piątek, 25 grudnia 2020

Agustí Fernández a la multitud i sol!


Już na początku szalonego roku 2020 (nie wiedząc jeszcze, iż będzie on aż tak szalony) ogłosiliśmy katalońskiego pianistę Agustí Fernándeza mianem muzyka roku, zachwycając się jego kilkoma płytami wydanymi tuż na jego progu (choćby wyśmienitym duetem z Liudasem Mockūnasem).

Muzyk oczywiście poczuł się delikatnie skrępowany takim komplementem, wszak w swobodnej improwizacji nie ma przecież szefów i nade wszystko jest ona kolektywna (fakt bez dwóch zdań!), ale ewidentnie wziął sobie ów tytuł do serca i niemal przez cały czas dostarczał nam kolejnych wspaniałych nagrań, trwale konstytuujących tezę postawioną na początku roku.

Dziś zatem czas na wielki finał! Dwie nowości pianisty, jedna zrealizowana z dużym ansamblem, druga solo, obie wkraczające z ogromnym impetem na listę najlepszych płyt roku. Co więcej, solowa Selfie, to być może najlepsza płyta na preparowany fortepian na niekończącej się, wiecznej osi czasu tego wyjątkowego gatunku. Poczytajcie i posłuchajcie koniecznie! A w kolejnym tygodniu szukajcie jeszcze jednej nowości z udziałem pianisty.

 


Ensemble Via Augusta

Połowa lipca ubiegłego, Grec Festival w Barcelonie (sala koncertowa Fundacji Joan Miró), a na scenie ośmioosobowy Ensemble: Agustí Fernández na fortepianie, DoYeon Kim na gayageum (koreański instrument strunowy), Marc Vilanova na saksofonie altowym, Lucía Martínez na perkusji i instrumentach perkusyjnych, także używająca głosu, Sarah Claman na skrzypcach, Don Malfon na saksofonie altowym i barytonowym, Per-Äke Holmlander na tubie oraz Barry Guy na kontrabasie. Opis płyty, ani rozbudowane liner notes pianisty nie informują, iż muzycy grają wedle jakichkolwiek notyfikacji, nie wiemy też, czy poczynione zostały prace predefiniujące improwizację. Nic też nam nie wiadomo, jakoby którykolwiek z muzyków podjął się czynności dyrygenckich. Ot, same cuda i wspaniałości tworzone ad hoc! Koncert jest nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, na potrzeby płyty (w formacie CD) został jednak podzielony na osiem części. Odsłuch całości zajmie nam 55 minut i 37 sekund.

Początek koncertu rozwiewa nasze scenariuszowe wątpliwości, albowiem dzieje się wedle pewnych dramaturgicznych ustaleń. Ostre otwarcie na raz, a potem sekwencja solowych mikro improwizacji, dzielonych, podobnymi jak na wstępie, perkusyjno-basowymi salwami ekspresji. Zaczyna samotny baryton, potem skrzypce, saksofon altowy, gayageum, tuba, a na końcu kontrabas i perkusja (nie bez udziału głosu!). Po tych ekspozycjach narracja zaczyna być bardziej kolektywna, no i wreszcie pojawia się fortepian (czyżby wcześniej Agusti jedynie zarządzał sekwencją solowych występów?). Wszystkim towarzyszy skupienie i dramaturgiczna precyzja, bystre chamber in motion! Drugi trak na dysku wyznacza moment, w którym opowieść zaczyna nabierać dynamiki (głównie za sprawa basu i piana). Rosną emocje, pojawiają się free jazzowe frazy i przepiękne zdobienia, jak choćby sekwencja duetowa skrzypiec i tuby. Wytłumienie następuje wprost w objęcia dark chamber z jakże piękną mini ekspozycją tych pierwszych. Zaraz potem (trak trzeci) zabawa w echo, wedle formuły dźwięk za dźwięk. Narrację prowadzą piano, tuba i bas gryzące się po łydkach preparowanymi short-cuts. Całość narasta jak letnia burza, bardzo kolektywnie, nie bez odrobiny psychodelii i ślizgania się po strunach – gęsta, nerwowa pajęczyna dźwięków. Kolejny krok, to wejście w jeszcze większą gęstwinę. Znów o dynamikę dobrze dba perkusja, która równie umiejętnie zdejmuje nogę z gazu i podprowadza nas pod zmysłowy duet piana i gayageum. Ów meta ragtime’owy pasus zostaje niemal zdewastowany freejazzowym kontrapunktem, po czym opowieść schodzi w dół mocą tuby, barytonu i basu. Powraca dark chamber upstrzony kobiecym piskiem.

Wejście w trak piąty znamionuje zdecydowany wzrost dynamiki. Orkiestra całą mocą swych wspaniałych instrumentów zaczyna rozpościerać się, jak skrzydła wielkiego ptaka. Jeszcze przed zapowiadającym się szczytem swoje kilka uroczych chwil mają po kolei wszystkie strunowce, jest także czas na bystrą salwę mocy ze strony perkusji i jednego z saksofonów. Ostry free jazz wiedzie nas ku górze, zdobionej solową ekspozycją barytonu. Opowieść postanawia tymczasem wziąć głębszy oddech (szósty trak). Skrzypce proszą o łyk wody, reszta strun drży i bawi się w małe gierki - prawdziwa cisza przed burzą, która zdaje się jednak lekko opóźniać. Małe, ambientowe piano nie bez preparacji (trak siódmy), szelest perkusjonalii, westchnienia dętych (zwłaszcza tuby). Narracja nabiera blasku, zdaje się być jednak bardziej rozwichrzona niż konsekwentnie dążąca do jakiejkolwiek eskalacji. Smyczki na kilku gryfach gaszą więc zmysłowo płomień i przygotowują grunt pod finałową przebieżkę (przy okazji, odnotujmy kilka zwinnych szarpnięć za struny w ramach zdobień). Muzycy nie szukają nadmiernej dynamiki, wręcz bawią się w call & responce. Dźwięki zaczynają się pięknie zazębiać i pęcznieć (ach, ten kontrabas!). Ostatnia prosta nie bez posmaku jazzu, prowadzona przez piano, osiąga szczyt, po czym błyskotliwie rozlewa się w morze drobiazgów. Na dwie minuty przed końcem dysku na muzyków czeka już gromka owacja, zapewne na stojąco.

 


Selfie

Tytuł najnowszej solowej płyty Agustí Fernándeza należy rozumieć, wedle słów muzyka, bardzo dosłownie. Selfie, albowiem wszystko, co finalnie słyszymy na płycie CD (11 traków, blisko godzina muzyki), powstało za przyczyną artysty, innymi słowy – osobiście wcielił się w każdy, nawet najdrobniejszy etap planowania, wykonania i produkcji nagrania. Dziesięć pierwszych improwizacji, to efekt tegorocznego muzykowania w Estudi Les Orenetes, Sant Pere de Vilamajor (Barcelona), ostatni zaś trak, to nagranie z 2015 roku, zarejestrowane w La Casa Murada, Banyeres del Penedès (Taragona).

Spektakl preparowanych wyjątkowości zaczyna się całą mocą wielkiego, jak ocean fortepianu – łomot klawiszy, strun, młoteczków, drżenie całego pudła rezonansowego, po prostu mała eksplozja! Narracja otwarcia mnoży wątki, ale też nieustannie je powtarza. Oto preparowane piano, które śpiewa i krzyczy z niemal rockowym temperamentem. Od ogółu do szczegółu, całe spektrum możliwości instrumentu, które czasami brzmi, niczym zdewastowany klawesyn. Otwarcie płyty, które rzuca nas na kolana i nie pozwala z nich powstać aż do samego końca tego akustycznego widowiska. Ognisty temperament artysty kreśli jakże impresjonistyczny Autoportret! Druga opowieść zdaje się schodzić głębiej w psychikę muzyka, nie stroni do zadumy, ale chęć zadawania cierpienia strunom wydaje się dominować w zestawie automotywatorów. Energia rozsadza trzewia muzyka, jakby piłował struny wyjątkowo ostrym narzędziem. Co nie przeszkadza mu z gracją schodzić do detali i pojedynczych mikro fraz. Kolejna sekwencja dźwięków stawia ma minimalizm i repetycje, szumiące echo i metaliczny rezonans. Głębiej i płyciej, mocniej i delikatniej. Zaraz potem muzyk poszukuje resztek ciszy - jedynie muska glazurę klawiszy i jednocześnie odkurza dno pudła rezonansowego. Ta chwila odpoczynku wydaje się być wystarczająca. Na starcie piątej części powraca ogień! Zamaszyście, intensywnie, ale też lekko i frywolnie – jedne przedmioty głaszczą struny, inne je dewastują, ugniatają i piłują. Stan permanentnego maltretowania strun, to niemalże idee fixe Autoportretu. Po chwili ciszy znów salwa, niczym z karabinu maszynowego. Agresja, ale skupiona, nieśpieszna. Agusti F., seryjny morderca strun, znów wyrusza na nocne polowanie. Jakby mimochodem, dla kontrastu śmiało sięga też po dźwięk zwykłego klawisza. Opowieść narasta jak cyklon, aż osiągnie stan godny miana post-industrial disaster!

Siódma improwizacja przypomina pasikonika, który skacze po łące zroszonej poranną mgłą. Skacze i … łamie nogę za nogą. Tempo, ekspresja, prawdziwie kocia zwinność, ale bez nadużywania przemocy. Garść delikatnych dźwięków na dużej szybkości, to dla tej klasy cyrkowca pestka! Dźwięki zdają się płynąć rwącym potokiem, ale woda wylewa się z koryta przez nieumocnione brzegi. Kind of psycho-acoustic drama! W ósmej części dudnią basowe klawisze. Oto kolejny zestaw dźwięków, których być może nigdy dotąd nie słyszeliście. Niczym tętent koni, niczym ryk maltretowanych bawołów w trakcie ucieczki przed stadem wygłodniałych kojotów. A może to żaby spadające z nieba, jak w finale Short Cuts Altmana? Agusti kreuje narracje tylko na dwie ręce, ale każda z nich plecie inny wątek! Dziewiąta część wieści zło – struny są uderzane, rozciągane i rwane na strzępy! More noisy details! Flow szybko jednak łapie pulsujący, bystry rytm, niczym tupot mew o pusty pokład, mimowolny taniec straceńców. Zaraz potem wchodzimy do zakładu szlifierskiego – Agusti piłuje i poleruje struny aż do krwi. Mały, repetytywny drumming aż po stadium nękającego uszy śpiewu. Czas na finał, ten sprzed pięciu lat – czarne klawisze w suchym rezonansie. Akord, który wybrzmiewa w pogłosie. Mocno i delikatnie, wolno i niesamowicie szybko. Dramaturgia godna Hitchcocka. Kryminał, który gaśnie w ciszy i ginącym echu. What a game!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz