piątek, 23 kwietnia 2021

Peter Orins and the other tall and fresh stories from Circum-Disc!


Pandemiczna nadprodukcja muzyki nie omija także francuskiego labelu Circum-Disc, którego dokonania śledzimy na tych łamach na bieżąco. Na dwa wiosenne miesiące (kwiecień i maj) wydawca proponuje nam aż pięć nowych płyt. Na dwóch z nich odnajdujemy naszego ulubionego francuskiego muzyka-improwizatora, perkusistę Petera Orinsa, zatem nasza chęć, by bez zbędnej zwłoki zanurzyć się w nowych, na ogół francuskich dźwiękach zdaje się nie mieć granic. Ale nie tylko francuskich, bowiem w dalszej części naszej dzisiejszej opowieści zapraszamy na spotkanie z pewnym triem z Czech i Słowacji!

Po kolei zatem – najpierw nowa, solowa płyta Orinsa, która jak zawsze jest dużym wydarzeniem na europejskiej scenie muzyki kreatywnej, potem zaś kwintet, który łączy w sobie dwa składy trzyosobowe rzeczonego perkusisty (trio ad hoc stworzone z Paniami Abdou i Dang oraz męski working band TOC, tu zupełnie pozbawiony atrybutów elektrycznych). Tuż po kwintecie intrygująca, elektroakustyczna płyta solowa na rozbudowany zestaw instrumentalny, rzeczone trio połączonych sił naszych południowych sąsiadów, a na koniec garść dobrego jazz-rocka, ponownie w wydaniu francuskojęzycznym. Dodajmy, iż wszystkie wymienione płyty ukazują się w wersji CD, a jedna z nich także na winylu (co wydarzy się dwa miesiące później).

 


Peter Orins  VRTN & VBRTN

Swoje nowe dzieło Peter Orins (perkusja, instrumenty perkusyjne, elektronika) prezentuje w dwóch odsłonach, które trwają 50 minut z sekundami, a które są, jak to zwykle bywa w przypadku tego muzyka, precyzyjnie skomponowanymi … improwizacjami. Pierwsza część nagrana została w kwietniu, a druga w grudniu 2020 roku (w okolicznościach studyjnych francuskiego Lille).

Ceremonia solowej ekspozycji perkusisty zaczyna się pojedynczymi uderzeniami w talerze, które efektownie wybrzmiewają. W tle coś zaczyna mechanicznie pracować, jakby mały silnik elektryczny, a na dalszym planie pojawiają się mgławice deep drummingu. Z kolei na pierwszym planie słyszymy czyste odgłosy werbla. Orins zdaje się mnożyć byty tej narracji. Wszystko czyni w dużym skupieniu, nawet leniwie, dba o niuanse, ale i szuka elektroakustycznych punktów zaczepienia w obłokach echa, które wypełniają zakątki sceny. Opowieść narasta, nabiera meta dynamiki, zdaje się być bogatsza z sekundy na sekundę, ale wciąż pozostaje filigranową pajęczyną zdarzeń fonicznych. Z czasem małe źdźbła syntetyki zaczynają mnożyć się jedno po drugim, a na werblu pojawiają się akcenty akustycznej preparacji. Owa misterna plecionka zaczyna także uwypuklać dźwięki, które możemy potraktować jako efekt live processingu, ale tego nie jesteśmy do końca pewni. Mnożą się także wątki czysto perkusyjne, których możemy się doliczyć pięciu, czy nawet sześciu. Narracja ma swoją dramaturgię, a zmiany następują niezwykle często. Oto faza akustycznego drummingu, inkrustowanego elektroniką, tudzież posmakiem syntetycznej dekonstrukcji żywych dźwięków. Pod koniec ponad 30-minutowego seta muzyk serwuje nam elektroakustycznego drona, który pulsuje, a akustyczne mikro zdarzenia zdają się dodawać mu urody.

Druga opowieść toczy się w innym wymiarze czasoprzestrzeni. Orins zaprasza nas do pieczary dark ambientu. Buduje go znów bardzo skrupulatnie i nieśpiesznie, tym razem wyłącznie z akustycznych dźwięków, z echa przedmiotów, które drżą i rezonują (po prawdzie używa jedynie trzech floor tomów, trzy talerzy i tyluż drewnianych pałeczek). Kreuje nastrój niepokoju i tajemniczości, godny nowego soundtracku do wiekopomnego Twin Peaks! Dwa strumienie drummingu płyną nieco separatywnie, drżą talerzy, a wokół nich zaczyna nadbudowywać się poświata elektroakustyki, której źródła nie jesteśmy w stanie precyzyjnie wskazać. Magia rytuału, szelest ceremonii dźwięków, w których można się całkowicie zatopić. W dalszej części opowieści muzyk jedynie przesuwa akcenty i dobrze zarządza intensywnością przekazu dźwiękowego. Słyszymy żywe perkusje na flankach, a po środku strugę soczystego ambientu, ale już po chwili elementy składowe narracji zamieniają się pozycjami. Są także momenty, gdy wszystkie dźwięki broczą po kolana w gęstym ambiencie. Falująca, ale stabilna emocjonalnie opowieść zostaje fantastycznie ugaszona do pojedynczych uderzeń w werbel. Echo wieczności jest już z nami, a satysfakcja z odbioru pięknej płyty zdaje się nie mieć granic.

 


Adoct  Ouvre-Glace

Pozostajemy w Lille (to samo studio), znów na osi czasu sytuujemy się w grudniu 2020 roku. Adoct, to skrót złożony z pierwszych liter nazwisk muzyków tworzących kwintet: Sakina Abdou - saksofon, recorder, Barbara Dang - fortepian, Peter Orins – perkusja, Ivann Cruz – gitara akustyczna oraz Jeremie Ternoy – fortepian. Muzycy przygotowali dla nas prawdziwą epopeję swobodnej improwizacji – sześć utworów, 76 minut muzyki!

Improwizacja otwarcia jest najdłuższa (ponad 20-minutowa) i po prawdzie konsumuje wszelkie atrybuty jakości, jakie może dostarczyć nam zadekretowany tu zestaw instrumentalny, a także personalny (świetni muzycy, choć niektórzy w nowych, akustycznych rolach!). Opowieść budowana jest we wstępnej fazie z drobnych, urywanych fraz, które wchodzą w relacje za pomocą bystrych pytań i jeszcze bardziej kąśliwych odpowiedzi. Leniwa, nieco minimalistyczna narracja intrygująco porządkowana jest z jednej strony preparowanymi dźwiękami strun (lewe piano), z drugiej zmysłowym ruchem palca po klawiaturze (prawe piano), dodatkowo ubogacana akcentami perkusjonalnymi, niepozbawionymi rezonansu – oto smukła historia, która kojarzyć się może z napięciem dramaturgicznym godnymi legendy gatunku, brytyjskiego AMM. Naczelnym magiem kreacji zdaje się być tu nade wszystko Orins, który nie dość, że dobrze dba o niuanse, to jeszcze sprawia, iż działania wszystkich muzyków koncentrują się wokół budowania meta rytmu, wspólnego mianownika wszelkich akcji dźwiękowych.

Kolejne dwie opowieści na tle pierwszej i trzech następnych są dalece enigmatyczne, przynajmniej w wymiarze minutowym. Najpierw dostajemy się na front pewnej konfrontacji brzmieniowej – z jednej strony rezonujące przedmioty i preparacje, z drugiej nieco więcej klasycznego, post-jazzowego frazowania, tym razem nieskoncentrowanego na poszukiwaniu rytmicznego zjednoczenia.  Tuż potem dostajemy się w obszar gatunkowego rozdroża – plastry kameralistyki, swobodne, jazzowe westchnienia, wszystko dobrze skorelowane, ale jakby pozbawiona ognia. Przez moment w roli wiodącej pojawia minimalistyczna gitara i zalotny tembr saksofonu.

Czwarta część powraca do dramaturgicznego suspensu i unika bardziej oczywistych rozwiązań, choć z drugiej strony, w kilku momentach wydaje się być nieco przegadana. Wciąż dużo intrygujących dźwięków dostarcza frakcja kobieca, nadal świetną robotę czyni Orins, może jedynie frakcja męska po prawej stronie perkusisty, w niektórych momentach nie do końca wie, jak powinna zachować się w pełnej niuansów grze na małe pola. Dobrze robi tej części opowieści pojawianie się smyczka, który wyprowadza improwizację na pola równie efektowne, jak utwór otwarcia. Piąta część zdaje się jeszcze silniej zagłębiać w obszar dark acoustic chamber - z jednej strony kreatywny minimalizm, z drugiej ponowny krok w kierunku rytmizacji narracji. Finał płyty, najdłuższy po utworze otwarcia, w pełni rekompensuje nam ambiwalencje, z jakimi zetknęliśmy się w kilku momentach tej nieco za długiej płyty. Zaczyna ją mały jazz z perkusyjnymi szczoteczkami, który udanie tłumi się w mroczne klimaty kameralne, ze świetnymi preparacjami lewej strony narracji, ale także niezłą intrygą na klawiszach i gitarze po drugiej stronie. Po pewnym czasie z mroku zaniechania wyłania się fortepianowy duet, w obu przypadkach realizowany na klawiaturze. Świetnie wgryza się w to Orins i takież to błyskotliwe trio bez trudu odnajduje rytmiczną płaszczyznę porozumienia. Po kilku pętlach plaster jakości dokłada też gitara. Końcowa przebieżka zdaje się być zwinną wariacją na temat Different Trains Steve’a Reicha.

 


Murmur Metal  Maelstroem

Powracamy do formuły solowej improwizacji, podobnie jak w przypadku Orinsa, dobrze zaplanowanej, a także dodatkowo ukształtowanej na etapie post-produkcji. Przed nami David Bausseron, który uprawiać będzie tzw. akcje dźwiękowe, improwizować na przeróżnych obiektach metalowych, grać na gitarze elektrycznej, używać elektroniki, wreszcie realizować finalną post-produkcję. Ów one man show składa się z trzech epizodów, które trwają łącznie niespełna 44 minuty.

Groźnie brzmiąca nazwa podmiotu wykonawczego i jeszcze bardziej tajemniczy tytuł płyty mogą nam sugerować spotkanie z ostrą muzyką rockową. Ale nic bardziej mylnego! Album składa się z dwóch wątków, przy czym ten pierwszy, to kilkunastominutowa część zasadnicza i dogrywka (nagranie z roku 2013), ten drugi, to jedna, 25-minutowa odsłona (nagranie z roku 2018). Ta pierwsza toczy się dość leniwie, choć chwilami nabiera pewnej dynamiki. Na wejściu mamy wrażenie, że ktoś uformował nagrania terenowe w post-rytmiczny strumień dźwiękowy i zapuścił bystrą pętlę. Wraz z rozwojem narracji przybywa dźwięków post-perkusyjnych, które przyozdabiane są mikro zdarzeniami, na ogół akustycznymi. Wszystkie one zdają się lepić w finalne frazy za pomocą niemal niesłyszalnej ingerencji elektroniki. Pod koniec opowieść formuje się w drony i smakuje jeszcze lepiej. Krótka dogrywka kontynuuje wątki części głównej. Na poły akustyczne strumienie szarego ambientu, które wciąż przypominają dźwięki hałaśliwej ulicy dużego miasta, przefiltrowane przez wyobraźnię improwizatora.

Druga opowieść budowana jest bardziej skrupulatnie, z dużą pieczołowitością. Słyszymy frazy godne dużego instrumentu dętego, całe plejady rezonujących, mrocznych dźwięków i żywe tło, które co chwilę zaskakuje nas nowymi, trudnymi do zdefiniowania dźwiękami. Akustyka robi tu swoje, ale z czasem zaczyna przyoblekać się w szaty dekonstruującej ją syntetyki. Akcja nie jest nadmiernie dynamiczna, znów raczej leniwa, ale nade wszystko mało słoneczna. W połowie utworu pojawia się płynny, basowy strumień ambientu, któremu bez czynienia błędu możemy przypisać miano dźwięku w pełni syntetycznego. Wokół nowego wątku rodzą się małe, niemal molekularne frazy, przypominjące owady, które lepią się do światła. Opowieść zaczyna tu żyć własnym życiem - jedne elementy się rodzą, inne umierają, a dla artysty najważniejsze zdaje się być utrzymanie dark ambientowego klimatu. Na ostatniej prostej dron basowy kłębi się w samym środku sceny, a na flankach grasują małe drobinki preparowanej akustyki.




Banausoi  Imagines

Czas na czecho-słowacki ansambl i dalece podgatunkową podróż po bezdrożach bystrej, chwilami silnie elektroakustycznej improwizacji, czynionej wszakże z nerwem, a incydentalnie z prawdziwie rockowym temperamentem. Aktorzy tego spektaklu są następujący: Petr Vrba – trąbka, klarnet i elektronika, Václav Šafka – perkusja, instrument perkusyjne i obiekty oraz Ondrej Zajac – gitara i głos. Czesi i Słowacy proponują nam sześć dobrze zaplanowanych improwizacji, nagranych u siebie (data nieznana), które trwają łącznie niepełne trzy kwadranse.

Muzycy bez zbędnych wstępów przystępują do dzieła! Gitara śle frazę, trąbka ambientowy dron, a perkusja zaczyn narracji. Dwa pierwsze składniki tego koktajlu lepią się w elektroniczny loop, który niesiony jest na żywym i od początku aktywnym drummingiem. Akcja dość szybko nabiera gęstości i tempa – gitara kipi electro rockiem z posmakiem afrykańskiej polirytmii, a trąbka krzyczy wniebogłosy same dobre frazy! Po pewnym czasie muzycy zwinnie zdejmują nogę z gazu i uroczo kłębią się oparach post-fussion-jazzu. W kolejnej opowieści pojawia się nerwowy klarnet. Gra czystymi frazami, a dla przeciwwagi gitarowe pick-upy demolują nam uszy ostrymi dźwiękami. Obrazu całości dopełnia intensywnie improwizujący, ale wciąż energetyczny perkusista. W trzeciej improwizacji muzycy zdecydowanie zwalniają tempo – elektroniczne pętle, rezonujące talerze, wreszcie dęte drony, które łapią pogłos, jak niezamaskowane twarze covida. Opowieść nie szuka dynamiki, raczej zagłębia się w otchłani zdrowej, czerstwej psychodelii.

Kolejna część budowana jest przez gitarowe rzężenia, zgrzytliwą elektronikę i żywe, choć mroczne perkusjonalia. Muzycy kreują suspens z niebywałą łatwością, jakby nie robili nic innego przez całe życie, tylko straszyli niegrzeczne dzieci, które nie chcą spać. W piątej części znów niepokój sieją opary dark ambientu i dekonstruowane, dęte frazy. Dopiero po kilku przebiegach rozpoznajemy, iż jest z nami ponownie klarnet, ale i on topi się w poświacie ambientu. Żywa perkusja ciągnie tu dwie strugi post-elektroniki i kreuje klimat przypominający wielominutowe improwizacje formacji Yodok III. Na starcie szóstej improwizacji słyszymy lejącą się wodę i gitarę, która wydaje się być nad wyraz żywa, nieskażona syntetyką. W tle rezonują talerze, ale opowieść łapie prąd jak tonący brzytwę – electro pogłos i kompulsywne elektrowstrząsy perkusji budują nową opowieść. Znów towarzyszy nam klarnet skąpany w podrasowanym elektronicznie dronie. Niespodzianka goni tu niespodziankę do ostatniego dźwięku.

 



Le Bruit Des Dofs  La Combinatronique

Circum Disc lubi, od czasu do czasu, zapuszczać się w obszary improwizującego rocka, jazz-rocka, czy też innych, pokrewnych gatunków. Całkiem niedawno pisaliśmy na tych łamach o formacjach More Soma i Unk. Perkusistą tej drugiej grupy był Charles Duytschaever. Spotykamy go także na płycie tria Le Bruit Des Dofs. Towarzyszą mu: Jean-Louis Morais na gitarze elektrycznej, przy okazji autor całego repertuaru płyty oraz Olivier Verhaege na basie elektrycznym. Muzycy proponują nam dziewięć kompozycji (nagrania studyjne z roku 2017), których odsłuch zajmie nam pełną godzinę zegarową.

La Combinatronique, to dla fana muzyki improwizowanej, z wielu względów, oczywiście jedynie przeuroczy soundtrack do jazdy samochodem, do śpiewania i nucenia, tudzież rytmicznego uderzania dłonią o kant kierownicy. Ale, i w takiej materii można być mistrzem, albo tylko wyrobnikiem. Panowie z Le Bruit Des Dofs radzą sobie w tej dziedzinie doskonale, dodatkowo sprawiają wrażenie, iż z niejednego pieca chleb jedli, a post-jazzowe, czy nawet swingowe frazy są dla nich rzeczą absolutnie naturalną. Doskonale sytuują się w roli improwizatorów, choć basista czyni to zdecydowanie zbyt rzadko. Gitarzysta odnajduje się także w klimatach ambientowych. Cóż można jeszcze dodać, poza wskazaniem najbardziej udanych fragmentów płyty? Gdyby tak więcej swobody, mniej skomponowanych fraz i rockowych oczywistości, byłoby naprawdę smakowicie nie tylko we wskazanych niżej momentach.

Piosenka otwarcia zdaje się być rockowym evergreenem, który zdobi nade wszystko gitara, w dalszej części snująca zmysłowe, post-psychodeliczne frazy. Przypaść do gustu może też trzecia kompozycja. Zaczyna ją post-bluesowe intro gitary. Sekcja z czasem nabiera tempa i dynamiki, ale gitara niespodziewanie hamuje i rozpoczyna fantastyczną podróż w głąb siebie. Snuje ambientową poświatę, a potem tonie w rockowej psychodelii. Z kolei piąta część nie eskaluje tempa, zaprasza nas bowiem na pierwsze basowe improwizacje, skontrowane na preparowaniu dźwięków elektrycznego gryfu basówki. Na finał wszystko smakuje zaś dobrym post-jazzem. Wreszcie na wyróżnienie zasługuje ostatnia, najdłuższa kompozycja, ponad 11-minutowa. Delikatny początek dość szybko przepoczwarza się w swingujący kuplet, który zaprasza do tańca. Dynamikę budują perkusyjne szczoteczki, a bas i gitara frazują jazzem, aż miło. Jest tu czas na perkusyjne solo i całe mnóstwo rożnych ekspozycji - swoista podróż po wielu podgatunkach rocka z jazzem i improwizacją zaszytymi w nerwie narracji.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz