piątek, 28 marca 2025

The March’ Round-up: The Unreal Book! Ligand! Eyre! Wirksam! Into the Dark! Mutants In Siberia! Live in Bemma Bar! Transformations II!


Rzutem na taśmę zdążyliśmy z comiesięczną zbiorówką świeżych recenzji płytowych! Tym razem przed obliczem czytaczy i słuchaczy stawiamy osiem nowych albumów – siedem tegorocznych i jedną zgubę z końca roku poprzedniego. W ujęciu stylistycznym, jak zwykle lekkostrawny groch z kapustą, w wymiarze personalnym raczej bez specjalnych zaskoczeń – głównie dobrze nam znami i równie lubiani artyści i artystki z całego świata.

Podróż zaczniemy w ukochanej Barcelonie, potem czeka nas podwójna wizyta w Zjednoczonym Królestwie, takaż sama w Berlinie, a w dalszej kolejności – Praga, Wrocław i Toruń. W ujęciu gatunkowym na ogół będziemy swobodnie improwizować, choć zaczniemy od niekończącej się Nierealnej Księgi słynnego El Pricto. Będzie sporo elektroniki, trochę kameralistyki i szczypta spirytualnych post-perkusjonalii. What ever you want! Welcome to heaven and hell of improvised music!



 

El Pricto/ Discordian Community Ensemble The Unreal Book at LEM Festival (Discordian Records, DL 2025)

Nocturna Discordia #404, Soda Acústic, Barcelona, październik 2024: Ilona Schneider – głos, Pablo "Pope" Volt – trąbka, Edu Pons – saksofon sopranowy, Liba Villavecchia – saksofon altowy, Luis Erades – saksofon tenorowy, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – bas elektryczny, Vasco Trilla – perkusja oraz Prictopheles – dyrygentura, notacja graficzna. Dziesięć utworów, 46 minut.

Flagowy okręt barcelońskiej sceny muzyki kreatywnej na szerokich falach wzburzonego oceanu! Kolejny epizod neverending story spod pióra niesamowitego El Pricto. Kompozytor oczywiście w roli dyrygenta, a pod jego batutą soczysty oktet muzyków niemal trzech pokoleń barcelońskich improwizatorów – z głosem, silną frakcją dętych i bardzo elektryczną sekcją rytmu. Narracja, jak to często bywa w przypadku tej odnogi twórczości Wenezuelczyka, rozsypana na drobne kawałki, niczym pęknięta szyba, w klimatach bardzo zornowskich, takie Naked City z turbodoładowaniem. Dziesięć dobrze udramatyzowanych epizodów, tysiące akcji, mnóstwo zabawy i garść parateatralnych gagów z inwokacją do jedynej Eris! Nie sposób uronić tu choćby sekundy.

Radosne okrzyki i rockowe przełomy, dynamiczne zjazdy i efektowne podskoki, stempel na stemplu, ciało przy ciele – ognisty free jazz, która zna całą historię muzyki na pamięć, po prostu DCE! Klimat zmysłowej nadekspresji prezentuje tu większość utworów, które trwają na ogół od dwóch do czterech minut. W trakcie tych bardziej spokojnych epizodów (choćby drugi, czy siódmy) dominuje szemrana, preparowana rzeczywistość foniczna, dostojny krok i nad wyraz soczyste wydechy dętych i wokalistki o operowej skali głosu. Ale i tu zaskakująca porcja halsu nie jest zjawiskiem niemożliwym. Utwory czwarty i dziewiąty, to najdłuższe opowieści, ponad ośmiominutowe. Nie brakuje w nich zatem przestrzeni na ekspozycje saksofonistów, niekiedy jazzowe, a nawet swingujące, czy salwy heavy rockowej gitary i równie mięsistego basu. W siódmej opowieści po rozbudowanych akcjach instrumentalnych nagle odnajdujemy się na deskach teatralnych – muzycy rozmawiają, dyskutują, przekrzykują się, a perkusista wybucha charakterystycznym dla niego śmiechem. W dziewiątej odsłonie mamy werbalną inwokację do diskordiańskiej bogini w wykonaniu samego El Pricto. Warstwa muzyczna ma tu swoją repetytywną dramaturgię. Zwarte, soczyste ekspozycje saksofonistów, wokalistki i gitarzysty są efektownie kontrapunktowane podmuchem całej orkiestry. Końcowa opowieść, to rockowe resume – gęsta, radosna, zawadiacka opowieść cięta na drobne kawałki niewyczerpalną kreatywnością kompozytora i dyrygenta. Salve Eris!




Tom Ward & Adam Fairhall Ligand (Raw Tonk, Kaseta 2025)

Chestnut End, Anglia, czerwiec 2022: Tom Ward – saksofon altowy i tenorowy, klarnet basowy oraz Adam Fairhall - Hammond C3. Osiem improwizacji, 41 minut.

Pierwsza dziś brytyjska płyta, to opowieść z cyklu kreatywny jazz nie jedno ma imię. Saksofon i organy w jakże kompetentnych rękach artystów, których cenimy i o których lubimy pisać. Swobodne improwizacje tkane z różnym poziomem intensywności, dużo jakości i umiejętnie kreowanych splotów dramaturgicznych. Pierwsze cztery epizody trwają po 7-8 minut, cztery kolejne, to krótsze narracje.

W pierwszej fazie albumu w grze uczestniczy saksofon altowy. Samo otwarcie jest spokojne, wyważone, niemalże balladowe. Od drugiej opowieści zaczynają się prawdziwe emocje. Ciepły i wystudzony Hammond wchodzi teraz w intensywne zwarcia z dęciakiem, a muzycy zgrabnie dawkują nam kolejne stadia free jazzowego wtajemniczenia. Frazują na tym etapie zarówno krótkimi, zaczepnymi akcjami, jak i dronowymi, na poły ambientowym reasumpcjami. Te ostatnie dobitnie podkreślają urodę czwartej improwizacji, w trakcie której słyszymy brzmienie … klarnetu basowego (choć albumowe credits o tym nie wspomina). Cztery kolejne opowieści, te krótsze, to już królestwo saksofonu tenorowego. Najpierw półtorej minuty nerwowej, połamanej melodyki z obu stron, potem garść post-jazzowych zaczepek, lepionych zarówno z czystych, jak i delikatnie preparowanych fraz, podanych w dość leniwym tempie. Siódma improwizacja, to albumowy szczyt nasączony saksofonowymi skrzepami, siarczystym brzmieniem organów i adekwatnymi dla free jazzu emocjami. Końcowa opowieść, to oddech szumiącej ciszy. Łagodna, choć podszyta nerwowością, pożegnalna ballada.



 

light.box + Tom Challenger Eyre (Bead Records, CD 2025)

City University, luty 2024: Alex Bonney – trąbka, elektronika, Pierre Alexandre Tremblay – gitara basowa, elektronika oraz Tom Challenger – saksofon tenorowy. Sześć improwizacji, 48 minut.

Jazzowy, tudzież post-jazzowy saksofon skąpany w gęstym strumieniu elektroniki, z której incydentalnie wyłaniają się frazy trąbki i gitary basowej. Album na swoje otwarcie, niemal epickie zakończenie, a pomiędzy nimi treść główną, która podzielona na cztery podrozdziały stanowi przyczynek do dyskusji o walorach improwizacji zdominowanej przez brzmienia syntetyczne.

Słowo się rzekło, album otwiera strumień usterkowej elektroniki, budowany także basowymi sprzężeniami. W takich okolicznościach do życia budzi się saksofon, który płynie spokojnym, jazzowym tembrem. Z kolei otwarcie czteroczęściowej fazy zasadniczej, to być może najciekawsza odsłona albumu. Słyszymy czyste frazy trąbki, a po chwili saksofonu. Formuje się ciekawy dialog, który zostaje rozsiany po całym spektrum narracji bystrze redagowanym live processingiem i wspomagany frazami żywej basówki. Całość lepi się z czasem w gęsty, szorstki ambient, a emocje kreuje tu także bas, który topi się w narastającej fali elektroniki. Po trwającym niespełna sto sekund interludium, które przypomina tybetańską medytację, narracja osiąga fazę, którą definiuje zarówno posmak dekonstruowanego rocka, jak i post-jazzowe brzmienia syntetyczne, nieuchronnie kojarzące się z dokonaniami Nilsa Petera Molvaera. Wątek części głównej albumu uzupełniają czyste, melodyjne frazy saksofonu intrygująco skorelowane z basowym fuzzem. Albumowa puenta trwa dziesięć minut i przynosi sporo nowych elementów. Elektroakustyczne szmerowisko i mroczna poświata ambientu budują tło, na którym rozgrywa się akcja główna – dialog saksofonu i basu, który systematyczne nasączany jest elektroniką. Na ostatniej prostej nie brakuje melodii kontrapunktowanej elektronicznym zgrzytaniem zębami.



 

Niklas Fite & Axel Dörner Wirksam (Bandcamp’ self-released, CD 2025)

Studioboerne45, Berlin, luty 2019: Niklas Fite - gitara, banjo oraz Axel Dörner – trąbka, elektronika. Dwie improwizacje, 50 minut.

To nagranie przeleżało się na twardym dysku całe sześć lat, ale zdecydowanie warto było czekać. Młody Szwed i doświadczony Niemiec wchodzą tu w szranki intrygującego boju improwizacyjnego. W jego trakcie walka bywa niekiedy odrobinę nierówna, albowiem akustyczna gitara lub banjo w zetknięciu z trąbką podłączoną pod elektronikę dużej mocy nie ma wielu argumentów w bardziej zmasowanej akcji scenicznej. Gdy wszakże moc ustępuje miejsca kreatywności, wrażliwości na brzmienie i niuanse dramaturgii, improwizacja osiąga poziom godny naszej najwyższej uwagi.

Album składa się z dwóch ponad dwudziestominutowych opowieści. Spokojny początek, to banjo i czyste frazy trąbki uwikłane w elektroakustyczny rozgardiasz. Wyważone wymiany zdań i plamy … white noise. Drobne intensyfikacje i lubieżne rozkołysania. Nie brakuje brzmień preparowanych, zgrzytów, bolesnych obtarć i soczystych szorowanek – tu każdy dokłada adekwatne porcje emocji. Bywa, że muzycy patrzą sobie prosto w oczy, bywa, że giną na froncie dysonansu. Pierwszą historię wieńczy urokliwy passus solowy Szweda, pięknie spuentowany wystudzoną trąbką Niemca. Początek drugiej trzyma się owej zrównoważonej narracji. Tym razem słyszymy gitarę, a arsenał elektronicznych środków wyrazu zdaje się nieść sporo intrygujących niespodzianek. Opowieść ma swoją fazę rozdygotanego ambientu, a także momenty intensywnych zwarć i post-akustycznych pyskówek. Popada w dramaturgiczny umiar, ale i sięga po plastry hałasu, a nawet na poły taneczne electro. Znów podobać się może samo zakończenie, które bazuje na akustycznym konsensusie, pięknie obranym w repetującą narrację.



 

Evil Joe Into the Dark (Ma Records, CD 2024)

Kühlspot Social Club, Berlin, 2023: Edith Steyer – klarnet, Vojta Drnek – akordeon oraz Kellen Mills – gitara basowa. Sześć utworów, 33 minuty.

Owa niemiecko-czesko-amerykańska kooperacja definitywnie nosi znamiona oryginalnej. Niebanalny zestaw instrumentalny, kameralna estetyka, którą rozsadza ponadgatunkowa kreatywność, wreszcie intrygujące koincydencje brzmieniowe i dramaturgiczne. Bywa, że brakuje w niej nieco ekspresji, ale to zdaje się być zaplanowanym elementem tego muzycznego konceptu.

Pierwsza opowieść przypomina spacer po mrocznym lesie. Swobodne ruchy, głowy otwarte na nowe wyzwania, naturalna powolność w dobrze skomunikowanych akcjach zaczepnych. W drugiej odsłonie artyści dodają nieco melodii i dłuższych, bardziej rozkołysanych fraz, w trzeciej także samej radości ze wspólnego muzykowania i pewnej znów całkiem naturalnej taneczności. W kolejnych trzech opowieściach jest jeszcze ciekawiej. W czwartej mamy wrażenie obcowania z nagraniami terenowymi, które oplata smutna melodyka zastygłej chwili. Szmery, drżenia, powłóczyste dźwięki towarzyszą nam także w piątej opowieści, która przynosi garść bolesnych fraz, trochę nerwowych ruchów i zaskakująco melodyjną fazę rozwinięcia. Nie brakuje dźwięków preparowanych, szczególnie ze strony klarnecistki i ekspresji dynamicznego zakończenia. Ostatnia improwizacja zdaje się być jeszcze precyzyjniej … zaplanowana. Dużo brudnych dźwięków płynie tu z gitarowych pick-upów, sporo strwożonych śpiewności dostarcza klarnetu, wciąż dużo zaskakujących brzmień niesie semantyka akordeonu. Ostatnia prosta wynosi opowieść na efektowe wzgórze, stanowiąc zgrabną reasumpcję albumu.



 

Joke Lanz & Petr Vrba Mutants In Siberia (Circum-Disc, CD 2025)

Punctum, Praga, 2023: Joke Lanz - turntables, głos oraz Petr Vrba – trąbka, elektronika. Dwanaście utworów, 38 minut.

Gramofony, okazjonalny głos, trąbka i elektronika budują tu barwną, niekiedy power noise’ową ekspozycję, która śmiało pretenduje do miana eksperymentalnej, improwizowanej elektroniki, ale też zaskakująco często sięga po atrybuty … inteligentnej muzyki tanecznej, czyli estetyki wykutej na przełomie milenium i identyfikowanej świetnie rozpoznawalnym skrótem IDM.

Elektroakustyczny chaos, jaki towarzyszy muzykom na starcie dość szybko zostaje uformowany w ciąg zdarzeń, które mają odpowiednią ekspresję, swój rytm, nieco pokrętną linearność i dobrze ukonstytuowaną dramaturgię. Ekscesom fonicznym towarzyszy także głos, który czasami recytuje, innym razem krzyczy. Muzycy generują dużo fraz w jednostce czasu, pilnując by akcje zaziębiały się i wchodziły w dyskurs poznawczy. Raz po raz w grze pojawiają się akustyczne frazy trąbki, którym towarzyszy oniryczna, mglista narracja sfery syntetycznej, ciętej zazwyczaj ostrym skalpelem na wyjątkowo krótkie interwały, co przypomina kolejną estetykę kojarzoną z elektroniką millenialną, czyli słynne cięcia i klejenia. W połowie albumu muzycy wrzucają do tygla zdarzeń więcej akcentów rytmicznych, a zdefiniowane w preambule recenzji skojarzenie z IDM zaczyna nabierać rumieńców. Dodajmy, iż w ósmym epizodzie pojawia się wysamplowany głos, który recytuje polityczny tekst, jaki znamy z płyty … punkowego Dead Kennedys sprzed czterech dekad. Ostatnie trzy utwory wydają się nieco spokojniejsze, wciąż nerwowe i podszyte kreatywnością, ale bardziej swobodne, budowane ze świadomością, iż album dobiega końca. Dodajmy, iż poczucie pokrętnego rytmu i skłonność do repetycji nie opuszcza muzyków do ostatniej sekundy albumu.

 


Shepherds of Cats & Vj Pietrushka Live at Bemma Bar (Antenna Non Grata, CD 2025)

Bemma Bar, Wrocław, wrzesień 2023: Adam Webster – wiolonczela, głos, Aleksander Olszewski – etniczne instrumenty perkusyjne, Dariusz Błaszczak – syntezator modularny, sampler, Jan Fanfare – gitara, preparowane ukelele, looper oraz Vj Pietrushka - live cameras, video processing. Improwizacja w czterech częściach, 38 minut.

Brytyjsko-wrocławscy Pasterze Kotów, których dokonania śledzimy od zarania ich pomysłu na swobodną improwizację, czerpiącą inspirację z nieskończonej liczby gatunków, stylistyk i estetyk, dostarczają nam album koncertowy, ulepiony w jedną kompaktową ścieżkę, ale stworzoną z czterech opowieści połączonych prawdziwe punkowymi, nie do końca subtelnym metodami edytorskimi. Dodajmy, iż wrocławski koncert miał także, tradycyjnie dla Kotów, warstwę wizualna, ale tej na rzeczonym albumie możemy się jedynie domyślać.

Pierwsze osiemnaście minut koncertu, to linearna, uformowana w leniwą strugę reaktywnych improwizacji opowieść, osadzona na brzmieniu wiolonczeli i gitary, udanie uzupełniana poświatą nieinwazyjnego syntezatora modularnego i akcji perkusjonalnych, których raz po raz zmieniają szyk narracji. Nie brakuje brudnych i zakurzonych fraz, a tempo bywa zmienne. W trakcie drugiego epizodu muzycy dostarczają więcej ekspresji i tropów gatunkowych, które perfekcyjnie gubią, niczym zbieg uciekający przed obławą tłustych policjantów. Wokalno-instrumentalna, krocząca opowieść zdaje się wieść intrygująco taneczne życie wewnętrzne, okazjonalnie pachnie rockiem, niekiedy kameralną psychodelią, a po kolejnym stoppingu przepoczwarza się w bardziej mroczną, dość stonowaną pulsację. Po pewnym czasie narracja gęstnieje, a jej rockowa powłoka próbuje wyrwać się z uwięzi, ale grzęźnie w defensywnej motoryce upalonego post-bluesa. Pod finałową, oniryczną flautę podprowadza nas intrygujący fragment budowany skłębionymi perkusjonaliami i zaskakująco czysto frazami strunowymi, które łapią od dawna skrywaną melodykę. Pożegnalna opowieść gaśnie nagle, ucięta dość tępym skalpelem.



 

Rafał Iwański Transformations II (Antenna Non Grata, CD 2025)

Studio Eter, Toruń, lipiec - listopad 2024; Rafał Iwański – sanzas, kalimba, sanzula, grzechotki, patyki deszczowe, dzwonki, przedmioty metalowe, rurki sprężynowe, rura wah-wah, bęben obręczowy, okaryna, flety, piszczałki, automat perkusyjny, efekty, nagrania terenowe. Jedenaście utworów, 51 minut.

Rafał Iwański, multiinstrumentalista, którego słusznie kojarzymy z takimi formacjami, jak Innercity Orchestra, czy Alameda 5, dostarcza swoją kolejną solową płytę. Bazuje ona w równym stopniu na dźwiękach instrumentów perkusyjnych, jak i strunowych, udanie sięga także po brzmienia post-akustyczne i syntetyczne, budzące w głowie recenzenta, nie pierwsze w trakcie dzisiejszej zbiorówki, skojarzenia w dumną historią wartościowej elektroniki ostatnich trzech dekad.

Pierwszą opowieść buduje dysonans mrocznego tła i lżejszych od powietrza perkusjonalii i instrumentów strunowych. Pojawia się ledwie zasugerowana rytmika, która wszakże potęguje nastrój wyciszonej medytacji. W kolejnych utworach Iwański mnoży wątki, dodaje odrobinę dalekowschodniego posmaku i gamelanowej filigranowości, a w sferze kreowania warstwy rytmicznej sięga po atrybuty syntetyczne osiągając efekt, którym śmiało może wzbudzać skojarzenia z estetyką IDM. Nie stroni od onirycznych, wystudzonych interludiów, czy etnicznych naleciałości (niczym Samarpan Sławka Kulpowicza sprzed czterech dekad!), ale nie przestaje forsować estetyki tanecznej. Sięga po minimalistyczny deep beat charakterystyczny dla post-techno, który w utworze dziewiątym barwi dubową poświatą, dzięki czemu ów fragment definitywnie umieszczamy w roli albumowego crème de la crème. Przedostatni epizod nasączony zostaje mglistym, łagodnym ambientem, którego narodziny poprzedzone są dźwiękami żywej, czystej, medytującej przyrody. Album wieńczy dwuminutowa koda. Wieje zaskakująco mroźny wicher, szczęśliwie ciepły ambient zaczyna rozpościerać się na bezchmurnym niebie.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz