Fińskie Turku, Muzeum Sibeliusa. Potężny, betonowy budynek w kształcie prostokąta - cztery wejścia, nisko zawieszony sufit. Przy jednej ze ścian coś na kształt sceny, ale pozostającej na tej samej wysokości, na której znajdują się krzesełka dla publiczności. Post-industrialna zgrzebność, modernistyczna dosłowność. Na rzeczonej scenie czarny fortepian, perfekcyjnie nastrojony, obiekt definitywnie muzealny, którego nie wolno dotykać poza wyznaczoną do tego celu strefą klawiatury. Obok perkusjonalia - wielki talerz zawieszony na stojaku, bęben basowy i smyczki. W pewnym oddaleniu od sceny usytuowany jest klawesyn. On także zostanie w odpowiednim momencie wzruszony do wydawania dźwięków. Dla publiczności przygotowano sto pięćdziesiąt siedzisk. Zajętych jest ponad sto z nich. Bez zbędnych zapowiedzi na umownej scenie pojawiają się John Tilbury i Eddie Prévost. Jest dokładnie 8 października 2016 roku, godziny późno popołudniowe. Czas zacząć misterium AMM.
Pierwsze fonie dochodzą z głębokiej ciszy. To być może
jedynie echo tajemniczego szelestu z oddali. Po niedługiej chwili pojawiają się
ekspozycje dźwiękowe, prawdziwie filigranowe, niesione jeszcze delikatniejszym
rezonansem. Skupienie muzyków wydaje się wręcz bolesne. Gdy nagle John uderza w
czarny klawisz, mamy wrażenie, że to burza z piorunami. Pośród niezbyt
rozbudowanego strumienia dźwiękowego dominuje wszakże programowa filigranowość
- nawet wysokie piski Eddiego, będące wynikiem tarcia smyczkiem po krawędzi talerza,
wydają się całkowicie bezbronne wobec upływu czasu i martwego echa. Poszczególne
frazy rozchodzą się po podłodze niczym jadowite, ale leniwe węże. Reakcyjne
echo nie jest długie, łamie się po niedługim czasie, w zetknięciu z murem albo
bardziej subtelną gramaturą publiczności. Barwa dźwięku zdaje się często zmieniać,
być może także dlatego, iż muzycy zmieniają pozycje, w których wydają dany
dźwięk. Spektrum foniczne koncertu jest bardzo szerokie - być może liczba mikrofonów,
którym zbierane są dźwięki jest tu dalece ponadnormatywna.
John wie, że nie może preparować instrumentu, gra zatem nieco
inaczej. Choćby wtedy, gdy swobodnie nuci linearną meta melodię, nasączoną wytrawną post-klasyką. Eddie frazuje bardzo
podobnie. W okolicach piętnastej minuty ich ekspozycja nabiera pewnej
zaskakującej intensywności. Po kolejnych kilku minutach od strony fortepianu
zaczynają docierać tajemnicze dźwięki, pojękiwania, które z pewnością nie pochodzą
z klawiatury. A jednak jakiś rodzaj preparacji? Eddie tymczasem szuka niskich fraz,
całe jego muzyczne akcesorium zaczyna drżeć. John również osadza swoje frazy tuż
nad podłogą. Na tym etapie koncertu ekspozycje obu artystów brzmią często prawie
identycznie. Gdy z flanki perkusjonalnej słyszymy dźwięk dzwonka, flanka fortepianowa
dostarcza podobną fonię. Tymczasem na moment salę opanowuje talerzowa feeria. Narracja
z każdą sekundą zdaje się jednak zbliżać do poziomu ciszy.
Dokładnie w połowie koncertu słyszymy kroki. Po chwili już
wiemy, że John przeniósł się w inne miejsce i zaczyna wydobywać dźwięki z
klawesynu. Są lekkie, melodyjne, zawieszone w próżni, jakby brały w nawias cały
anturaż koncertu. Eddie najpierw milknie, potem cedzi strzępy rezonujących
fonii, które dostają dodatkowego echa. Dźwięki z jego talerza niosą się coraz
wyżej, zaczynają przypominać śpiew ptaków. Po kilku minutach John powraca do
fortepianu i frazuje z nową energią, niemal unosi się w powietrzu. Po zdawkowej
reakcji Eddiego opowieść niespodziewanie zamiera w absolutnej ciszy. Ta trwa do
momentu, w którym John intensywnie uderza w klawiaturę. Reakcja Eddiego jest również
dość energiczna. Piano grzmi, talerz rozpacza.
Po czterdziestej minucie narracja zaczyna formować się w coś
bardziej zwartego, niemal linearnego. Z jednej strony klawiszowa repetycja, z
drugiej na poły rytmiczne tarcia po glazurze bębna basowego. Muzycy szyją teraz
opowieść, która z każdą sekundą staje się bardziej minimalistyczna, poszukująca
klasycznie pojmowanej melodyki. Dźwięki znów stają się śpiewne i wznoszą coraz wyżej,
ponownie niesione nade wszystko pianistycznymi powtórzeniami.
Ostatnie pięć minut koncertu, to systematycznie odchodzenie
w cień. John prawie milczy, rezonujące frazy Eddiego stają się definitywnie filigranowe,
aż po pojedyncze uderzenia, delikatne niczym sakralne wyniesienie. W końcu nastaje
cisza. Trwa ponad minutę. Potem już tylko oklaski – te trwają niemal dwie
minuty. Licznik odtwarzacza zatrzymuje się na wskazaniu 60:43.
AMM Aura (Matchless
Recordings, CD 2024). Eddie Prévost – instrumenty perkusyjne oraz John Tilbury
– fortepian, klawesyn. Nagrane w Turku, Finlandia, październik 2016. Jedna
improwizacja, 60 minut i 43 sekundy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz