wtorek, 7 kwietnia 2020

Gerry Hemingway! A Couple for Eternal Happiness!


W pewnym doskonałym, współczesnym włoskim filmie, główny bohater, artysta, kończy właśnie 65 lat i mówi: W moim wieku nie mam już czasu na robienie rzeczy, które nie sprawiają mi przyjemności!

Amerykański drummer, Gerry Hemingway, mistrz wielu fantastycznych sytuacji jazzowych i improwizowanych, wieloletni współpracownik Anthony'ego Braxtona, w tym roku także skończył owe zacne 65 lat. Dzięki krajowemu wydawcy - Fundacji Słuchaj! - możemy delektować się dwoma nowymi wydawnictwa z udziałem zacnego jubilata. Najpierw duet, potem trio! Zapraszamy do czytania i słuchania!




Composition O by Vincent Glanzmann/ Gerry Hemingway *)

Legenda światowej, jazzowej i improwizowanej perkusji, Amerykanin Jerry Hemingway w parze ze szwajcarskim młodziakiem Vincentem Glanzmannem, w kompozycji O na dwa zestawy instrumentów perkusyjnych, składającej się z sześciu części (pozostającej wszakże nieprzerwanym strumieniem dźwięków), a trwającej 36 minut i 33 sekundy. Vincent używał będzie talerzy, bębna, perkusjonalii i kontrolowanej amplifikacji, Gerry zaś – talerzy, perkusjonalii, harmoniki i głosu, a także kontrolowanej amplifikacji. Nagranie pochodzi z roku 2017. Zaglądamy do środka w celu poszukiwania intrygujących dźwięków i znamion improwizacji. Uprzedźmy przebieg wydarzeń – znajdziemy jedno i drugie!

Spektakl dźwiękowy otwierają rezonujące talerze (a jakże!), a także inne przedmioty płaskie, które nie pozostają obojętne na ów proceder. Jeden z muzyków podaje też rytm, który kreśli oś dramaturgii początku nagrania. Gong, który drży nieco wolniej i szemrząca elektroakustycznie amplifikacja, to kolejne elementy składowe układanki zwanej O. Dźwięki płyną do nas swobodnie, ale z pewnością wedle precyzyjnie zaplanowanego scenariusza (grafika wewnątrz okładki płyty dla niektórych może okazać się pomocna – jako żywo, przypomina twórcze bazgroły Anthony Braxtona, co nie dziwi, gdy weźmie się pod lupę artystyczny życiorys Hemingwaya). Finał części pierwszej jest bardzo efektowny akustycznie, niepozbawiony elementów polirytmii.

Fajerwerki na suchych talerzach, które zwinnie introdukują część drugą, równie błyskotliwie gasną, by dać początek pulsującej ciszy, rezonującej metalicznie. Muzycy preparują dźwięki, konsekwentnie budują narrację, stawiają na działania zaplanowane i pewną powtarzalność zjawisk (rytm!), na sekwencję fonii na poły elektroakustycznych (amplifikatory nie zasypiają!). Kolejne dwa fragmenty rozwijają koncepcje preparowania i meta rytmicznego drummingu, choć akt czwarty trwa ledwie minutę i toczy się niemal wyłącznie na glazurze talerzy.

Część piąta, najdłuższa, stawia na elektroakustykę już pełną gębą! Amplifikatory szumią, przestrzeń drży, śpiewa i pomrukuje (to tu pojawia się harmonijka i głos Hemingwaya). Narracja niepozbawiona pustych przebiegów toczy się jednak intrygująco, a samych dźwięków jakby przybywało. Talerze zarówno rezonują, jak i stanowią bazę na dynamizującego całość drummingu. Finał odcinka pęcznieje od zdarzeń, niepozbawionych nawet aury perkusjonalnego dark ambientu. Ostatnia część kompozycji O stawia na krótsze frazy, a nawet pojedyncze dźwięki. Wszystko w tym miejscu spektaklu zdaje się drżeć, rezonować ze sobą i budować zmyślny, elektroakustyczny post-ambient. Ostatnia prosta nie może nie należeć jednak do samotnych, czystych akustycznie talerzy.




Concertgebouw Brugge 2014 by Graewe/ Reijseger/ Hemingway **)

Pianista Georg Graewe, wiolonczelista Ernst Reijseger i perkusista Gerry Hemingway znani są na światowej scenie muzyki jazzowej i improwizowanej od lat, ale być może niewielu z nas pamięta, iż jako trio debiutowali 30 lat temu. Na tę okoliczność Fundacja Słuchaj! proponuje nam ich koncert, zarejestrowany na … 25 lecie tria, albowiem nagranie Concertgebouw Brugge 2014, zgodnie ze swą nazwą, powstało pięć lat temu. Płyta w formacie CD jest dostępna od listopada ubiegłego roku.

Wprowadzenie w atmosferę koncertu odbywa się nad wyraz spokojnie. Łagodne, klasycyzujące piano, wysoki smyczek na strunach delikatnej wiolonczeli, wreszcie wytłumiony drumming – swobodne chamber z post-jazzowymi korzeniami. Jeśli coś te trio wyróżnia na tle innych tego typu składów trzyosobowych, to jest nim z jednej strony, użycie wiolonczeli (miast narzucającego się jazzowymi schematami kontrabasu), z drugiej zaś istotny fakt, iż Hemingway dość swobodnie i autorytarnie, co pewien czas, przesiada się z perkusji na marimbę. Tak właśnie dzieje się już po czterech minutach koncertu. Najpierw muzyk włącza się w dynamiczną ekspozycję, potem zdaje się być prowodyrem pierwszego spowolnienia. Narracja toczy się bardzo kolektywnie, w świetnej akustyce sali koncertowej, bez freejazzowych szarż pianisty (!), raczej w kameralnym skupieniu i precyzji, nawet w sytuacjach dynamicznych. Po ósmej minucie perkusja powraca i kreuje bardziej jazzowy odcinek narracji. Jeśli którykolwiek z instrumentów wydaje się mieć minimalną przewagę dramaturgiczną w procesie improwizacji tria, to jest nim wiolonczela. Raz gna zwinnym pizzicato, innym razem, dzięki smyczkowi, wprowadza niemal barokowy ład i porządek. Nie stroni także od krótkich, ale bardzo efektownych ekspozycji solowych. Taka sytuacja ma miejsce choćby po trzynastej minucie spektaklu. Po kolejnym powrocie marimby, aura dźwiękowa nabiera mroku, choć nie traci wewnętrznej dynamiki. Na finał pierwszej części sytuacja dramaturgiczna jawi się w sposób następujący - dynamiczna perkusja, która nie dość, że trzyma rytm narracji, to jeszcze bystrze preparuje swoje dźwięki, piano zaś systematycznie dokłada do ognia. Wulkan nagromadzonej w międzyczasie ekspresji, miast jednak eksplodować, przygasa w efekcie działań smyczka na wiolonczeli i prawdopodobnie także na którymś z elementów zestawu perkusyjnego, również traktowanego fragmentem silnie naciągniętego końskiego włosia.

Drugi fragment koncertu otwiera frywolna wiolonczela, który brzmi jak … gitara. Piano wchodzi po chwili marszowym krokiem, perkusja zaś wielobarwnym półrytmem, czyniąc całą introdukcję nieco klasycystyczną. Po pięciu minutach śmiały krok w kierunku open jazzu, dyktowany przez perkusję. Cello początkowo jest „na tak”, potem zmienia jednak zdanie i zaczyna jątrzyć wilgotnym smyczkiem, stanowić prawa i obowiązki, charakterystyczne dla zmysłowego post-chamber. Po chwili powraca marimba i wkleja się w barokowy flow wiolonczeli. Szczególnie piękny wydaje się fragment po dziesiątej minucie – piano gra abstrakcyjne frazy, a mały strunowiec buduje nisko zawieszony dron. Po chwili zostaje sam na scenie, ze strunami wysuszonymi na wiór. Powrót pozostałych instrumentów zwiastuje wzrost emocji - zwinne i nerwowe free improv. Pod koniec utworu – cello brzmi jak stukot końskich kopyt, piano frazuje post-jazzem, a perkusja wrze. Zejście w mrok ciszy, to oczywiście zadanie dla Reijsegera.

Ostatni fragment koncertu, definitywnie najkrótszy, zaczyna się w estetyce minimal – pojedyncze uderzenia w talerz, dźwięki wydawane otworem gębowym przez jednego z muzyków, rwane struny – skromne, ale stylowe call & responce! Piano wkracza do gry dopiero po 90 sekundach, znów pełne jest abstrakcyjnych dźwięków, które wzmagają efekty preparacji wiolonczeli i perkusji. Narracja nabiera zadziorności, dramaturgicznych kantów i dobrej dynamiki. Wiolonczelista zdaje się grać jednocześnie techniką pizzicato i arco, a po chwili jego instrument znów brzmi, jak gitara. Nim muzycy osiągną finałową ciszę, będą jeszcze kilkukrotnie zmieniać tempo i poziom scenicznych emocji. Sporo weźmie na siebie pianista, nie zabraknie marimby i smyczków, które ostatecznie zgaszą płomień narracji.


*) recenzja powstała na potrzeby jazzarium.pl i tamże została opublikowana
**) recenzja powstała na potrzeby jazzarium.pl i tamże ... zostanie niebawem opublikowana 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz