wtorek, 7 lipca 2020

Kern & Kosack! Poles And Pulse!


Dyskusje na temat zakresu i metod planowania… swobodnej improwizacji w muzyce trwają już od momentu, gdy ten pierwszy wpadł na pomysł, że… przecież można grać wyłącznie z głowy. Na łamach Trybuny szczegółowo analizujemy każdy wątek owych sporów poznawczych i choć, co do zasady, głosimy prymat całkowicie swobodnej improwizacji ponad wszelkimi metodami predefinicji i kompozycji, lubimy – from time to time – podkreślać walory muzyki improwizowanej… wspieranej wcześniej przygotowanymi scenariuszami wydarzeń.

Dziś przykład muzyki improwizowanej, która dobrze korzysta z przygotowanego materiału kompozytorskiego (poniekąd w wielu momentach, raczej zadanej struktury improwizacji), który zwinnie przekształca się w nieskończone strumienie bardzo swobodnej improwizacji.

Kern, to trio saksofonistki i klarnecistki Edith Steyer, puzonisty Matthiasa Müllera i perkusisty (umiejętnie korzystającego z elektroniki) Yorgosa Dimitriadisa. Ich debiutancka płyta Mittendrin (Creative Sources, CD 2017) była przedmiotem analiz zespołu redakcyjnego jakiś czas temu. Zawierała kompozycje, które w trakcie wykonania przekształcały się w bujne improwizacje. Obecnie trio powraca, po części już w formie kwartetu, albowiem w utworach parzystych czwartym Kernem zostaje keybordzistka Liz Kosack. W trio muzycy grają kompozycje (w dwóch przypadkach są to nad wyraz zgrabne melodie do śpiewania, w pozostałych struktura nagrania wydaje się być bardzo luźna), w kwartecie – niezależnie od stopnia predefinicji procesu – zgrabnie uciekają w naszą ulubioną freely improvised music. Nowa płyta zwie się Poles And Pulse, a wydawcą CD jest Trouble In The East. Nagrania powstały między sierpniem, a grudniem ubiegłego roku. Całość składa się z jedenastu utworów, trwa 52 minuty i 14 sekund.




Utwór pierwszy, zatem nieparzysty, czyli skomponowany – talerze podłączone pod prąd zmienny rezonują, puzon burczy, saksofon kwili na boku. Po chwili zastanowienia oba dęciaki pięknie grają temat, a nerwowa perkusja bije żywym pulsem. Dwie garście improwizacji, powrót do tematu i krótkie otwarcie płyty mamy już za sobą. Drugi, czyli parzysty – do gry wchodzi delikatnie naelektryzowany keyboard. Narracja nabiera posmaku elektroakustycznego, dęciaki stawiają na krótkie frazy. Po niedługim czasie kwartetowa, swobodna improwizacja trwa już w najlepsze. W trzeciej części powraca kompozycja zwartych nutek, znów bardzo zgrabna, wręcz do śpiewania i tańca! Schemat jest niezwykle prosty - temat, agresywne improwizacje, temat, agresywne improwizacje i … temat – całość nie trwa nawet trzy minuty, ale mocno zapada w pamięć.

Czwarty epizod rozpoczyna puzon z samego dna ciszy. Jęczy jak niewydojona krowa, w tle błyszczy ambient talerzy, a wszystko zdaje się ze sobą rezonować. Edith sięga po klarnet, pełen smutnych, ale także melodyjnych fraz. Dzwonki, akcenty dobrej elektroniki i elektryki – jakże piękny moment! Piąta część, choć w trio, zdaje się nie sięgać specjalnie po założenia scenariuszowe. Wolność serca dyktuje muzykom bystre frazy – deep cymbals, puzonowe preparacje, ciche prychy klarnetu na delikatnie spoconych dyszach. Z egzystencji bólu rodzi się śpiew i puzonowe salwy śmiechu. Szósta piosenka wydaje się kontynuować owo niemal ambientowe skupienie artystów. Klawisze tworzą oniryczną aurę tajemnicy, a narrację budują dźwiękowe drobiazgi. Kwartet zgrabnie przechodzi po pewnym czasie do fazy rezonansu, głównie z inspiracji puzonu. Kolejna część jest nieparzysta, zatem czekamy na temat, ale ten jakby ginął w poświacie dobrej improwizacji. Tym razem w roli śpiewającego puzon, saksofon raczej złośliwie komentuje. Rozjemcą okazuje się drummer, który narzuca zwinną dynamikę.

Epizod ósmy dostaje życie dzięki dronom obu dęciaków. Małe perkusjonalia i ambientowy keyboard budują piękną bazę dla swobodnej improwizacji. Każdy dokłada tu złotą cegiełkę, dzięki czemu obraz całości lśni bizantyjską urodą. Jeszcze piękniej muzycy gubią wątek, zatopieni w elektronicznej poświacie. Dziewiąta kompozycja zupełnie rozmija się z pięciolinią! Cudowne preparacje, suche oddechy, szelest powietrza, rezonans talerzy, pogłos elektroniki. Znów historia tkana z mikrozdarzeń, pełna żałobnej nostalgii chamber (klarnet!) i emocji open jazzu. Na finał niespodziewanie pojawia się temat, który bystrze porządkuje kreatywny chaos improwizacji, a samo wybrzmiewanie zdaje się być wyjątkowo głośne! W dziesiątej części ostatni fragment kwartetowy – kolektywna elektroakustyka miodem płynąca! Emocje do startu do mety z ornamentami basowego electro! Wreszcie finałowy utwór, już tylko w trio – zwinny drumming, garść dętych salw, trochę jakby zaplanowanych, ale dalece swobodnych, wszystko czynione na dużym luzie. Jakże udane zwieńczenie świetnej płyty, kipiącej od doskonałych pomysłów, dobrze zrealizowanych w skończonej liczbie przypadków. Na ostatniej prostej dęciaki śpiewają temat niemal unisono, a całość narracji nabiera humoru i tanecznej rytmiki, by na kończący dźwięk uderzyć niemal z free jazzową mocą!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz