wtorek, 29 lipca 2025

Léandre, Harnik & Kaučič in St. Johann!


Free jazzowe super-grupy, to ostatnimi czasy specjalność zakładu spod szyldu FSR Records, zwanej także Fundacją Słuchaj! Uczestniczy koncertowego wydarzenia w austriackim Tyrolu doskonale nam znami – dwie Panie, jeden Pan, wszyscy bezwzględnie temperamentni, pełni nadludzkiej wręcz kreatywności, tu w locie definitywnie wnoszącym, choć dramaturgicznie niezaskakującym, to jednak sprawiającym gigantyczną radochę w trakcie nawet mniej skupionego odsłuchu. 

 


Pierwsza odsłona koncertu trwa grubo ponad kwadrans i zdaje się mówić wszystko o dyspozycji dnia artystów. Otwarcie jest bardzo swobodne, podane z klawiatury, dobrze naoliwionych strun basu i rozbudowanych perkusjonalii. Narracja szybko nabiera tu post-jazzowych manier, jak zwykle brawurowo prowadzona przez francuską kontrabasistkę. Jej niemal rockowy drive świetnie konweniuje z kameralistyką austriackiej pianistki i jazzowymi kontrapunktami słoweńskiego drummera. Opowieść bywa posadawiana zarówno w pobliżu ciszy, jak i kompulsywnego, niemal free jazzowego hałasu. Jest dynamika, ale i post-kameralne rozkołysanie, leniwe poszukiwanie reakcji, jak i wybuchy ekspresji. W to wszystko odnotowujemy ledwie w początkowych czterech minutach koncertu! Co jeszcze bardziej intrygujące, pierwszy naprawdę imponujący szczyt artyści osiągają przy pomocy smyczka, dramaturgii inside piano i szeleszczących talerzy. Po kilku minutach pianistka dorzuca jeszcze frazy post-classic, niemal domykając szeroki wachlarz gatunkowych konotacji tego koncertu. Nim pierwszy epizod zgaśnie przy recytacji Léandre, dostajemy jeszcze efektowne duo bez piana oraz pokaźną garść ekspresyjnych okrzyków.

Dwie kolejne części koncertu trwają ledwie po kilka minut. Ta pierwsza eksploduje free jazzem fortepianu i rozgrzanego smyczka, ta druga skupia się na wielowymiarowych preparacjach, w trakcie których wszyscy artyści intensywnie pracują nad gramaturą strun (także perkusjonalista). Ten ostatni otwiera część czwartą, która syci się zarówno urodą chamber, jak i ekspresją jazzu. To rodzaj rozkołysanego tanga, gdzie odnajdziemy zarówno nostalgiczne melodie, jak i nadekspresję fire music.

Finałowa improwizacja trwa ponad dziesięć minut, a otwiera ją rozbudowana introdukcja Léandre. Preparowane arco, zalotne pizzicato, pomruki i westchnienia – klasyk gatunku! Partnerzy podłączają się do gry z pewną nieśmiałością. Kaučič stuka po krawędziach, Harnik drży strunami z niemal dalekowschodnią poświatą. Ta rozhuśtana, nieco szalona ballada szybko nabiera rumieńców. Kontrabasistka śmiało wiedzie teraz trio na kompulsywny szczyt emocji. Trzeba przyznać, iż nie jest ona skłonna oddać inicjatywę choćby na ułamek sekundy! Pianistka sugeruje rozwiązania bardziej taneczne, perkusjonalista wskoczy tu w ogień każdego pomysłu. Na etapie końcowego wytłumienia muzycy serwują nam dużo brzmieniowych subtelności. Koncert wieńczy burza oklasków.

 

Joëlle Léandre/ Elisabeth Harnik/ Zlatko Kaučič Live in St. Johann (FSR Records, CD 2024). Joëlle Léandre – kontrabas, głos, Elisabeth Harnik – fortepian, obiekty oraz Zlatko Kaučič – perkusja, instrumenty perkusyjne. Nagranie koncertowe, ARTACTS Festival, Alte Gerberei, St. Johann, Tirol, Austria, marzec 2023. Pięć improwizacji, 47 minut.

 

*) niniejsza recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana

piątek, 25 lipca 2025

Kristoff K.Roll lives in dreams!


Pod danymi personalnymi zawartymi w tytule dzisiejszej opowieści kryje się … dwoje artystów - Carole Rieussec & J-Kristoff Camps. To duet elektroakustyczny, który współpracuje od roku 1990 i ma całkiem pokaźne portfolio artystyczne, skoncentrowane wokół kompozycji często określanej mianem akuzmatycznej (poniżej dobitny przykład), ale także improwizacji, w tym najszerszym rozumieniu tego wspaniałego pojęcia. Uważni Czytelnicy tych łamów być może pamiętają ich album nagrany wspólnie z Daunikiem Lazro i Sophie Agnel, zrecenzowany kilka miesięcy temu.

Dziś w naszym odtwarzaczach, pod piórem naszych rozgrzanych klawiatur komputerowych, ląduje wszakże dzieło niezwykłe. Carole i Kristoff od lat kolekcjonują bowiem … sny. Mają bogatą bibliotekę zwerbalizowanych opisów ludzkiej wyobraźni z całego świata, liczącą bodaj pięćset przypadków. Na potrzeby swojego najnowszego albumu wybrali kilkanaście/ kilkadziesiąt z nich, opletli intrygującą warstwą dźwiękową i pomieścili na dwóch krążkach kompaktowych. Sny czytane są w języku oryginalnym i symultanicznie w języku francuskim. Ich zapis w języku angielskim dostępny jest w … książce, która stanowi element wydawnictwa i to w niej pomieszczone są płyty z zapisem całego dzieła.

  


Great Suite in the Shadow of The Waves

Pierwszy krążek zajmuje kompozycja na nagrane głosy, elektronikę, elektroakustykę i zespół instrumentalny. Podmiotem wykonawczym są nasi główni bohaterowie, odpowiedzialni za dźwięki elektroakustyczne oraz pięcioosobowa, akustyczna formacja Dedalus, pośród której odnajdujemy Christiana Pruvosta, trębacza, którego świetnie znamy choćby z francusko-japońskiego kwartetu Kaze. Album zawiera osiem sennych recytacji, introdukcję głosową i kilka instrumentalnych interludiów.

Otwiera go taneczna introdukcja barwiona głosami męskimi i kobiecymi, które nakładają się na siebie i tworzą intrygującą, repetytywną narrację. Drugi utwór jest w pełni instrumentalny, mroczny, dronowy, ulepiony z plam gęstego ambientu. Warstwa syntetyczna udanie koegzystuje tu z brzmieniami akustycznymi, tworząc potęgującą się grozę. Od utworu trzeciego wchodzimy w świat snów, których na krążku jest osiem. Mają bardzo zróżnicowaną dramaturgię, bywają narracjami opowiadanymi sennym, spokojnym głosem, bywają zabawne (jeden z nich dzieje się w … Moskwie), a najczęściej są bardzo emocjonalne, pełne wewnętrznej dramaturgii. Każdą z opowieści ubarwia muzyka, która komentuje sny językiem dźwięków niekiedy ulotnych, onirycznych, innym razem groźnych, definitywnie mrocznych. Warstwa foniczna jest tu nie tyle doskonałym uzupełnieniem tekstu, ale pełnoprawnym uczestnikiem wielkiego słuchowiska. Dość często doposażana jest w element rytmiczny, ale najczęściej w formie mglistego backgroundu. Nietypowa na tle pozostałych jest dziewiąta opowieść, stanowi bowiem połączenie wielu snów. W trakcie nagrania przeplata się wiele opowieści, jakby każdy z sennych narratorów uczestniczył w dialogu z pozostałymi. Instrumentacja jest tu bardzo emocjonalna, pełna smakowitych, na ogół akustycznych fraz (dodajmy, iż wszystkie notyfikacje zaprezentowane są w książce w formie graficznej). Z kolei pozbawione głosu, anonsowane wcześniej instrumentalne interludia w większości bazują na brzmieniu gitary. Tu wyjątkiem jest utwór czternasty, osnuty wokół plam dark ambientu i ciszy, uformowany w rodzaj tajemniczej medytacji.

Zdaje się, że najbardziej intrygującymi i kluczowymi opowieściami sennymi są trzy końcowe utwory. Pierwszy z nich pochodzi z Palestyny i sprawia wrażenie dźwiękowego reportażu z pola walki. Narracji głosowej towarzyszy tu bliskowschodni, monochromatyczny beat. Całość jest nerwowa, pełna zgiełku, hałasu i trudnych do opanowania emocji. Kolejny sen pochodzi z Holandii. Kobiecy głos opowiada nam historię, która zostaje opatrzona akustyczną warstwą fonii, zbudowaną z dętego dronu, z czasem wzbogaconego brzmieniem smyczka i rozwarstwiającego w nieznanym kierunku. Album wieńczy francuska opowieść, której nie towarzyszy warstwa instrumentalna, a raczej dźwiękowy reportaż z miasta. Tu emocje zdają się być zawarte nade wszystko w dramaturgii samego snu.

 

Shadows of the Night & Short Suite in the Shadow of the Waves

Zasadniczą część drugiego dysku w zestawie zajmuje kolejna porcja snów, uformowana w kilkunastominutowe odsłony zatytułowane Morze Snów, a zinstrumentalizowana wyłącznie przez duet elektroakustyków. W poszczególnych utworach mamy zarówno pojedyncze, rozbudowane ekspozycje senne, jak i znane z poprzedniego dysku miksy przypominjące senne rozmowy.

Po minutowym, głównie mówionym wprowadzeniu przenosimy się w otchłań wody i wiatru. Pasma syntetyczne brzmią tu bardzo analogowo, narracja bywa także bogacona brzmieniami akustycznymi, porcjowanymi zgrabnymi samplami. W drugim utworze puentą jest szept usłany na dark ambientowym tle, treścią zaś trzeciego mieszanka snów z niemal całego świata. Elektronika nabiera tu wyjątkowego mroku, niczym każde kolejne słowo lovecraftowskiej prozy. Chaos świata płynący ze snów nie potrzebuje tu argumentów, ani dodatkowego, dźwiękowego wspomagania. Szczególnie dojmujący jest czwarty utwór, którego główną treścią jest chorwacki sen zbudowany na wojennej traumie narratorki. Ścieżka dźwiękowa bazuje tu na basowych dronach, nerwowym, pulsującym tle i mantrycznym, akordeonowym zakończeniu. W części kolejnej słyszymy dziecięce głosy, dochodzące z hałaśliwej pożogi. Potem scenę obejmują wybudzone z głębokiego snu kobiety, które zdają się kontynuować oniryczną opowieść przerwaną niespodziewaną pobudką. Ostatni sen pochodzi z Egiptu. W warstwie muzycznej oplatają go głębokie beaty wprost z pustyni, basowe, pulsujące pasma i tajemnicze szmery. A głos narratora systematycznie rozpływa się w echu.

Ostatnie kilkanaście minut dwupłytowego sennika Kristoffa K.Rolla zajmuje sześć krótkich ekspozycji, których treścią werbalną są kolejne sny, a za warstwę muzyczną odpowiada duet elektroakustyków i zespół instrumentalny, tu ze znaczącym udziałem gitary elektrycznej. W składzie ansamblu odnajdujemy Isabelle Duthoit!

Utwory trwają tu mniej więcej po dwie minuty, a ich bazą foniczną zdają się być nade wszystko gitara elektryczna, akordeon i elektronika. Podobać się mogą fragmenty połamanego rytmu, trochę elektroakustycznej plądrofonii i kilka całkiem hałaśliwych wtrętów nie do końca rozpoznanej proweniencji. W ostatnim fragmencie nie brakuje fraz preparowanych, jakby głos był procesowany na żywo przez elektronikę.

 

Dysk pierwszy:

Kristof K.Roll & Dedalus Grande Suite à l’Ombre des Ondes/ Great Suite in the Shadow of The Waves

Kristof K.Roll – kompozycja, elektroakustyka & Dedalus: Didier Aschour – gitara, Amelie Berson – flety, Maximilien Dazas – instrumenty perkusyjne, Christian Pruvost – trąbka, Deborah Walker – wiolonczela. Nagrane w Teatrze Jean Bart, St. Nazaire, Francja, luty 2023. Siedemnaście utworów, 70 minut.

Dysk drugi:

Kristof K.Roll Les Ombres de la Nuit/ Shadows of the Night

Kristof K.Roll – kompozycja akuzmatyczna. Nagrane/ wyprodukowane w studio Les Ombres d’Ondes, Frontignan, Francja. Sześć utworów, 54 minuty.

La Petite Suite à l’Ombre des Ondes / Short Suite in the Shadow of the Waves

Kristof K.Roll – kompozycja, elektroakustyka oraz Didier Aschour – gitara akustyczna, Patrice Soletti – gitara elektryczna, Isabelle Duthoit – głos, klarnet, Claire Bergerault – akordeon, głos, Edward Perraud – perkusja, instrumenty perkusyjne. Miejsce i czas nagrania warstwy instrumentalnej nieokreślony. Sześć utworów, 13 minut.

(Mazeto Square, 2CD 2025)




wtorek, 22 lipca 2025

John Butcher & John Edwards! This Is Not Speculation!


Brytyjskie legendy muzyki swobodnie improwizowanej, saksofonistę Johna Butchera i kontrabasistę John Edwardsa spotykamy w bawarskim Monachium. Jesienią, niespełna dwa lata temu, artyści zagrali tu koncert, który uformowany został w cztery opowieści (trzy długie i drobny encore) i pomieszczony na poręcznym dysku kompaktowym. Bez zbędnych introdukcji zasiadamy do odsłuchu, radzi, że takie smakowite nagrania upubliczniane są także przez krajowych edytorów (a spodziewać się możemy w tym roku tak zwanego ciągu dalszego).

So, welcome!

 


Pierwsza improwizacja trwa ponad dwadzieścia minut, a jej otwarcie wydaje się pozornie spokojne, ale definitywnie podszyte nerwowym oczekiwaniem na rozwój wypadków. Gryf kontrabasu drży, z tuby saksofonu tenorowego dobywają się tumany kurzu i szumu. Genialnie skomunikowani od lat artyści nie potrzebują wiele, by wykreować wielowątkową narrację. Od brudu do czystego frazowania, od kameralnego post-jazzu po ekspresje swobodnego post-baroku. Kontrabasista swoim zwyczajem pracuje w trybie podwójnym, jego arco zlewa się z pizzicato w jeden strumień wspaniałości. Saksofonista także reaguje w typowy dla siebie sposób – zawsze znajdzie odpowiedź, chętnie podpowie nowy kierunek akcji. Tu spotkanie Czterech Pór Roku z Machine Gun nie jest niemożliwe. Smyczek potrafi budować ekspozycje godne emocji soczystego rocka, saksofonista nasączony post-jazzem jest przygotowany na wszystko. Bywa, że reakcją na smyczkowe tango jest tu olimpijski spokój saksofonu. Dynamika nie jest atrybutem całości nagrania - bardziej żwawe akcje stanowią raczej wyróżnik, który udanie podkreśla odcinki, które muzycy budują z rozwagą, na dużym spokoju. W połowie improwizacji opowieść delikatnie stopuje, a artyści przechodzą w fazę medytacyjną. Saksofon ucieka jednak pod nieboskłon, burząc idee odpoczynku. Reakcją kontrabasu jest garść dynamicznych podskoków i soczystych riffów. Finałowa część pierwszego fragmentu sięga po spokojny post-jazz, perfekcyjne ugaszony wprost w ciszę, która w wersji live była zapewne wypełniona rzęsistymi oklaskami.

Druga improwizacja trwa ponad trzynaście minut i toczy się bliżej rejonów ciszy, pełna jest urokliwych, preparowanych fraz. Artyści przypominają teraz pasikoniki, które skaczą po zroszonej poranną mgłą łące. Na etapie rozwinięcia chętnie sięgają po atrybuty wyważonego post-jazzu, a potem przechodzą w strefę wyjątkową pięknych, rezonujących dronów. Puentą tej odsłony koncertu są post-barokowe westchnienia. Początek trzeciej opowieści, która także trwa kilkanaście minut, to chmura szmerów, szumów i cmoknięć, a potem zgrzytów i obcierek. Tu narracja dostarcza kilka akcji solowych, na ogół krótkich, z miejsca komentowanych przez interlokutora. Dodajmy, iż w grze na dłuższą chwilę pojawia się saksofon sopranowy. W drugiej fazie improwizacji nie brakuje bardziej dynamicznych akcji, inicjowanych na ogół kontrabasowym pizzicato. Samo zakończenie utworu śmiało możemy uznać za najbardziej ekspresyjny moment wieczoru. Albumowe encore płynie z kolei z dna głębokiej krypty. Opowieść nasączona jest delikatną melodyką w tonie definitywnie pożegnalnym. Obaj muzycy śpiewają czyniąc to niemal imitacyjnie. Ostatnia prosta jest jednak, zaskakującym w tej sytuacji dramaturgicznej, drobnym spiętrzeniem.

 

John Butcher & John Edwards This Is Not Speculation (FSR Records, CD 2025). John Butcher – saksofon tenorowy i sopranowy oraz John Edwards – kontrabas. Nagrane w Einstein Kultur, Monachium, październik 2023. Cztery improwizacje, 51 minut.

 

 

piątek, 18 lipca 2025

The Circum-Disc’ fresh outfit: Kaze & Koichi Makigami! Fiat Lux!


Francuski Circum-Disc sukcesywnie raczy nas smakołykami edytorskimi. Równie chętnie sięga po czystą improwizację, jak i kompozycje, zarówno post-jazzowe, jak i kameralne, a nawet luźno związane z muzyką współczesną. Poza wysokim poziomem artystycznym label gwarantuje także stylistyczną i estetyczną różnorodność.

Dwie lipcowe nowości ilustrują to w pełnej okazałości. Przynoszą nowy album flagowego ansamblu wydawnictwa, japońsko-francuskiego kwartetu Kaze (tu w edycji rozszerzonej o ekspresyjny głos) oraz często goszczący w portfolio CS wątek kanadyjski – album powstały na okoliczność artystycznego jubileuszu René Lussiera, gitarzysty z Quebecu, oparty na materiale skomponowanym, ale na etapie improwizacji definitywnie szalonym.

Welcome!

 


Kaze & Koichi Makigami Shishiodoshi (CD 2025). Koichi Makigami - głos, shakuhachi, trąbka, Christian Pruvost - trąbka, flugelhorn, Natsuki Tamura - trąbka, głos, Satoko Fujii – fortepian oraz Peter Orins – perkusja. Nagrane na żywo, la malterie, Lille, Francja, maj 2024. Trzy kompozycje, 62 minuty.

Poprzedni album Kaze, co należy do rzadkości w dumnej historii kwartetu, był ekspozycją w pełni improwizowaną. Na nowym albumie muzycy powracają do idei kompozycji, jak zawsze w ich przypadku będących raczej scenariuszem improwizacji, tudzież zapisem przewidywanej dramaturgii spektaklu dźwiękowego. W roli gościa japoński aktor, wokalista, instrumentalista Koichi Makigami, jako donosi albumowe credits, artysta wielu talentów. Album nie jest wszakże przeładowany jego ekspresją, a bodaj najciekawiej dzieje się wtedy, gdy Makigami sięga po trąbkę i współtworzy z Pruvostem i Tamurą blaszany trójgłos poparty dźwiękami z gardła przynajmniej dwóch performerów.

Na płycie pomieszczono trzy długie utwory, z których ten pierwszy trwa ponad 25 minut. Składa się z kilku wątków, zarówno realizowanych w kwintecie, jak i w podgrupach. Otwarcie należy do kwartetu bazowego. Potem następuje prawdziwie samurajska, parateatralna ekspozycja gościa, która po niedługim czasie napotyka na krwistą ripostę kwartetu, tym razem definitywnie free jazzową. Po kolejnej tyradzie gościa, kwartet powraca z preparowanymi subtelnościami, niejako otwierając fazę solowych, duetowych i trzyosobowych rozgrywek, na ogół z udziałem trąbek, głosów i fletu. Po wielu minutach dętych i wokalnych popisów następuje rozbudowana akcja instrumentów perkusyjnych, podkreślona kontrą piana. Finałowa partia utworu także bogata jest w wydarzenia - od strzelistych kontrapunktów po wokalno-instrumentalne medytacje. Nagranie wieńczy zgrabna, post-jazzowa koda grana pełnym, pięcioosobowym składem.

Drugie nagranie rodzi się w ciszy, w kłębach szumów, szmerów i innych, tajemniczych fonii. Intrygującym dysonansem pierwszej fazy utworu są ciepłe, post-klasycznie brzmiące frazy z fortepianowej klawiatury. Część środkowa utworu znów jest konglomeratem mniejszych składów, na ogół skoncentrowanych na brzmieniu trąbek i japońskich wokaliz, tu nasiąkniętych wyjątkowymi emocjami. Utwór ma swoje drobne wzniesienie, a także rytmiczną, bardzo ekspresyjną kodę. Trzecia opowieść zdaje się powstawać w zaroślach amazońskiej dżungli. Świergot ptaków, dęte szmery, tajemnicze pomrukiwania. Narracja budowana jest mozolnie, etapami, w których nie brakuje jazzu i post-klasyki, o co szczególnie dba pianistka. Po pięciu minutach następuje restart, który staje się zaczynem rozbudowanej ekspozycji perkusisty. Po sekwencji trąbek i fletu oraz drobnego epizodu głosu solo, następuje kolejny restart, który jest tym razem pretekstem do równie rozbudowanego sola pianistki. Podsumowanie utworu tradycyjnie spoczywa na barkach całego kwintetu, choć tym razem jest nieco mniej ekspresyjne.

 


René Lussier & Robbie Kuster Fiat Lux (CD 2025). René Lussier – gitara, bas, daxophone oraz Robbie Kuster – perkusja, musical saw, nail organ. Miejsce i czas nagrania nieznane. Czternaście kompozycji, 40 minut.

Pięćdziesięciolecie pracy artystycznej, to moment, który należy świętować wyjątkowo hucznie. Na albumie Fiat Lux dzieje się tak po prawdzie przez całe czterdzieści minut jego trwania. Współpraca Lussiera z Kusterem, to ponoć także epoka, zatem okazji, by dobrze się zabawić całe mnóstwo - od rockowego huraganu, przez jazz, po brawurowe, niemal kabaretowe ekspozycje. Artystom nie brakuje brawury, a nade wszystko polotu i swobody, po stronie słuchacza jedynie drobna ambiwalencja – czy  pomysłów dramaturgicznych nie jest tu trochę za dużo.

Po ledwie dwudziestopięciosekundowym intro, pełnym psychodelicznych lamentów multiinstrumentalny duet rusza w rockowy galop. Flow nasączony jest funkową rytmiką, a muzykom radość zdaje się przynosić każda fraza, co podkreślają radosnymi okrzykami. Podobny charakter mają kolejne parzyste utwory w obrębie pierwszej dziesiątki (może z wyłączeniem części ósmej), potem dwa kolejne nieparzyste, wreszcie eksplozywny, rockowy finał. Pozostałe piosenki, to post-psychodeliczne eksperymenty, odrobina elektroakustyki, wreszcie głosy, czasami teatralne, czy kabaretowe. Bez wątpienia muzycy mają w głowach pomysły na przynajmniej kilka albumów. A niektóre wątki warto byłoby rozwinąć. Choćby epizod dziesiąty, na póły psychodeliczny, bardzo mroczny, który wydaje się tajemniczą balladą, a okazuje się porcją zdrowego, niczym nieskrępowanego hard-rocka.

 

 

wtorek, 15 lipca 2025

Lava Quartet in Ethereal Chant!


Spośród ponad siedemdziesięciu koncertów cyklu Spontaneous Live Series, organizowanego w Poznaniu od ponad sześciu lat, wiele na trwałe zapadło w pamięci słuchaczy i organizatorów. Jeśli mielibyśmy na placach jednej ręki wymienić te najwybitniejsze, z pewnością w tym gronie znalazłby się performance pewnego kwartetu, który gościł na deskach Dragon Social Club dokładnie w połowie czerwca 2023 roku.

Kontrabas, fortepian, perkusja i jedyny w swoim rodzaju głos. Koncert z jednej strony bardzo kameralny, z drugiej niebywale ekspresyjny. Akustyka z odgłosem wielkiej tajemnicy, narracyjne misterium i mnóstwo drobnych, niebywałych zdarzeń fonicznych.

Wtedy ten kwartet nie miał jeszcze nazwy własnej. Dziś już ma - wiemy, że nazywa się Lava Quartet, a jego debiutancką płytę dostarcza krajowa Fundacja Słuchaj! Co więcej, pierwsze nagranie pomieszczone na krążku, to fragment poznańskiego koncertu sprzed dwóch lat. Pozostała część płyty zarejestrowana została dwa dni później, już w trakcie niemieckiej części trasy.

Album, który otrzymał tytuł Ethereal Chant w pełni potwierdza nasze wspomnienia z przywołanego na wstępie koncertu. I już teraz, dużymi literami, zapisuje się na liście najlepszych albumów roku 2025. Ale to nie koniec wspaniałych wiadomości – Lava Quartet będzie jednym z gości najbliższej edycji Spontaneous Music Festival, który odbędzie się w Poznaniu tradycyjnie w pierwszy weekend października.

So welcome, Almut Kühne, Jordina Millà, Gonçalo Almeida & Wieland Möller!

 


Otwarcie albumu trwa ledwie kilka minut, ale skutecznie rozstawia nas po kątach. Od szeptu do hałasu, nerwowe, brudne chamber pełne emocji, równie mroczne, jak agresywne. Głos zdaje się dochodzić z głębokiej piwnicy, podobnie frazy inside piano. Szarpane struny kontrabasu najpierw budują napięcie, ale potem, już pod jurysdykcją smyczka, płyną szerokim strumieniem mrocznego post-baroku. Kolejna ekspozycja wydaje się wychodzić spod pióra Lovecrafta. Wprost z głębokiej, ciemnej krypty płynie do nas dron nieznanego pochodzenia – być może posadowione w nim są dygoczące struny piana, płomień smolistego smyczka, gęstniejąca wokaliza i rezonujące talerze. Całość nie przypomina nic, co mogłoby wydać z siebie instrumentarium zadzierzgnięte do wykonania tej figury dźwiękowej. Z tego tajemniczego tygla wydobywa się w końcu dźwięk nisko osadzonego smyczka, szmery z samego dna pudła rezonansowego fortepianu, demoniczny głos i szelest perkusjonalii. Narracja obrasta ekspresją dzięki żywym akcjom perkusji. Wszystko drży, zgrzyta zębami i zdaje się pędzić na złamanie karku. Ratunkiem okazuje się wystudzona, pianistyczna puenta.

Początek trzeciej opowieści budowany jest kolektywnie, separatywnymi frazami czterech ośrodków dźwiękowych. Smyczek jakby był z ołowiu, piano zarówno z klawiatury, jak i prosto ze strun, rytmiczne uderzenia w werbel, jak chłosta skazanego, wreszcie głos, który teatralnie recytuje, a nawet śpiewa piosenkę bez tekstu. Emocje rosną jak na drożdżach aż do momentu, gdy kontra z klawiatury fortepianu skutecznie uspokaja zszargane nerwy. W międzyczasie smyczek przechodzi na pozycję post-barokową, a perkusjonalia do strefy szumu. Głos powraca scatem, połamanymi melodiami i dramaturgicznym suspensem. Jeszcze tylko kilka preparacji ze strony kontrabasu i perkusji, i kwartet śmiało ruszać może w definitywnie chocholi taniec, wysmarowany blaskiem czarnej części klawiatury fortepianu. Prosty rytm wznieca tu dodatkowe emocje, także bas, który przechodzi w stan dynamicznego drive’u. Utwór wieńczy wystudzone, kontrabasowe solo.

Finałową odsłonę spektaklu inicjują perkusjonalia. Gongi, inside piano, talerze i mroczny smyczek polepiony z równie mroczną wokalizą kreują na etapie rozwinięcia wielominutowy suspens. Akcja rusza z miejsca, gdy śpiew zdaje się łączyć aktywności smyczka i głosu. Rozhuśtany post-barok nabiera rumieńców uderzeniami po strunach i kanciastych elementach zestawu perkusyjnego. Przy okazji wokalistka wspina się na palce i zaczyna nucić pożegnalną melodię, tu dla wyjątkowo niegrzecznych chłopców i takichż dziewczynek. Przez moment można odnieść wrażenie, że kwartet szuka post-jazzowego anturażu. Nerwy towarzyszą jednak wszystkim do samego końca. Kontrabas odnajduje muliste dno i pcha kwartet na finałowe wzniesienie. Muzyka umiera z szeptem na ustach.

 

Lava Quartet feat. Almut Kühne, Jordina Millà, Gonçalo Almeida, Wieland Möller Ethereal Chant (Fundacja Słuchaj!, CD 2025). Almut Kühne – wokal, Jordina Millà – fortepian, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Wieland Möller – perkusja, instrumenty perkusyjne, gongi. Nagrane w Dragon Social Club, Poznań (utwór 1) oraz Klanghaus, Klein Jasedow, Niemcy (utwory 2-4), czerwiec 2023. Cztery improwizacje, 45 minut.



piątek, 11 lipca 2025

The July’ Round-up: Sveið! Clouds! Transmission! Beryllium! Serries! Berre! Cigana! Läng!


W tradycyjnej, comiesięcznej zbiorówce świeżych recenzji jeszcze świeższych płyt z muzyką improwizowaną (i nie tylko) prawdziwa jazda bez trzymanki! Osiem albumów, rzadko spotykany tygiel gatunkowy i ogrom najprzeróżniejszych emocji!

Zaczniemy w Zjednoczonym Królestwie, potem Serbia, pewien kraj bez flagi, Polska, Belgia, Norwegia, Włochy i Szwajcaria. Będzie trochę zespołowego post-jazzu i post-kameralistyki, oba wątki wzmocnione kreatywną elektroniką, semi-akustyczny duet strunowy, instrumenty dęte skąpane nie tylko w elektronice, wreszcie aż cztery ekspozycje solowe – gitarowy ambient, dwa razy perkusja i … preparowane harfy szczękowe. What a game! Welcome to heaven and hell of improvisations and … compositions!

 


Sveið Latent Imprints (577 Records, CD 2025)

York, Wielka Brytania, maj 2024: James Mainwaring – saksofon, Federico Reuben – laptop/ live coding oraz Emil Karlsen – perkusja. Jedenaście improwizacji, 43 minuty.

Nie dalej jak tydzień temu zachwycaliśmy się innym albumem Karlsena (duetem z live procesorem Casserleyem), dziś czas na spotkanie jego kreatywnej perkusji z elektroniką określoną mianem live coding. W ramach deseru dostajemy jeszcze jazzowy saksofon. Dzieje się zatem wiele, emocji i jakości nie brakuje.

Trio od startu nie szczędzi nam akcji zaczepnych. Szczególną uwagę przykuwa aktywna elektronika, która zarówno kreuje, jak i efektownie procesuje, to co dostarczają żywe instrumenty. Sporo free jazzowych emocji płynie ze strony saksofonu, ale także partii śmiało kultywujących tradycję i wykorzystujących swingujące synkopy. W wielu momentach perkusja brzmi bardzo syntetycznie, bywa wspomagana w procesie kreowania rytmu masywnymi pasmami electro. W momentach spokojniejszych (choćby w drugiej, na początku czwartej, czy też w dziesiątej partii) muzycy dostarczają sporo brzmieniowych smaczków, subtelnych preparacji i nieoczywistych rozwiązań dramaturgicznych. W szóstej odsłonie elektronika i perkusja tworzą intrygującą sieć polirytmii, wynosząc saksofon na nieznane terytoria. Dodajmy, iż w trakcie całego albumu akustyczne instrumenty są zmyślnie procesowane, tworząc niekiedy całkiem nowy wymiar ekspozycji. Finał jest nerwowy, rozgadany, electro jazzowy.

 


 

Biliana Voutchkova, Marina Džukljev, Milana Zarić & Richard Barrett Clouds in a Cloudless Sky (Scatter Archive, DL 2025)

Cultural Centre of Vojvodina Miloš Crnjanski, Nowy Sad, Serbia, maj 2022: Biliana Voutchkova – skrzypce, głos, Marina Džukljev - fortepian, Milana Zarić – harfa, instrumenty perkusyjne oraz Richard Barrett – elektronika. Trzy improwizacje, 60 minut.

Przed nami koedukacyjny kwartet, który żeni instrumenty akustyczne z subtelną, nieinwazyjną elektroniką (zapewne też live processingiem), upleciony przez świetnie nam znanych artystów (poza harfistką) i uformowany w trzy rozległe improwizacje. Od wyważonej, dalekowschodniej medytacji po nerwowe, jakże europejskie sploty niebezpiecznych zdarzeń. Bezwzględnie warto poświęcić godzinę, by dogłębnie poznać Chmury na Bezchmurnym Niebie.  

Pierwsza i trzecia improwizacja trwają tu po kilkanaście minut i zdają się mieć cechy wspólne. To mroczne, rozkołysane, post-kameralne opowieści budowane frazami preparowanymi skrzypiec i piana, czystymi, okazjonalnie melodyjnymi akcjami harfy oraz niemal nieistniejącą elektroniką, która ledwie podkreśla wagę niektórych zdarzeń akustycznych. Rodzaj neurotycznej relaksacji, która mieni się tysiącem tajemnic. Całość śmiało mogłaby stanowić soundtrack do filmów mistrzów dalekowschodniej kinematografii (ale nie tych od walk samurajskich). Na tle obu tych narracji, część główna albumu, trwająca ponad dwa kwadranse, to wulkan emocji, nerwowych akcji i elektroakustycznych zgrzytów. Ta akurat historia ma wiele faz, czasami nasączone są one rodzajem subtelnej dynamiki. Nie brakuje też chwil wyjątkowo pięknej grozy, gdy pianistka po raz pierwszy sięga po klawiaturę. Wszakże najbardziej ekspresyjnym, emocjonalnym fragmentem tego albumu jest samo zakończenie. Tu mroczna kołysanka nabiera rumieńców i wspaniale puentuje ów smakowity album.

 


Vitaliy Ovchinnikov & Andrey Popovskiy Transmission (Extra Notes, DL 2025)

Vavilov Loft, kwiecień 2022: Vitaliy Ovchinnikov – gitara semi-akustyczna (utwór 1), gitara elektryczna (2) oraz Andrey Popovskiy - skrzypce, obiekty (1), gitara akustyczna (2). Dwie improwizacje, 27 minut.

Nagrania labelu Extra Notes i jej naczelnego wodzireja Vitaliya Ovchinnikova śledzimy na bieżąco. Zatem śmiało możemy skonstatować, iż najnowsze dzieło gitarzysty, to jedno z jego bardziej doniosłych dokonań artystycznych. Swobodne, niekiedy minimalistyczne improwizacje na dwa instrumenty dęte, garść obiektów i subtelnych preparacji. I co najważniejsze, nad nagraniem definitywnie unosi się posmak strunowej edycji Spontaneous Music Ensemble. Wszyscy wiemy, że na tych łamach to komplement najcięższego kalibru.

Pierwszą odsłonę kreują semi-akustyczna gitara i skrzypce wraz z bliżej nieokreślonymi obiektami. Odrobina amplifikacji i ocean akustycznych dźwięków. Narracja jest skupiona, każdy ruch artystów wyważony, a dbałość o szczegóły wysoce zaawansowana. Nie brakuje flażoletów, drobnych obcierek i post-perkusyjnych zdobień. Muzycy w trakcie kilkunastominutowej opowieści znajdują także chwilę, by eksplorować ciszę, jaka spowija ich improwizację. W drugiej części towarzyszy nam gitara elektryczna i akustyczna. Elektryczność tej pierwszej wydaje się dość iluzoryczna, delikatna, na poły akustyczna. Sama narracja jest bardziej zwarta i energetyczna, choć wciąż trudno ją określić mianem intensywnej. Znów doświadczamy obcowania z ciszą, jest także moment na poły dynamiczny, kreowany zwinną przebieżką po strunach i ekspresyjnym szorowaniem gryfu drugiej z gitar. W samej końcówce słyszymy trzeci wątek gitarowy, odrobinę bluesowy. Nie znamy źródła jego pochodzenia. Tak, czy inaczej, duch Johna Stevensa czuwa i zdaje się uśmiechać z zadowolenia.

 


 

Beryllium & Paweł Szulik Kumonosu-jō (Antenna Non Grata, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Paweł Szulik – shakuhachi, Michał Górczyński – klarnet kontrabasowy, elektronika oraz Andrzej Izdebski – syntezatory, gitary, field recordings, elektronika. Dziewięć utworów, 54 minuty.

Zapraszamy na seans filmowy! Przeniesiemy się do odległych, nie tylko amazońskich dżungli, tudzież równie peryferyjnych i dzikich przestworzy dalekiego wschodu. Obejrzymy sequel kultowego Imienia Róży, a potem dojmujący encore do jedynego i niepowtarzalnego Czasu Apokalipsy. Za ścieżkę dźwiękową odpowiadać będzie najcięższy kaliber klarnetu, lekki, japoński flet i zmasowany, wielowątkowy background elektroniki, gitar i adekwatnych do sytuacji dramaturgicznej nagrań terenowych.

Początek inwokuje klarnet kontrabasowy zanurzony w dark ambiencie. Rekontra fletu i elektronicznego beatu narzuca jednak inną optykę utworu. W kolejnej opowieści znajdujemy się o kilka pięter wyżej w bujnej, amazońskiej roślinności. Towarzyszą nam łagodne śpiewy fletu i klarnetowe pomrukiwanie. W trzeciej odsłonie rozwiązujemy zagadkę kryminalną, której emocje potęguje stepujący rytm. Flet znów woli melodie, a klarnet drony. Po wspinaczce jaką oferuje czwarty epizod, tu zdaje się wprost do Jądra Ciemności, w kolejnym zatrzymujemy się pełni trwogi, albowiem drogę tarasują nam ludożercy. Szczególnie rozhisteryzowany jest teraz flet. Szczęśliwe w szóstej opowieści rytuał dnia pozwala na wznowienie podróży. Zdaje się, że idziemy wprost do nieba. Gonieni strzępami melodii, stąpając po ostrych kamieniach, niesieni afrykańską polirytmią docieramy na skraj świata. Dwie końcowe opowieści niosą źdźbła nadziei. Brzmią szczególnie urokliwie. Klarnet wciąż budzi trwogę, flet nie skąpi bardziej wyszukanej melodyki, a gitara i elektronika perfekcyjnie dopełniają obraz dramatu. Jest ukojenie, ale nie ma zadośćuczynienia. Kres wyprawy, to nie radosne podskoki, to grzęzawisko.

 


 

Dirk Serries The Might Of Stars Sublime (Audiophob, CD 2025).

Studio domowe, Belgia, lato 2024: Dirk Serries – gitara elektryczna, efekty. Pięć utworów, 45 minut.

Tego artystę i dark ambientowy wątek jego twórczości nie trzeba na tych łamach komukolwiek przedstawiać. Muzyk, który kilka lat temu twierdził, że ambient to przeszłość, zdaje się w ostatnim czasie dostarczać coraz więcej nagrań w zadanej estetyce. Wszystkie je namiętnie śledzimy i rekomendujemy trybunowym fanom. Dziś produkcja domowa z lata ubiegłego roku. W kategorii dark ambientu taka, którą zwykliśmy określać mianem wzorcowej dla tej stylistyki.

Pośród pięciu opowieści żadna nie ma oczywiście początku ani końca, płynie soczystą strugą gitarowego ambientu. Pierwszą z nich tworzą trzy wątki – krystaliczny ambient, warstwa codziennego kurzu i brudu, wreszcie basowa struga o zaskakująco kojącym zabarwieniu. W drugiej odsłonie narracja zdaje się być bardziej mroczna, płynie z głębin bezkresnego oceanu. Z czasem rozmywa się, odsuwa w cień. Otwarcie trzeciej historii jest ciepłe, niemal relaksacyjne. Rozbudowana warstwa szumu stawia jednak znak zapytania i skutecznie dominuje w dalszej części utworu. Czwarta część wydaje się sprasowana, matowa, przefiltrowana przez grubą kotarę teatralną. Szorstki flow ma jednak nieoczywistą intensywność. Wreszcie finałowa, łagodna, pożegnalna meta ballada, z nowym wątkiem, który brzmi jak nagie struny gitary. Smutna opowieść jednocześnie narasta i rozlewa się coraz szerszym korytem. Potem umiera w dalece metafizyczny sposób.

 


Håkon Berre Mirror Matter (Barefoot Records, CD 2025)

Ishøj Kulturskole, listopad 2024: Håkon Berre – perkusja, instrumenty perkusyjne, obiekty, elektronika. Trzynaście utworów, 51 minut.

Tego norweskiego perkusistę znamy doskonale z wielu płyt i jeszcze większej liczby wyśmienitych koncertów, choćby w poznańskim Dragonie. Ale z nagraniem solowym Håkona spotykamy się po raz pierwszy. Perkusja, tajemnicze obiekty, elektronika, otwarta głowa i duża kreatywność, to elementy składowe tego albumu. Definitywnie jest na czym zawiesić ucho.

Dramaturgiczną osią albumu jest aktywny drumming, przeplatany preparacjami na werblu, czy talerzach. Metodą pracy elektroniczna dekonstrukcja brzmień akustycznych, celem zaś niejednej podróży noise’owy szczyt. Berre lubi hałas, ale dla niego to jedna z możliwych opcji rozwoju narracji. Muzyk często wprawia swój zestaw perkusyjny w jednostajny rytm, który podrasowuje elektroniką, a ozdabia niemal dubową przestrzenią. Bywa, że osią opowiadania jest praca nad dźwiękiem, a faktura rytmiczna jedynie backgroundem, a nawet zjawiskiem lokalnie nieobecnym. W tych pozornie spokojniejszych, mniej dynamicznych ekspozycjach także dzieje się wiele dobrego. Tu odpowiednim przykładem mogą być utwory trzeci, szósty, ósmy, czy też jedenasty. Opowieść Berre potrafi także zahaczyć o ciężkie, post-industrialne brzmienia – tak dzieje się w piątej opowieści. Sam finał albumu zdaje się brać w nawias ironii elektroakustyczne wojny perkusyjne. Słyszymy dziecięce cymbałki, które wpadają w delikatny taniec, nasączony mroczną poświatą. Zaraz potem Berre nadaje im nieco dubowej mocy, a wszystko okrasza elektronicznym beatem, który doprowadza historię do szczęśliwego zakończenia.

 


Francesco Cigana Sacro (Bandcamp’ self-release, CD 2025)

Stria, styczeń 2023: Francesco Cigana – instrumenty perkusyjne, conduction oraz Nina Baietta – głos, Gli antenori – chór męski (utwór 1) i Mirio Cosottini – trąbka (utwór 8). Osiem utworów, 43 minuty.

Kolejna solowa płyta perkusisty, to nieco inny świat. W pełni akustyczny, udramatyzowany w kilka wątków – z jednej strony ekspozycje typowo drummerskie, z drugiej poematy preparacji różnych elementów zestawu perkusyjnego. Do tego goście – w utworze otwarcia kobiecy głos i męski chór, w odsłonie zamknięcia – multiplikującą się trąbka. Reasumując – mnóstwo wrażeń, i to wyłącznie pozytywnych.

Pieśń otwarcia buduje recytacja i zawieszony w czasie i przestrzeni chór, który brzmi jakby wykonywał wiekopomne Sustained Piece Johna Stevensa. Perkusja kreuje tymczasem meta rytmiczną narrację, którą wieńczy sekwencja dynamicznych powtórzeń. Kolejne utwory (szczególnie parzyste) oparte są na konstrukcji perkusyjnej. Raz są to tajemnicze podskoki w połamanym metrum, innym razem dynamiczna akcja full drums, wreszcie perkusyjna ekspozycja, która generuje intrygujący pogłos. Utwory nieparzyste budowane są na ogół na strumieniach dźwięków preparowanych. Efekt bywa chwilami monumentalny, jak w części piątej, czy rytualny i definitywnie sakralny, jak w części siódmej. Ostatni utwór trwa ponad dziesięć minut i wspaniale reasumuje cały album. Początek to rytualny drumming, rodzaj tańca do końca świata i jeszcze dłużej. W połowie nagrania pojawia się dęty dron, który może być efektem preparacji werbla, może być także początkiem trębackiej ekspozycji. W końcu z tego tygla tajemnic wydobywa się śpiew trąbki, która zawłaszcza scenę i efektownie rysuje kilka wątków jednocześnie.

 


 

Antoine Läng Lâcher les chiens tant qu’on y est (Insub Records, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Antoine Läng - preparowana harfa szczękowa (jaw harp). Sześć utworów, 43 minuty.

Na koniec dzisiejszego korowodu różnorodności garść konceptualnej muzyki współczesnej, jaką na ogół gwarantuje szwajcarski Insub. Tym razem album pełen tajemnic – któż bowiem wie, co to harfa szczękowa, a tym bardziej jak należy preparować ten instrument, by uzyskać tak intrygujący efekt … elektroakustyczny. Cały album jest jednym wielkim drganiem, które przybiera najprzeróżniejsze formy i odcienie brzmienia, a kończy się niebywałą, pulsującą, ponad dziesięciominutową medytacją.

Nagranie składa się z sześciu wariacji na temat drgającej struny, a zarejestrowane zostało jednym podejściem, bez jakichkolwiek dodatkowych efektów, tudzież czynności post-produkcyjnych. Ważnym elementem gry otwarcia jest cisza, która zdaje się komentować pierwsze drgania. W kolejnych epizodach proces drgania i jego pokrętna meta melodyka ulegają systematycznemu zagęszczaniu, ale rzadko zjawisko medytacji ustępuje tu miejsca nerwowym drgawkom. Artysta moduluje brzmienie. W trzeciej części dobywa dźwięki z głębokiej krypty (podobnie czyni w piątej), w czwartej z kolei prasuje, ugniata dźwięk, uzyskując bardzo matowy sound. Przy okazji drgania zdają się być zasilane foniami, które przypominają dźwięki … ludzkiego gardła. Czasami drgania są lekkie, ulotne, niczym mucha, która uciążliwie krąży nam nad głową. Wreszcie anonsowany finał, którego początek lepiony jest z filigranowych drgań podanych w gęstej sekwencji. Skojarzenie z elektroniczną stylistyką click’n’cuts sprzed ćwierćwieku wcale nie bezzasadne. Efektem końcowym jest pulsująca, urocza medytacja, która zdaje się nie mieć końca.



wtorek, 8 lipca 2025

Fundacja Słuchaj! The post-cards from last two years: Flight Mode! Truth Seeker! What Else is There? Scratching Fork II !


Dziś prezentacja czterech albumów wydanych przez krajową Fundację Słuchaj! (zwaną także FSR Records) w trakcie minionych dwóch lat, których recenzje zostały poczynione przez Pana Redaktora, a następnie opublikowane na zacnym portalu Jazzarium.pl. Zatem rodzaj wakacyjnego reprintu, który kontynuowany będzie na naszych łamach także na przełomie lipca i sierpnia. So, welcome!




Tony Buck, John Edwards, Elisabeth Harnik & Harri Sjöström Flight Mode. Live in Berlin 2023 (FSR Records, CD 2024). Tony Buck – perkusja, instrumenty perkusyjne, John Edwards – kontrabas, Elisabeth Harnik – fortepian oraz Harri Sjöström – saksofon soprano & sopranino. Nagrane w Panda Platforma, Berlin, luty 2023. Cztery improwizacje, 63 minuty.

Freejazzowa improwizacja żyje z intrygujących konstelacji personalnych, jej bogata historia pełna jest formacji, które śmiało zasługują na miano super-grupy, nawet wtedy, gdy muzycy spotykają się ze sobą po raz pierwszy i być może ostatni. Ale jeśli z tego pierwszego spotkania powstaje płyta, szansa, iż artyści zewrą szyki ponownie rośnie niepomiernie.

Fiński saksofonista, weteran nie jednej improwizowanej wojny, wielki kreator i muzyk, który potrafi lepić cuda w każdej sytuacji scenicznej, kompulsywna austriacka pianistka, która kocha free jazz i jest gotowa dla niego poświęcić wszystko, brytyjski kontrabasista, prawdziwy kameleon, artysta niosący wartość dodaną każdym swym dźwiękiem, wreszcie australijski drummer, muzyk, który nie daje się zapisać do żadnej szkoły, ani wepchnąć do jakiejkolwiek szuflady gatunkowej – oto materia i duch, z których zbudowano kwartet Flight Mode. Nie mogło się nie udać!

Koncert zarejestrowany w ubiegłym roku w Berlinie składa się z czterech epizodów (każdy zwieńczony oklaskami), które układają się w dwa sety. Ten pierwszy, to ponad dwadzieścia pięć minut części głównej i drobny encore, ten drugi, to dwie rozbudowane, kilkunastominutowe opowieści. Muzycy startują do lotu kolektywnie, w duchu żywego, dobrze unerwionego post-jazzu. Buck od pierwszej sekundy konstruuje na poły dynamiczny szyk perkusyjny, a typowa dla niego obsesja ciągłego rytmu zdaje się sprzyjać dramaturgii spektaklu. Saksofon Sjöströma, choć ulotny w brzmieniu, raz za razem dodaje narracji nowe zastrzyki ekspresji. Harnik w piewszej odsłonie pracuje niemal wyłącznie na klawiaturze, a ogień jej fraz syci improwizację na cyklu ciągłym. Wreszcie Edwards - w gemie otwarcia koncentruje się na freejazzowym pizzicato. Wielominutowa narracja faluje tu niczym wzburzony ocean. Pierwsze efektowne wzniesienie muzycy mają za sobą już po pięciu minutach. Drugi dynamiczny lot Buck inicjuje po minucie dwunastej. W tak zwanym międzyczasie artyści serwują nam kilka post-balladowych interwałów, w trakcie których znajdują przestrzeń dla indywidualnych preparacji. Zakończenie tej części koncertu, które początkowo lepi się z nostalgicznych, post-kameralnych westchnień, okazuje się być pełnokrwistym wzniesieniem. Druga improwizacja, rodzaj dogrywki do seta pierwszego, pełna jest nerwowych, rozedrganych fraz. Edwards płynie swoim najpiękniejszym arco & pizzicato, reszta sukcesywnie dokłada do ognia.

Trzecią historię inicjuje solowy saksofon. W tle Buck i Edwards preparują, dokładnie to samo czyni Harnik. Narracja dość szybko łapie wiatr w żagle, ale nie gna na złamanie karku. Stylowy, kompaktowy drumming rysuje teraz intrygujące tło, na którym rozgrywa się kilka ekspozycji solowych, w tym nade wszystko krótki show kontrabasisty. Improwizacja nabiera rumieńców bez partycypacji saksofonisty. Gdy ten dołącza tempo rośnie do rozmiarów jeszcze tego dnia niespotykanych. Po kilku okrzykach opowieść uroczo się wystudza, a na gryfie kontrabasu pojawia się na dłuższą chwilę smyczek. Płynie bardzo nisko, ale niespodziewanie wynosi kwartet na kolejny szczyt! Buck, żywe srebro, nie daje nikomu przysnąć choćby na ułamek sekundy! Zakończenie utworu nie przestaje kąsać ekspresją, choć frazy Harnik płyną definitywnie nostalgicznym strumieniem.

Ostatnia improwizacja wydaje się być najspokojniejszym odcinkiem berlińskiego szaleństwa. Na starcie arco & pizzicato Edwardsa i słodka melodyka Sjöströma. Buck pracuje na perkusjonalnych świecidełkach, Harnik czyści dno pudła rezonansowego. Ale ta zmysłowa introdukcja szyta jest podskórnym rytmem! Zupełnie by the way kontrabas wchodzi strefę mroku, pięknie zdobioną perkusyjnymi szczoteczkami. Po chwili roztargniony saksofon śpiewa razem ze smyczkiem. Flight Mode nie byliby sobą (zwłaszcza drummer!), gdyby ostatniej fazy koncertu nie podkreślili czymś odrobinę bardziej dynamicznym. Opowieść nabiera tempa, ale zdaje się toczyć na delikatnie zaciągniętym ręcznym. Hamowanie odbywa się zatem bez pisku opon, wprost w burzę rzęsistych oklasków.



 

Ivo Perelman/ Mark Helias/ Tom Rainey Truth Seeker (FSR Records, CD 2024). Ivo Perelman – saksofon tenorowy, Mark Helias – kontrabas oraz Tom Rainey – perkusja. Nagrane w Parkwest Studios, Nowy Jork, grudzień 2022. Siedem improwizacji, 67 minut.

Najbardziej płodny i pracowity muzyk improwizowanego wszechświata nie ustaje! Saksofonista Ivo Perelman, nowojorski Brazylijczyk, tym razem zaprasza na spotkanie w jazzowym trio, do którego zaprosił znamienitych gości, prawdziwych mistrzów gatunku – kontrabasistę Marka Heliasa i perkusistę Toma Raineya.

Siedem improwizacji, które trwają od ośmiu do jedenastu minut, niesie moc wrażeń i całe mnóstwo intrygujących, dramaturgicznych komplikacji, które są na wprost pokłosiem niebanalnej, niekiedy zaskakującej rytmiki, szytej trudnymi do przeliczenia metrami, jaką proponuje nam przez niemal siedemdziesiąt minut Tom Rainey. A to oczywiście nie jedyny atrybut jakości nagrania tytułowych Poszukiwaczy Prawdy.

Każda z improwizacji ma zgrabną introdukcję, realizowaną zarówno kolektywnie, jak i indywidualnie, bystre rozwinięcie, gdy ekspozycja na ogół osiąga całkiem dynamiczne parametry i sprytną kodę, której ciężar najczęściej spoczywa na barkach saksofonisty. Pierwsza opowieść zdaje się być swobodnym post-jazzem granym w żwawym, ale spacerowym tempie. Rozkołysana melodyka saksofonu niesiona tu jest przez energetyczny kontrabas i perkusję, która co rusz wypuszcza w bój strugę narracji w niebanalnym metrum. Na etapie spowolnienia odnotowujemy pierwsze solo, w tym wypadku kontrabasisty. Druga opowieść w fazie początkowej jest intrygującą post-balladą z preparowanymi inkrustacjami, w fazie zaś zaawansowanej zwinną, kocia galopadą z wysoko podwieszonym śpiewem saksofonu.

Trzecią odsłonę inicjuje energiczna akcja sekcji rytmu, do której klei się wyjątkowo melodyjna partia dęta. W dalszej części do gry wchodzi smyczek i wdaje się w melodyjne dyskusje z dęciakiem. Drummer tradycyjnie robi tu swoje, oplata wszystko gęstymi mackami włochatego pająka. W utworze kolejnym znów mamy do czynienia ze wspólnym strumieniem melodii kreowanej przez smyczek i saksofon. Tu flow zdaje się być cokolwiek post-barokowy, choć szyty intrygująco zabrudzonym tembrem. Potem pojawia się rytm - znów jest fikuśny, stymulujący wszystkich do wzmożonej kreatywności i wpychający improwizację w objęcia soczystego free jazzu. Piątą improwizację otwiera z kolei perkusista, ale całość nie wychyla się poza ramy dobrze skonstruowanej post-ballady. W fazie rozwinięcia tempo oczywiście rośnie.

Szósta odsłona bazuje na dźwiękach preparowanych, melodyjnym smyczku i dużej wstrzemięźliwości perkusisty. Bywa, że ten ostatni nawet milczy. Finał tej części albumu znów skrzy się dobrą dynamiką w ciekawym metrum. Końcowa opowieść albumu szyta jest wyjątkowo delikatnym ściegiem. Melodia snuje się tu od tuby saksofonu do smyczka na gryfie kontrabasu, a doboszowy rytm perkusji buduje pewien urokliwy dysonans. Po krótkim spowolnieniu opowieść nabiera zgrabnej taneczności i udanie reasumuje owo nowojorskie spotkanie improwizatorów.

 




Karl Evangelista with Tatsu Aoki, Alexander Hawkins & Michael Zerang What Else is There? (Fundacja Słuchaj!, CD 2023). Karl Evangelista – gitara, Alexander Hawkins – fortepian, Tatsu Aoki – kontrabas oraz Michael Zerang – perkusja. Nagrane w FAB Recording Studio, Chicago, grudzień 2021. Siedem utworów, 56:25.

What Else is There?, to fonograficzna dokumentacja spotkania międzynarodowego, wielopokoleniowego kwartetu, który uformował się w pewnym chicagowskim studiu nagraniowym prawie dwa lata temu. Pretendujący tu do miana lidera, gitarzysta Karl Evangelista przygotował na jego okoliczność trzy kompozycje własne, wyposażone w zgrabny, rytmiczny temat, który każdorazowo stanowi zaczyn do bystrych, chwilami bardzo swobodnych improwizacji, zarówno solowych, jak i kolektywnych. Pozostałe cztery utwory, to opowieści podpisane przez wszystkich muzyków, możemy zatem domniemywać, iż noszą znamiona improwizacji, być może odrobinę predefiniowanych. I to właśnie w ich trakcie dzieje się tu najwięcej dobrego, co znajduje swoją kulminację podczas dwóch ostatnich utworów, definitywnie najciekawszych momentów płyty.

Album otwiera temat wytyczający szlak narracji tanecznym, zrytmizowanym krokiem. Pierwszy w otchłań całkiem ekspresyjnej solówki idzie pianista, potem tą samą drogą podąża gitarzysta, który nadaje swojej ekspozycji delikatny posmak rocka. Muzycy uwolnieni od jarzma notyfikacji chętnie uciekają w emocje godne free jazzu. Kolejne dwa utwory, to improwizacje. Pierwszą otwiera gitarzysta, który wchodzi w dialog z perkusistą. Opowieść nabiera wiatru w żagle, wydaje się być dość żywiołowa, niesiona falami lekko wzburzonego morza. Tu znów finalizacja pachnie free jazzem, ale tym razem mocno kontrolowanym. Trzecia opowieść budowana jest bardzo skrupulatnie, minimalistycznie i delikatnie. Formuje się w kształtną balladę, która z czasem zyskuje na dynamice.

Czwarta i piąta odsłona albumu, to dwie kolejne kompozycje gitarzysty. Obie rytmiczne, silnie nasączone jazzowymi synkopami, zgrabnymi improwizacjami i dobrą melodyką. W trakcie pierwszej z nich swoje jedyne, krótkie solo prezentuje kontrabasista. Z kolei druga znaczona jest bluesową estetyką i wydaje się być skrojona dla mniej wymagającego odbiorcy. Kolejne porcje dobrze skomunikowanych improwizacji proponują tu gitarzysta i pianista. Ten pierwszy zdaje się płynąć szerokim, płynnym strumieniem, ten drugi stawia na twarde, kanciaste formy.

Tymczasem docieramy do dwóch ostatnich opowieści, nie bez przyczyny wskazanych jako crème de la crème całej plyty. Pierwszą z nich otwierają szumiące, gitarowe pick-up’y i delikatnie pulsujące struny basu. Tymczasem fortepian i perkusja budują intrygującą strukturę rytmiczną, która nieść będzie na swych zgrabnych ramionach frazy improwizowane, tu często kojarzone w kolektywne sploty interakcji. Finałowa improwizacja lepiona jest żmudnie z drobnych, niekiedy ledwie sugerowanych fraz. Rozpoczyna perkusista, potem pojawia się brzmienie delikatnie drżących strun gitary, frazy inside piano i kontrabasowy smyczek. Plejada preparowanych dźwięków ze strony wszystkich muzyków przekształca się tu w strumień bardziej wyrazistych fraz nakierowanych na swobodną, post-jazzową ekspozycję.

 


Marek Malinowski/ Robert Rychlicki-Gąsowski/ Wojciech Zadrużyński Scratching Fork II (FSR Records, CD 2024). Marek Malinowski – gitara elektryczna i akustyczna (archtop), kompozycje, Robert Rychlicki-Gąsowski – kontrabas, gitara basowa oraz Wojciech Zadrużyński – perkusja. Nagrane w TONN Studio, Łódź, grudzień 2022. Dziesięć utworów, 48:42.

Gitarowe tria w obrębie szeroko rozumianego jazzu zdają się bilansować od edycji power, gdzie emocje biorą górę, a siła amplifikacji i bogactwo pick-up’ów rządzą na scenie nie biorąc jeńców, po smukłe, wystudzone piosenki, których pole rażenia jest niewielkie, ale szansa na przyciągnięcie mniej wymagającego słuchacza duża.

Druga edycja Scratching Fork nie konsumuje żadnego ze skrajnych wariacji gitarowego tria, szuka swojego miejsca, odważnie spogląda w kierunku freely improvised music, podkreślając ów fakt podanym na wprost tytułem jednego z utworów.

Siłą tej gitarowej eksploracji są kompozycje, doposażone w ciekawie, łamane metra kreujące nieograniczone pole dla improwizacji. Słabością być może poziom ekspresji, niekiedy także brak ciekawszych pomysłów na rozwój improwizacji, zwłaszcza w momentach, gdy nie są one prowadzone kolektywnie. Tu akurat odrobina spektaklu w estetyce power byłaby dalece zasadna.

Pierwsze dwa utwory obiecują tu wiele. Dramaturgiczny suspens, łamane rytmy, swoboda działania i posmak downtownowego grania z dawnych lat bliskiego estetyce Elliota Sharpa, to atuty pieśni otwarcia. W drugiej odsłonie, po prezentacji szerokiego wachlarza możliwości instrumentacyjnych i gatunkowych konotacji, trio rusza w ognistą przebieżkę.

Dwie kolejne opowieści studzą jednak zapał recenzenta, pozostając w ostatecznym rozrachunku niezobowiązującym post-balladami. W piątym utworze pojawia się nowy element – intrygujące, improwizowane intro, kilka świetnych momentów kontrabasisty wyposażonego w smyczek, także w wersji solowej. Po tak dobrym otwarciu opowieść zostaje dociążona tematem kompozycji i odpływa w typowe post-fussion gitary wspartej na swingującej sekcji rytmicznej. W szóstej części muzycy serwują nam po części post-rockową ekspozycję. Dobre wejście w temat, zbyt wystudzona faza rozwinięcia, ale dalece udane, ekspresyjne zakończenie.

Siódma kompozycja, to gitara akustyczna solo, która eksploruje dziedzictwo Dereka Baileya. Początek zdaje się być zbyt ułożony, harmonijny, ugrzeczniony, a samej opowieści raczej bliżej do wariacji na temat flamenco. Jednak im dalej w las, tym lepiej. Gitarzysta powoli gubi bagaż historii i szuka swoich, zawsze lepszych rozwiązań.

Ostatnie trzy utwory do wizerunku tria dokładają nowe elementy. W ósmym wyczuć można post-klasyczny sznyt w gitarowym frazowaniu, odnajdujemy tu także pure jazzowe solo basisty. W dziewiątym po połamanym rytmicznie, kolektywnym wstępie, gitarzysta realizuje dość przewidywalne solo, po czym ucieka w pogłos. Próba wejścia w strefę wyzwolonej psychodelii nie jest do końca przekonująca. Album reasumuje rockowy temat w prostym metrum. Sporo emocji, niezła dynamika i nieuzasadnione dramaturgicznie spowolnienie w środkowej fazie utworu. Nas szczęście ekspresja rocka ostatecznie zwycięża.

 

 

sobota, 5 lipca 2025

Lawrence Casserley & Emil Karlsen and their Aspects of Memory!


Lawrence Casserley, mistrz subtelnych brzmień elektronicznych i stylowego, niekiedy filigranowego live processingu w spotkaniu z młodym, norweskim perkusistą i perkusjonalistą Emilem Karlsenem, to przedmiot naszych dzisiejszych zainteresowań.

Aspects of Memory, to nagranie umiejętnie rozciągnięte w czasie, wyśmienicie skonstruowane, udramatyzowane, nasączone smakowitym brzmieniami, ułożone w opowieść, przy której pojęcie fonicznego relaksu zdaje się nabierać innych, zaskakująco mrocznych wymiarów.



 

Improwizacja otwarcia lepi się z drobnych, wyselekcjonowanych akcji perkusji, spowitych przez plamę fonii, którą równie dobrze mogłyby stanowić podmuchy z akustycznej tuby instrumentu dętego. Wiemy nie tylko z tej opowieści, że to pierwsze owe aktywności mistrza processingu, tu chyba nawet pre-processingu. Narracja toczy się w mrocznej, ale ulotnej, nieco ceremonialnej atmosferze. Posadowiona w centrum zdarzeń perkusja kołysze się w chmurze niedopowiedzianych fraz, która narasta wraz ze wzrostem interesowności akcji perkusisty. Owa chmura nabiera wręcz symfonicznego rozmachu i takiejż, definitywnie lovecraftowskiej grozy. Druga opowieść wydaje się spokojniejsza, bardziej oniryczna, jakby obaj muzycy zanurzyli się w wodzie i próbowali maszerować. W drugiej fazie tego utworu narasta szum. Być może perkusja dostała właśnie skrzydeł i intensywnie nimi wachluje.

Trzecia odsłona albumu trwa prawie dwadzieścia minut i jest wyjątkowym wydarzeniem fonicznym. Początek kreuje perkusista, który zdaje się dyskutować z ciszą. W tle panoszą się dźwięki, które śmiało moglibyśmy uznać za dowód na obecność chmary owadów. Narracja przypomina mgłę, która osiada na wilgotnej łące. W czasem pęcznieje, rozprzestrzenia się, formuje w coś na kształt ambientu bogaconego szelestem zestawu perkusyjnego. W połowie nagrania muzycy topią się ciszy niesieniu blaskiem szeleszczących talerzy. Reasumpcją tej niezwykłej podróży jest faza dronowa-ambientowa, w trakcie której perkusja osiąga całkowite zjednoczenie z warstwą elektroniczną. Owa post-akustyka wydaje się niebywale piękna.

W czwartej odsłonie rytuał trwa w najlepsze. Gongi i płożące się po podłodze deep drumming budują napięcie, a nerw kreacji niesie artystów na pola nieodgadnionej tajemnicy. W zasadzie słyszymy tylko perkusję, którą spowija prawie niesłyszalna powłoka elektroakustycznego kurzu. Opowieść ma tu swój drobny szczyt, potem kona w post-perkusyjnych detalach. Początek ostatniej części budowany jest przez szumiącą ciszę i drobne, preparowane frazy perkusji. Mamy wrażenie, że muzycy znów stoją po kolana w wodzie. Perkusista systematycznie rozbudowuje obszar swojego działania. Szeleszczą drummerskie błyskotki, niektóre dźwięki przypominają brzmienie wibrafonu, może gamelanu i na pewno procesowanych talerzy. Delikatna, niemal ulotna narracja, w której obecność procesora zdaje się być niemal niedostrzegalna. To jedynie szelest, oddech ciszy, drobna warstwa pyłu osiadająca na subtelnie pracującej perkusji. Okazjonalnie procesor zdaje się wzniecać akustyczne akcje, czasami gasić, innym razem pielęgnować. Samo zakończenie jest dość intensywne, jak na kanony tego albumu. I równie wyjątkowe.

 

Lawrence Casserley & Emil Karlsen Aspects of Memory (Bead Records, CD 2025). Lawrence Casserley - signal processing instrument oraz Emil Karlsen – perkusja, instrumenty perkusyjne. Huddersfield University, październik 2023. Pięć improwizacji, 54 minuty.




wtorek, 1 lipca 2025

The Relative Pitch’ spring outfit: Exhaust! Hyperboreal Trio! Cimini! Sanchez!


Lato wystartowało z kopyta, czas zatem najwyższy, by sięgnąć po … wiosenne premiery jakże płodnego The Relative Pitch Records. W kwietniu i maju nowojorski label zrealizował osiem produkcji, z których do wnikliwego omówienia wybieramy cztery. Wszystkie, jak zawsze, dostępne są w poręcznym formacie dysku kompaktowego.

Najpierw na recenzencki warsztat weźmiemy dwa post-jazzowe albumy zrealizowane w składach trzyosobowych, w których wodzirejskie, saksofonowe role pełnią Panie – jedna z Argentyny, druga z Danii. Potem sięgniemy po dwa albumy solowe, bardziej eksperymentalne – tu w roli podmiotu wykonawczego znów Panie – w pierwszej kolejności Amerykanka, potem Argentynka. Duże emocje przed nami, so welcome!



 

Camila Nebbia, Kit Downes & Andrew Lisle Exhaust

Morphine Raum, Berlin 2023: Camila Nebbia – saksofon tenorowy, Kit Downes – fortepian oraz Andrew Lisle – perkusja. Sześć improwizacji, 40 minut.

To trio, konsumujące gorące nazwiska na europejskiej scenie muzyki kreatywnej, gościliśmy w Polsce pod koniec marca. Album, który dociera do nas kilka tygodni później potwierdza wszelkie walory tej trójki. Swoboda działania, mistrzowski warsztat, dobra kontrola emocji, definitywnie zróżnicowane i niebanalne frazowanie. To album, którego nie sposób nie polubić, choć po prawdzie niczego wielkiego nie odkrywa.

Po swobodnym, niezobowiązującym, jakże jazzowym otwarciu, muzycy w drugiej, najdłuższej opowieści odbywają intrygującą drogę od mrocznej ballady do krwistego free jazzu. Droga powrotna wiedzie przez klasycznie brzmiący duet perkusji i piana, a jej koniec znów płynie strugą mrocznej ballady, okraszonej blaskiem rezonujących talerzy. W kolejnej odsłonie ponownie leniwy, mroczny start z Nebbią w roli głównej, która zbiera frazy z samego dna, a po nim jakże intrygujący rozbłysk, niesiony nerwowym, niepowtarzalnym drummingiem Lisle’a. Czwarta opowieść jest filigranowa, lepiona z drobiazgów, ale bodaj najpiękniejsza na całym albumie. W ostatnich dwóch opowieściach odnajdujemy sporo dynamicznych, post-jazzowych, ale i post-klasycznych fraz ubranych w zwinne, niebanalne opowieści. W tej pierwszej bywa bardzo śpiewnie i niekiedy dość łagodnie. W tej drugiej nade wszystko zadziornie, niemal free jazzowo. Improwizacja zaczyna się wprawdzie w katakumbach cool-jazzu, ale kończy na ostatnim piętrze nowojorskiego loftu.



 

Emmeluth, Håker Flaten & Filip Hyperboreal Trio

Northern Studios, Trondheim, Norwegia, maj 2023: Signe Emmeluth – saksofon altowy, Ingebrigt Håker Flaten – kontrabas oraz Axel Filip – perkusja. Siedem improwizacji, 43 minuty.

Kolejne trio także twardo stąpa po post-jazzowym gruncie. Zadziorna, nerwowa, ciągle gotowa do ataku saksofonistka, kontrabasista szyjący raz za razem kolejne pętle ciekawej narracji i wszędobylski perkusista, która pełni tu nie tylko rolę odpowiedzialnego za dynamikę i domykanie wątków. Wartka opowieść nie ma słabych punktów, jakkolwiek wraz z rozwojem sytuacji dramaturgicznej wydaje się zbyt często powielać pomysły i rzadko urozmaicać środki artystycznego wyrazu.

Pierwsza improwizacja konsumuje wszelkie atrybuty, jakimi obdarzyliśmy muzyków w preambule recenzji. Połamany tembr saksofonu, zwinna perkusja i kontrabas, który rządzi i dzieli, ale nie zawłaszcza nadmiernie przestrzeni narracji. A wszystko grane na „k” - kolektywnie, kompulsywnie i koherentnie. W kolejnych opowieściach nie brakuje smaczków, niebanalnych introdukcji, niekiedy prowadzonych indywidualnie. Pod stopą kontrabasu mości się dużo swingu, a w ustach artysty pomrukiwania i drobnego gadulstwa. Muzycy rzadziej pochylają się na drobiazgami i preparują, ale jeśli już to czynią, jak w czwartej opowieści, jest więcej niż dobrze. Szósta improwizacja trwa tu trzynaście minut, ma swoją dramaturgię, ale jest przegadana, nieco przewidywalna, bez błysku kreatywności. Intryguje samo zakończenie płyty. Rodzaj walczyka, może martwego bluesa, która na etapie finalizacji szczęśliwie nabiera wigoru i udanie puentuje cały album.



 

Amy Cimini See You When I Get There

Studio A, UC San Diego, maj 2022: Amy Cimini – altówka. Pięć improwizacji, 36 minut.

Amerykańska altowiolinista zabiera nas tu w niesamowitą podróż. Jako rzecze sieć globalna, Cimini ma niemal ćwierćwiekowe doświadczenie w uprawianiu rockowej psychodelii i świetnie je wykorzystuje w trakcie niedługiego, bystrze unerwionego i bardzo emocjonalnego seta. Pełna rekomendacja!

Pierwsza piosenka trwa ponad jedenaście minut i doskonale wprowadza nas w klimat nagrania. Najpierw parada riffów, które toną po kolana w pogłosie, bo swoje robi tu dobrze sparametryzowana amplifikacja. Narracja w schemacie down and up nasączona jest kwaśnym posmakiem i udekorowana post-rockową ekspresją. Samą zaś puentą … post-barokowe śpiewy. Druga opowieść przypomina delikatne drgania tektoniczne. Smyczek ślizga się po strunach i łapie melodykę. Potem artystka szarpie za struny i szuka post-klasycznej elegancji, wreszcie ucieka w mroczne, pulsujące preparacje. Kolejna odsłona dramatu przypomina śpiewy o mglistym poranku. Post-melodyjne lamenty nabierają tu tajemniczej intensywności, a potem brudu w szprychy. W czwartej historii struny zdają się mieć więcej prądu i delikatnie skwierczą. Tu narracja nabiera intrygującego, perkusjonalnego anturażu i kona w szumie wydychanego powietrza. Ostatni utwór także niesiony jest niebanalną rytmiką. Altówka skacze jak pasikonik po zroszonej deszczem łące. Ta urokliwa, minimalistyczna ballada niesie jednak na plecach mrok i niemal egzystencjalną trwogę. Na ostatniej prostej powracają riffy, które spinają całość dramaturgiczną klamrą.



 

Paula Sanchez Pressure Sensitive

Berno, Szwajcaria, styczeń 2021: Paula Sanchez – wiolonczela, celofan, modulator pierścieniowy. Sześć improwizacji, 31 minut.

Zabawne, że wiolonczela i celofan brzmią po angielsku bardzo podobnie. Ta koincydencja w kontekście albumu Argentynki nie jest chyba przypadkowa. Artystka zabiera nas bowiem na półgodzinną wyprawę, w trakcie której serwuje masywną porcję preparowanych dźwięków, związanych zapewne z pocieraniem strun wiolonczeli celofanem. A na dokładkę drobny modulator. Jest naprawdę groźnie - to eskapada dla wyjątkowo wytrwałych i odpornych słuchaczy. Sam tytuł albumu mówi wszak bardzo wiele.

Intensywny szmer z głębokiej krypty, to pierwsze fonie, jakie docierają do naszych uszu. To dron brudu, kurzu i mechanicznego cierpienia. Smyczek, zapewne do pary z syntetyczną materią, zrywają ze strun wszystkie żywe warstwy – do gołej skóry, rzekłby niewprawiony chirurg. O tych jakże sound-artowych akcjach Pauli powiedzieć, że to preparacje, to jakby nic nie powiedzieć. Może odnieść wrażenie, że każdy dźwięk ma tu kolor krwi. W trzeciej odsłonie to już chyba tylko zgrzyt i pisk. W czwartej opowieści przez moment docierają do nas strzępy żywych, by nie rzec prawdziwych dźwięków wiolonczeli. A może to jedynie efekt zmęczenia receptorów słuchu. Efekt fonicznej grozy buduje także coraz bardziej mroczne echo. W piątej części wydaje się, że artystka przeniosła się do większej przestrzeni. Ale definitywnie industrialne cierpienie trwa bez ustanku. Ostatnia akcja zdaje się wyjątkowo dłużyć. Być może ten bardzo przecież krótki album powinien nieść w sobie choćby źdźbło ratunku. Jakiś dźwięk, który daje nadzieję.