Rzutem na taśmę zdążyliśmy z comiesięczną zbiorówką świeżych recenzji płytowych! Tym razem przed obliczem czytaczy i słuchaczy stawiamy osiem nowych albumów – siedem tegorocznych i jedną zgubę z końca roku poprzedniego. W ujęciu stylistycznym, jak zwykle lekkostrawny groch z kapustą, w wymiarze personalnym raczej bez specjalnych zaskoczeń – głównie dobrze nam znami i równie lubiani artyści i artystki z całego świata.
Podróż zaczniemy w ukochanej Barcelonie, potem czeka nas
podwójna wizyta w Zjednoczonym Królestwie, takaż sama w Berlinie, a w dalszej
kolejności – Praga, Wrocław i Toruń. W ujęciu gatunkowym na ogół będziemy
swobodnie improwizować, choć zaczniemy od niekończącej się Nierealnej Księgi słynnego El Pricto. Będzie sporo elektroniki,
trochę kameralistyki i szczypta spirytualnych post-perkusjonalii. What ever you want! Welcome to heaven and hell of improvised music!
El Pricto/ Discordian Community Ensemble The
Unreal Book at LEM Festival (Discordian Records, DL 2025)
Nocturna Discordia
#404, Soda Acústic, Barcelona,
październik 2024: Ilona Schneider – głos, Pablo "Pope" Volt – trąbka,
Edu Pons – saksofon sopranowy, Liba Villavecchia – saksofon altowy, Luis Erades
– saksofon tenorowy, Diego Caicedo – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – bas
elektryczny, Vasco Trilla – perkusja oraz Prictopheles – dyrygentura, notacja
graficzna. Dziesięć utworów, 46 minut.
Flagowy okręt barcelońskiej sceny muzyki kreatywnej na
szerokich falach wzburzonego oceanu! Kolejny epizod neverending story spod pióra niesamowitego El Pricto. Kompozytor
oczywiście w roli dyrygenta, a pod jego batutą soczysty oktet muzyków niemal
trzech pokoleń barcelońskich improwizatorów – z głosem, silną frakcją dętych i
bardzo elektryczną sekcją rytmu. Narracja, jak to często bywa w przypadku tej odnogi
twórczości Wenezuelczyka, rozsypana na drobne kawałki, niczym pęknięta szyba, w
klimatach bardzo zornowskich, takie Naked City z turbodoładowaniem. Dziesięć
dobrze udramatyzowanych epizodów, tysiące akcji, mnóstwo zabawy i garść
parateatralnych gagów z inwokacją do jedynej Eris! Nie sposób uronić tu choćby
sekundy.
Radosne okrzyki i rockowe przełomy, dynamiczne zjazdy i
efektowne podskoki, stempel na stemplu, ciało przy ciele – ognisty free jazz,
która zna całą historię muzyki na pamięć, po prostu DCE! Klimat zmysłowej nadekspresji
prezentuje tu większość utworów, które trwają na ogół od dwóch do czterech
minut. W trakcie tych bardziej spokojnych epizodów (choćby drugi, czy siódmy) dominuje
szemrana, preparowana rzeczywistość foniczna, dostojny krok i nad wyraz
soczyste wydechy dętych i wokalistki o operowej skali głosu. Ale i tu zaskakująca
porcja halsu nie jest zjawiskiem niemożliwym. Utwory czwarty i dziewiąty, to najdłuższe
opowieści, ponad ośmiominutowe. Nie brakuje w nich zatem przestrzeni na ekspozycje
saksofonistów, niekiedy jazzowe, a nawet swingujące, czy salwy heavy rockowej
gitary i równie mięsistego basu. W siódmej opowieści po rozbudowanych akcjach instrumentalnych
nagle odnajdujemy się na deskach teatralnych – muzycy rozmawiają, dyskutują, przekrzykują
się, a perkusista wybucha charakterystycznym dla niego śmiechem. W dziewiątej odsłonie
mamy werbalną inwokację do diskordiańskiej bogini w wykonaniu samego El Pricto.
Warstwa muzyczna ma tu swoją repetytywną dramaturgię. Zwarte, soczyste ekspozycje
saksofonistów, wokalistki i gitarzysty są efektownie kontrapunktowane podmuchem
całej orkiestry. Końcowa opowieść, to rockowe resume – gęsta, radosna, zawadiacka opowieść cięta na drobne
kawałki niewyczerpalną kreatywnością kompozytora i dyrygenta. Salve Eris!
Tom Ward & Adam Fairhall Ligand (Raw Tonk, Kaseta
2025)
Chestnut End, Anglia, czerwiec 2022: Tom Ward – saksofon
altowy i tenorowy, klarnet basowy oraz Adam Fairhall - Hammond C3. Osiem
improwizacji, 41 minut.
Pierwsza dziś brytyjska płyta, to opowieść z cyklu kreatywny jazz nie jedno ma imię.
Saksofon i organy w jakże kompetentnych rękach artystów, których cenimy i o
których lubimy pisać. Swobodne improwizacje tkane z różnym poziomem
intensywności, dużo jakości i umiejętnie kreowanych splotów dramaturgicznych.
Pierwsze cztery epizody trwają po 7-8 minut, cztery kolejne, to krótsze
narracje.
W pierwszej fazie albumu w grze uczestniczy saksofon altowy.
Samo otwarcie jest spokojne, wyważone, niemalże balladowe. Od drugiej opowieści
zaczynają się prawdziwe emocje. Ciepły i wystudzony Hammond wchodzi teraz w
intensywne zwarcia z dęciakiem, a muzycy zgrabnie dawkują nam kolejne stadia
free jazzowego wtajemniczenia. Frazują na tym etapie zarówno krótkimi,
zaczepnymi akcjami, jak i dronowymi, na poły ambientowym reasumpcjami. Te
ostatnie dobitnie podkreślają urodę czwartej improwizacji, w trakcie której
słyszymy brzmienie … klarnetu basowego (choć albumowe credits o tym nie wspomina). Cztery kolejne opowieści, te krótsze,
to już królestwo saksofonu tenorowego. Najpierw półtorej minuty nerwowej,
połamanej melodyki z obu stron, potem garść post-jazzowych zaczepek, lepionych zarówno
z czystych, jak i delikatnie preparowanych fraz, podanych w dość leniwym
tempie. Siódma improwizacja, to albumowy szczyt nasączony saksofonowymi
skrzepami, siarczystym brzmieniem organów i adekwatnymi dla free jazzu
emocjami. Końcowa opowieść, to oddech szumiącej ciszy. Łagodna, choć podszyta
nerwowością, pożegnalna ballada.
light.box + Tom Challenger Eyre (Bead Records, CD
2025)
City University, luty 2024: Alex Bonney – trąbka,
elektronika, Pierre Alexandre Tremblay – gitara basowa, elektronika oraz Tom
Challenger – saksofon tenorowy. Sześć improwizacji, 48 minut.
Jazzowy, tudzież post-jazzowy saksofon skąpany w gęstym
strumieniu elektroniki, z której incydentalnie wyłaniają się frazy trąbki i
gitary basowej. Album na swoje otwarcie, niemal epickie zakończenie, a pomiędzy
nimi treść główną, która podzielona na cztery podrozdziały stanowi przyczynek
do dyskusji o walorach improwizacji zdominowanej przez brzmienia syntetyczne.
Słowo się rzekło, album otwiera strumień usterkowej elektroniki,
budowany także basowymi sprzężeniami. W takich okolicznościach do życia budzi
się saksofon, który płynie spokojnym, jazzowym tembrem. Z kolei otwarcie
czteroczęściowej fazy zasadniczej, to być może najciekawsza odsłona albumu.
Słyszymy czyste frazy trąbki, a po chwili saksofonu. Formuje się ciekawy
dialog, który zostaje rozsiany po całym spektrum narracji bystrze redagowanym live processingiem i wspomagany frazami
żywej basówki. Całość lepi się z czasem w gęsty, szorstki ambient, a emocje
kreuje tu także bas, który topi się w narastającej fali elektroniki. Po trwającym
niespełna sto sekund interludium, które przypomina tybetańską medytację, narracja
osiąga fazę, którą definiuje zarówno posmak dekonstruowanego rocka, jak i
post-jazzowe brzmienia syntetyczne, nieuchronnie kojarzące się z dokonaniami
Nilsa Petera Molvaera. Wątek części głównej albumu uzupełniają czyste, melodyjne
frazy saksofonu intrygująco skorelowane z basowym fuzzem. Albumowa puenta trwa dziesięć minut i przynosi sporo nowych
elementów. Elektroakustyczne szmerowisko i mroczna poświata ambientu budują tło,
na którym rozgrywa się akcja główna – dialog saksofonu i basu, który systematyczne
nasączany jest elektroniką. Na ostatniej prostej nie brakuje melodii
kontrapunktowanej elektronicznym zgrzytaniem zębami.
Niklas Fite & Axel Dörner Wirksam (Bandcamp’
self-released, CD 2025)
Studioboerne45,
Berlin, luty 2019: Niklas Fite - gitara, banjo oraz Axel Dörner – trąbka,
elektronika. Dwie improwizacje, 50 minut.
To nagranie przeleżało się na twardym dysku całe sześć lat,
ale zdecydowanie warto było czekać. Młody Szwed i doświadczony Niemiec wchodzą
tu w szranki intrygującego boju improwizacyjnego. W jego trakcie walka bywa
niekiedy odrobinę nierówna, albowiem akustyczna gitara lub banjo w zetknięciu z
trąbką podłączoną pod elektronikę dużej mocy nie ma wielu argumentów w bardziej
zmasowanej akcji scenicznej. Gdy wszakże moc ustępuje miejsca kreatywności,
wrażliwości na brzmienie i niuanse dramaturgii, improwizacja osiąga poziom
godny naszej najwyższej uwagi.
Album składa się z dwóch ponad dwudziestominutowych opowieści.
Spokojny początek, to banjo i czyste frazy trąbki uwikłane w elektroakustyczny
rozgardiasz. Wyważone wymiany zdań i plamy … white noise. Drobne intensyfikacje i lubieżne rozkołysania. Nie
brakuje brzmień preparowanych, zgrzytów, bolesnych obtarć i soczystych szorowanek
– tu każdy dokłada adekwatne porcje emocji. Bywa, że muzycy patrzą sobie prosto
w oczy, bywa, że giną na froncie dysonansu. Pierwszą historię wieńczy urokliwy
passus solowy Szweda, pięknie spuentowany wystudzoną trąbką Niemca. Początek
drugiej trzyma się owej zrównoważonej narracji. Tym razem słyszymy gitarę, a arsenał
elektronicznych środków wyrazu zdaje się nieść sporo intrygujących
niespodzianek. Opowieść ma swoją fazę rozdygotanego ambientu, a także momenty intensywnych
zwarć i post-akustycznych pyskówek. Popada w dramaturgiczny umiar, ale i sięga
po plastry hałasu, a nawet na poły taneczne electro.
Znów podobać się może samo zakończenie, które bazuje na akustycznym konsensusie,
pięknie obranym w repetującą narrację.
Evil Joe Into the Dark (Ma Records, CD 2024)
Kühlspot Social Club,
Berlin, 2023: Edith Steyer – klarnet, Vojta Drnek – akordeon oraz Kellen Mills
– gitara basowa. Sześć utworów, 33 minuty.
Owa niemiecko-czesko-amerykańska kooperacja definitywnie
nosi znamiona oryginalnej. Niebanalny zestaw instrumentalny, kameralna
estetyka, którą rozsadza ponadgatunkowa kreatywność, wreszcie intrygujące
koincydencje brzmieniowe i dramaturgiczne. Bywa, że brakuje w niej nieco
ekspresji, ale to zdaje się być zaplanowanym elementem tego muzycznego konceptu.
Pierwsza opowieść przypomina spacer po mrocznym lesie. Swobodne
ruchy, głowy otwarte na nowe wyzwania, naturalna powolność w dobrze
skomunikowanych akcjach zaczepnych. W drugiej odsłonie artyści dodają nieco melodii
i dłuższych, bardziej rozkołysanych fraz, w trzeciej także samej radości ze
wspólnego muzykowania i pewnej znów całkiem naturalnej taneczności. W kolejnych
trzech opowieściach jest jeszcze ciekawiej. W czwartej mamy wrażenie obcowania
z nagraniami terenowymi, które oplata smutna melodyka zastygłej chwili. Szmery,
drżenia, powłóczyste dźwięki towarzyszą nam także w piątej opowieści, która
przynosi garść bolesnych fraz, trochę nerwowych ruchów i zaskakująco melodyjną
fazę rozwinięcia. Nie brakuje dźwięków preparowanych, szczególnie ze strony klarnecistki
i ekspresji dynamicznego zakończenia. Ostatnia improwizacja zdaje się być
jeszcze precyzyjniej … zaplanowana. Dużo brudnych dźwięków płynie tu z gitarowych
pick-upów, sporo strwożonych śpiewności
dostarcza klarnetu, wciąż dużo zaskakujących brzmień niesie semantyka
akordeonu. Ostatnia prosta wynosi opowieść na efektowe wzgórze, stanowiąc
zgrabną reasumpcję albumu.
Joke Lanz & Petr Vrba Mutants In Siberia
(Circum-Disc, CD 2025)
Punctum, Praga,
2023: Joke Lanz - turntables, głos
oraz Petr Vrba – trąbka, elektronika. Dwanaście utworów, 38 minut.
Gramofony, okazjonalny głos, trąbka i elektronika budują tu
barwną, niekiedy power noise’ową
ekspozycję, która śmiało pretenduje do miana eksperymentalnej, improwizowanej
elektroniki, ale też zaskakująco często sięga po atrybuty … inteligentnej muzyki tanecznej, czyli
estetyki wykutej na przełomie milenium i identyfikowanej świetnie
rozpoznawalnym skrótem IDM.
Elektroakustyczny chaos, jaki towarzyszy muzykom na starcie dość
szybko zostaje uformowany w ciąg zdarzeń, które mają odpowiednią ekspresję,
swój rytm, nieco pokrętną linearność i dobrze ukonstytuowaną dramaturgię. Ekscesom
fonicznym towarzyszy także głos, który czasami recytuje, innym razem krzyczy. Muzycy
generują dużo fraz w jednostce czasu, pilnując by akcje zaziębiały się i wchodziły
w dyskurs poznawczy. Raz po raz w grze pojawiają się akustyczne frazy trąbki,
którym towarzyszy oniryczna, mglista narracja sfery syntetycznej, ciętej zazwyczaj
ostrym skalpelem na wyjątkowo krótkie interwały, co przypomina kolejną estetykę
kojarzoną z elektroniką millenialną, czyli słynne cięcia i klejenia. W połowie albumu muzycy wrzucają do tygla
zdarzeń więcej akcentów rytmicznych, a zdefiniowane w preambule recenzji skojarzenie
z IDM zaczyna nabierać rumieńców. Dodajmy, iż w ósmym epizodzie pojawia się
wysamplowany głos, który recytuje polityczny tekst, jaki znamy z płyty …
punkowego Dead Kennedys sprzed czterech dekad. Ostatnie trzy utwory wydają się
nieco spokojniejsze, wciąż nerwowe i podszyte kreatywnością, ale bardziej swobodne,
budowane ze świadomością, iż album dobiega końca. Dodajmy, iż poczucie pokrętnego
rytmu i skłonność do repetycji nie opuszcza muzyków do ostatniej sekundy
albumu.
Shepherds of Cats & Vj Pietrushka Live at Bemma Bar (Antenna
Non Grata, CD 2025)
Bemma Bar, Wrocław,
wrzesień 2023: Adam Webster – wiolonczela, głos, Aleksander Olszewski –
etniczne instrumenty perkusyjne, Dariusz Błaszczak – syntezator modularny,
sampler, Jan Fanfare – gitara, preparowane ukelele, looper oraz Vj Pietrushka - live
cameras, video processing. Improwizacja w czterech częściach, 38 minut.
Brytyjsko-wrocławscy Pasterze Kotów, których dokonania
śledzimy od zarania ich pomysłu na swobodną improwizację, czerpiącą inspirację
z nieskończonej liczby gatunków, stylistyk i estetyk, dostarczają nam album
koncertowy, ulepiony w jedną kompaktową ścieżkę, ale stworzoną z czterech
opowieści połączonych prawdziwe punkowymi, nie do końca subtelnym metodami
edytorskimi. Dodajmy, iż wrocławski koncert miał także, tradycyjnie dla Kotów,
warstwę wizualna, ale tej na rzeczonym albumie możemy się jedynie domyślać.
Pierwsze osiemnaście minut koncertu, to linearna, uformowana
w leniwą strugę reaktywnych improwizacji opowieść, osadzona na brzmieniu wiolonczeli
i gitary, udanie uzupełniana poświatą nieinwazyjnego syntezatora modularnego i
akcji perkusjonalnych, których raz po raz zmieniają szyk narracji. Nie brakuje brudnych
i zakurzonych fraz, a tempo bywa zmienne. W trakcie drugiego epizodu muzycy dostarczają
więcej ekspresji i tropów gatunkowych, które perfekcyjnie gubią, niczym zbieg uciekający
przed obławą tłustych policjantów. Wokalno-instrumentalna, krocząca opowieść
zdaje się wieść intrygująco taneczne życie wewnętrzne, okazjonalnie pachnie rockiem,
niekiedy kameralną psychodelią, a po kolejnym stoppingu przepoczwarza się w bardziej mroczną, dość stonowaną pulsację.
Po pewnym czasie narracja gęstnieje, a jej rockowa powłoka próbuje wyrwać się z
uwięzi, ale grzęźnie w defensywnej motoryce upalonego post-bluesa. Pod finałową,
oniryczną flautę podprowadza nas intrygujący fragment budowany skłębionymi perkusjonaliami
i zaskakująco czysto frazami strunowymi, które łapią od dawna skrywaną melodykę.
Pożegnalna opowieść gaśnie nagle, ucięta dość tępym skalpelem.
Rafał Iwański Transformations II (Antenna Non
Grata, CD 2025)
Studio Eter,
Toruń, lipiec - listopad 2024; Rafał Iwański – sanzas, kalimba, sanzula,
grzechotki, patyki deszczowe,
dzwonki, przedmioty metalowe, rurki sprężynowe, rura wah-wah, bęben obręczowy, okaryna, flety, piszczałki, automat
perkusyjny, efekty, nagrania terenowe. Jedenaście utworów, 51 minut.
Rafał Iwański, multiinstrumentalista, którego słusznie kojarzymy
z takimi formacjami, jak Innercity Orchestra, czy Alameda 5, dostarcza swoją
kolejną solową płytę. Bazuje ona w równym stopniu na dźwiękach instrumentów perkusyjnych,
jak i strunowych, udanie sięga także po brzmienia post-akustyczne i
syntetyczne, budzące w głowie recenzenta, nie pierwsze w trakcie dzisiejszej
zbiorówki, skojarzenia w dumną historią wartościowej elektroniki ostatnich
trzech dekad.
Pierwszą opowieść buduje dysonans mrocznego tła i lżejszych
od powietrza perkusjonalii i instrumentów strunowych. Pojawia się ledwie zasugerowana
rytmika, która wszakże potęguje nastrój wyciszonej medytacji. W kolejnych utworach
Iwański mnoży wątki, dodaje odrobinę dalekowschodniego posmaku i gamelanowej filigranowości, a w sferze kreowania
warstwy rytmicznej sięga po atrybuty syntetyczne osiągając efekt, którym śmiało
może wzbudzać skojarzenia z estetyką IDM. Nie stroni od onirycznych, wystudzonych
interludiów, czy etnicznych naleciałości (niczym Samarpan Sławka Kulpowicza sprzed czterech dekad!), ale nie przestaje
forsować estetyki tanecznej. Sięga po minimalistyczny deep beat charakterystyczny dla post-techno, który w utworze
dziewiątym barwi dubową poświatą, dzięki czemu ów fragment definitywnie umieszczamy
w roli albumowego crème de la crème. Przedostatni
epizod nasączony zostaje mglistym, łagodnym ambientem, którego narodziny
poprzedzone są dźwiękami żywej, czystej, medytującej przyrody. Album wieńczy dwuminutowa
koda. Wieje zaskakująco mroźny wicher, szczęśliwie ciepły ambient zaczyna
rozpościerać się na bezchmurnym niebie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz