskie oraz Eric Baule w roli wydającego za pomocą strun głosowych dźwięki, które zwykliśmy określać jako growls. Nagranie studyjne z roku 2017 odnajdujemy na płycie nazwanej podług wszelkich wskazań gatunku Samozagłada i wyposażonej w demoniczne ilustracje, także silnie trzymając kanon. Za kompozycje i teksty odpowiada Selnik, incydentalnie Reviriego (szósta część), a ostatni odcinek, to cover blackmetalowej legendy z Norwegii – Darkthrone. Całość trwa 26 minut i 35 sekund.

Przed nami zestaw niezwykle dynamicznych kompozycji na flet i kontrabas, które ubarwiane są głosami/ wokalami/ chórami/ demonicznymi pokrzykiwaniami, tworząc wspólnie dalece intrygujący i niebanalny konglomerat złych mocy i świetnej muzyki. Całość, choć krótka, chwilami enigmatyczna (każdy z utworów trwa mniej więcej trzy minuty), ma swój epicki rozmach i potrafi przykuć naszą uwagę wyjątkowo skutecznie. Wylistujmy najciekawsze fragmenty i elementy charakterystyczne dla tej czarnej, demonicznej … kameralistyki.

Tematy podawane są, co do zasady, przez zamaszysty, czysty flow fletu i pizzicato kontrabasu. Wszystko dzieje się na dużej szybkości, zatem muzycy nie mogą nie być wirtuozami swoich instrumentów. W pierwszym utworze damski chór śpiewa melodyjny refren, a growlowy głos dopowiada zza światów (nie może być inaczej!). W drugiej części, to głos męski podaje tekst, zmutowanym, demonicznym głosem, a flet i kontrabas płyną niemal tanecznym galopem. W trzecim – temat podaje flet i śpiewający wraz z nim chór damski. Całość trzyma tempo i dramaturgiczną enigmatyczność, niczym punkowe evergreeny. Tu także męska część dodaje swoje, przy wykorzystaniu, co najmniej dwóch głosów. W dalszej części utworu Reviriego sięga po smyczek i dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa! Dynamicznie, na ostro, hałaśliwie preparuje dźwięk. Brawo!

Kolejny piękny moment, to utwór czwarty, który moglibyśmy określić jako black baroque. Temat śpiewa chór, którego brzmienie niesione jest na skrzydłach wyjątkowo … nisko osadzonego smyczka. Hałas post-demonów buduje dramaturgię i monumentalną dosadność przekazu. W piątym delikatne spowolnienie – flet i głosy, niemal szepty, płyną na dużym pogłosie. W tle szaleje smyczek i nadaje całości na powrót ostrą dynamikę.  W kolejnej pieśni, Alex wraca do techniki pizzicato i wraz z fletem stawia na konsekwentną repetycję. Podobnie czynić zaczynają głosy obojga płci, a kontrabas wręcz rezonuje metafizyką chwili, przywołując na moment wspomnienie niesamowitej płyty solowej Alexa. Siódma część jest lekka, jak zmutowany pasikonik na polnej łące, ale już w ósmej demony powracają!  Chór ze smykiem śpiewa melodyjnie, a narracja znów pachnie post-nuklearnym barokiem – definitywnie samozagłada, poświecenie się śmierci, cytując tekst utworu. Gdy głosy zostają same, mamy wrażenie, że słuchamy nowej wersji komedowskiej Rosemary’s Baby. Na finał zapowiadany cover – akcenty percussion, preparowany, ostry dźwięk fletu, który zdaje się multiplikować. Kontrabas wieńczy dzieło zniszczenia, wieczność śpi i niech tak już pozostanie.


*) Płyta w formacie CD będzie dostępna w okresie późniejszym.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz