Oktet uformowany z przedstawicieli krajowej młodzieży jazzowej*) pod kierunkiem Marka Pospieszalskiego bierze ma warsztat dwanaście utworów polskich kompozytorów ubiegłego wieku, tych o proweniencji zdecydowanie współczesnej, popełnia coś na kształt wariacji na temat (cytuję za opisem płyty) i zabiera nas w niebywałą podróż po meandrach dalece ponadgatunkowej, stylowo ustrukturyzowanej … improwizacji. Bez dwóch zdań efekt tych działań jest bardziej niż wyśmienity, zatem bez zbędnych wstępów, kreślących dorobek artystyczny kompozytorów bardziej lub mniej znanych (z perspektywy miłośnika muzyki improwizowanej), tudzież epistoł odnoszących się do oryginalnych wykonów rzeczonych utworów, często elektroakustycznych, zanurzamy się w dwóch godzinach doprawdy niezwykłych dźwięków!
Na początek Krauze! Opowieść budowana jest jednocześnie epicką
melodyjnością i kompulsywnym brudem, jaki mości się pomiędzy dźwiękami. Narracja
definitywnie molowa, podszyta nerwowymi podrygami strun i grasującymi po scenie
trzema dęciakami. Gęsty strumień dźwięków
nabiera tu cech marszowych, na brzegach zaciąga post-industrialnym fetorem i
systematycznie narasta. Gitara zaczyna kąsać rockiem, saksofony i trąbka budować
ognistą ścianę dźwięku, a szmer złowrogiej elektroniki dopełnia czary
dramaturgicznej goryczy. Wielka pętla nerwowej melodii, kreowana przez osiem ośrodków
dźwiękowych, swym rozmachem przypomina tu konającą filharmonię. Choć to prawie niemożliwe,
na końcu flow jeszcze bardziej się zagęszcza,
po czym swobodnie rozlewa w szerokie koryto improwizacji.
Teraz Kotoński! Perkusyjne intro, wsparte klarnetem, buduje soundtrack do kolejnego klasyka kina noir. Wystukiwany rytm pęcznieje dętymi preparacjami,
tudzież swobodnymi podmuchami zimnego i gorącego powietrza. Dodatkową grozę budują
czarne klawisze piana. Z czasem wszyscy zaczynają szukać tu rytmicznej powłoki,
pną się ku górze, czasami spadają na samo dno. Wszyscy coraz szerzej, znów ku
ścianie dźwięku. W ostatecznym rozrachunku żegnamy się z Kotońskim surowym, gołym
stukaniem.
Czas na Bairda! Początkowo opowieść przypomina balladę,
budowaną przez piano i ciepłe frazy gitary. Po niedługim wstępie w rolę wichrzycieli
ładu i porządku wcielają się wszystkie instrumenty dęte. Ich dekonstruowane,
rwane i szarpane frazy sycą narrację kolejnymi epizodami, ale zadekretowana
przez kompozytora melodia płynie swoim tempem. Tło pulsuje martwą elektroniką,
a kontrabas szyje strugę post-jazzu. Dość niespodziewanie na czoło pochodu skazańców
wysuwa się altówka, która kleci pieśń żałobną, targana niebywałymi emocjami. Cała
opowieść pęcznieje i szuka nieznacznego wzniesienia. Znaki zapytania nie zawsze
odnajdują adekwatne odpowiedzi, ale narracja stylowo powraca do swego prapoczątku.
Milknie przy dźwiękach gitary i piana.
Rudziński! Mała wolta rytmiczna przynosi nam tu całkiem
skoczną melodię, która dobrze eksponuje drummerską
robotę. Owej melodii daleko jednak do kojenia złych myśli, niesie ją bowiem w ciemny
las zgrzytliwa elektronika. Całość zdaje się przypominać rozhuśtane, upalone bolero, którego temat z czasem
przybiera postać improwizowanych spekulacji. To kolektywny taniec, który gaśnie
w potoku dźwięków gitarowych pick-upów.
Na ostatniej prostej zgraja dęciaków leży
pod płotem i skomle o łyk wody.
A teraz Stachowski! Tłumione emocje znajdują tu ujście w
minimalistycznej paradzie short &
long cuts. Na gryfie gitary odnajdujemy duże porcje prądu, ale tej fonii zdają
się towarzyszyć też frazy … gitary akustycznej. Nerwowy, nieco pokraczny rytm black piano przez moment sieje spustoszenie,
a kurz i brud pomiędzy dźwiękami dopełniają obrazu cudownej katastrofy. Wbrew dyktatowi
rytmu efektowne expo serwuje nam
krnąbrna gitara. Narrację zdobią coraz bardziej wywrotowe figury stylistyczne -
ktoś śpiewa pod nosem, ktoś uderza po płaskich powierzchniach, a maszynowy rytm
pochłania każdą napotkaną frazę. W tak zadekretowanej sytuacji dramaturgicznej chaos
improwizacji przepięknie odnajduje adekwatne zakończenie.
Krenz! Minimalistyczne piano i basowe steps szyją tu zgrabną narrację, powolną, ale zgrzytającą gęstą
powłoką elektroniki, dętymi śpiewami, małymi perkusjonaliami i plejadą
niezidentyfikowanych preparacji. Opowieść, jak to ma w zwyczaju tego wieczoru, systematycznie
narasta. Altówka kwili na boku, a słowa pozdrowienia śle wybudzony ze sny
zimowego flet. Perkusjonalia nabierają syntetycznych barw, a na finał gra już nam
cała orkiestra! Tutti grande! Aylerowska
melodyka pnie się niemal do samego nieba (albo piekła, w zależności od punktu
widzenia).
Czas na Serockiego! Flet, gitara, akcenty perkusjonalne i
elektroakustyczne zgrzyty formują się w tłustą strugę brudnych dźwięków. Dęciaki w opozycji, szmerają ciepłym
powietrzem. Najważniejsza jest tu jednak perkusja, która buduje gęsty, bardzo syntetycznie
brzmiący flow. Nad nią toczy się mała
wojna światów, którą kreują pozostałe instrumenty, tu wyraźnie uwolnione od ciężaru
gatunkowych skojarzeń. Opowieść staje się boleśnie poszarpana, czerstwa, niemal
na granicy hałasu. Nie przeszkadza to jednak dęciakom w radosnym podśpiewywaniu.
A teraz Palester! Kameralna pętla piana, smyczków i ciepłych,
dętych westchnień dewastowana tu jest elektroakustycznymi perkusjonaliami. Całość
brzmi, niczym live processing! Po paru
zwrotkach gitara zdaje się zgłaszać
zdanie odrębne. Narracja przypomina teraz chorobę dwubiegunową – ciepłe frazy i
brudne pomyje, proste melodie i zawadiackie zgrzyty. Wydaje się być jednak wyjątkowo
stabilna, w pewnym stopniu monotonna, budowana głównie powtarzanymi frazami. Ostatecznie
umiera przy dźwiękach piana i echa.
Szalonek! Najpierw brudny tembr smyczka na gryfie
kontrabasu, który powtarza frazę i napotyka salwę tutti. Kolejną warstwę repetycji daje delikatnie preparowane piano
i znów kontra tutti. Następnie gitara
i kolejne instrumenty wchodzą w repetę, a potem ripostują z całym oktetem.
Opowieść nabiera bogatych barw, po czym niespodziewanie przepoczwarza się w …
jazzowy drive z rytmem i melodią do śpiewania.
Ekspresja rośnie w tempie geometrycznym, free jazz staje nam u stóp i bluzga
niecenzuralnymi dźwiękami.
Panufnik! Dęciaki
szukają zagubionych melodii, elektronika zgrzyta zębami, a cała opowieść łapie
post-aylerowską meta balladowość. Wszystko
sprawia tu wrażenie, jakby nie stroiło ze sobą, a każdy z osobną zdaje się
taplać w psychodelicznym mule. Wolne tempo nie przeszkadza formowaniu się fraz
w śnieżne kule hałasu. Owa diabelska kołysanka, może znów dla Rosemary, nabiera
syntetycznych barw i łyka kolejne porcje noise’owych
pigułek szczęścia. Na koniec można odnieść wrażenie, że każdy akustyczny dźwięk
poddawany tu jest elektronicznej transformacji.
Teraz Sikorski! Oto czas ukojenia, celebrowania ciszy!
Pogłos bezruchu, małe dźwięki lepiące się w ambient tła. Delikatne, dęte frazy,
niczym polne koniki, tajemnicze odgłosy piana, niczym zły sen o poranku. Ciche struny
łapiące elektroniczny pogłos. Leniwa, ale pęczniejąca opowieść o umieraniu. Z
czasem dźwięki zaczynają rwać się niczym stara taśma magnetofonowa w zepsutym decku.
A na koniec Schaeffer, bo któż by inny! Posmak analogowej
elektroniki, swąd przepalonych syntezatorów, tu bogacony dętymi zaśpiewami, pełnymi
brudu spod paznokci. Także gitarowe spiętrzenia, wymieszane z syntetycznymi
śmieciami i małymi plejadami akustycznych fraz. Niespodzianka goni tu za
niespodzianką! A melodia powraca jak zła mantra, znów pachnie upoconym Aylerem.
Opowieść, jak i cała płyta, cudownie dogorywa, naprzemiennie sycąc się mrokiem
nocy i blaskiem wschodzącego słońca.
Marek Pospieszalski Polish
Composers Of The 20th Century (Clean Feed Records, 2CD 2022). Marek
Pospieszalski – saksofon sopranowy, altowy i tenorowy, klarnet, klarnet basowy,
flet, taśma oraz aranżacje, Piotr Chęcki – saksofon tenorowy, Tomasz Dąbrowski
– trąbka, Tomasz Sroczyński – altówka, Szymon Mika - gitara elektryczna i
akustyczna, Grzegorz Tarwid – fortepian, Max Mucha – kontrabas oraz Qba Janicki
- perkusja & soundboard.
Dwanaście wariacji na temat kompozycji
Zygmunta Krauze, Włodzimierza Kotońskiego, Tadeusza Bairda, Zbigniewa
Rudzińskiego, Marka Stachowskiego, Jana Krenza, Kazimierza Serockiego, Romana
Palestera, Witolda Szalonka, Andrzeja Panufnika, Tomasza Sikorskiego oraz Bogusława
Schaeffera. Nagranie zarejestrowane w krakowskiej Alchemii (lipiec 2021 roku, prawdopodobnie
bez udziału publiczności), trwa 112 minut.
*) zgodnie z niepisanymi regułami, improwizujących muzyków
do 40 roku życia zwykliśmy traktować jako młodzież, ale ... to oczywiście żart
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz