W tradycyjnej, comiesięcznej zbiorówce świeżych recenzji
jeszcze świeższych płyt z muzyką improwizowaną (i nie tylko) prawdziwa jazda
bez trzymanki! Osiem albumów, rzadko spotykany tygiel gatunkowy i ogrom najprzeróżniejszych
emocji!
Zaczniemy w Zjednoczonym Królestwie, potem Serbia, pewien kraj
bez flagi, Polska, Belgia, Norwegia, Włochy i Szwajcaria. Będzie trochę zespołowego
post-jazzu i post-kameralistyki, oba wątki wzmocnione kreatywną elektroniką, semi-akustyczny
duet strunowy, instrumenty dęte skąpane nie tylko w elektronice, wreszcie aż cztery
ekspozycje solowe – gitarowy ambient, dwa razy perkusja i … preparowane harfy
szczękowe. What a game! Welcome to heaven and hell of improvisations and …
compositions!
Sveið Latent Imprints (577 Records, CD 2025)
York, Wielka Brytania, maj 2024: James Mainwaring –
saksofon, Federico Reuben – laptop/ live coding oraz Emil Karlsen –
perkusja. Jedenaście improwizacji, 43 minuty.
Nie dalej jak tydzień temu zachwycaliśmy się innym albumem
Karlsena (duetem z live procesorem Casserleyem), dziś czas na spotkanie
jego kreatywnej perkusji z elektroniką określoną mianem live coding. W
ramach deseru dostajemy jeszcze jazzowy saksofon. Dzieje się zatem wiele,
emocji i jakości nie brakuje.
Trio od startu nie szczędzi nam akcji zaczepnych. Szczególną
uwagę przykuwa aktywna elektronika, która zarówno kreuje, jak i efektownie procesuje,
to co dostarczają żywe instrumenty. Sporo free jazzowych emocji płynie ze
strony saksofonu, ale także partii śmiało kultywujących tradycję i wykorzystujących
swingujące synkopy. W wielu momentach perkusja brzmi bardzo syntetycznie, bywa
wspomagana w procesie kreowania rytmu masywnymi pasmami electro. W momentach
spokojniejszych (choćby w drugiej, na początku czwartej, czy też w dziesiątej
partii) muzycy dostarczają sporo brzmieniowych smaczków, subtelnych preparacji
i nieoczywistych rozwiązań dramaturgicznych. W szóstej odsłonie elektronika i perkusja
tworzą intrygującą sieć polirytmii, wynosząc saksofon na nieznane terytoria. Dodajmy,
iż w trakcie całego albumu akustyczne instrumenty są zmyślnie procesowane,
tworząc niekiedy całkiem nowy wymiar ekspozycji. Finał jest nerwowy, rozgadany,
electro jazzowy.

Biliana Voutchkova, Marina Džukljev, Milana Zarić &
Richard Barrett Clouds in a Cloudless Sky (Scatter Archive, DL
2025)
Cultural Centre of Vojvodina Miloš Crnjanski, Nowy Sad,
Serbia, maj 2022: Biliana Voutchkova – skrzypce, głos, Marina Džukljev -
fortepian, Milana Zarić – harfa, instrumenty perkusyjne oraz Richard Barrett –
elektronika. Trzy improwizacje, 60 minut.
Przed nami koedukacyjny kwartet, który żeni instrumenty akustyczne
z subtelną, nieinwazyjną elektroniką (zapewne też live processingiem),
upleciony przez świetnie nam znanych artystów (poza harfistką) i uformowany w trzy
rozległe improwizacje. Od wyważonej, dalekowschodniej medytacji po nerwowe, jakże
europejskie sploty niebezpiecznych zdarzeń. Bezwzględnie warto poświęcić godzinę,
by dogłębnie poznać Chmury na Bezchmurnym Niebie.
Pierwsza i trzecia improwizacja trwają tu po kilkanaście
minut i zdają się mieć cechy wspólne. To mroczne, rozkołysane, post-kameralne opowieści
budowane frazami preparowanymi skrzypiec i piana, czystymi, okazjonalnie melodyjnymi
akcjami harfy oraz niemal nieistniejącą elektroniką, która ledwie podkreśla wagę
niektórych zdarzeń akustycznych. Rodzaj neurotycznej relaksacji, która mieni
się tysiącem tajemnic. Całość śmiało mogłaby stanowić soundtrack do filmów
mistrzów dalekowschodniej kinematografii (ale nie tych od walk samurajskich). Na
tle obu tych narracji, część główna albumu, trwająca ponad dwa kwadranse, to
wulkan emocji, nerwowych akcji i elektroakustycznych zgrzytów. Ta akurat
historia ma wiele faz, czasami nasączone są one rodzajem subtelnej dynamiki.
Nie brakuje też chwil wyjątkowo pięknej grozy, gdy pianistka po raz pierwszy sięga
po klawiaturę. Wszakże najbardziej ekspresyjnym, emocjonalnym fragmentem tego
albumu jest samo zakończenie. Tu mroczna kołysanka nabiera rumieńców i
wspaniale puentuje ów smakowity album.

Vitaliy Ovchinnikov & Andrey Popovskiy Transmission
(Extra Notes, DL 2025)
Vavilov Loft, kwiecień 2022: Vitaliy Ovchinnikov –
gitara semi-akustyczna (utwór 1), gitara elektryczna (2) oraz Andrey Popovskiy
- skrzypce, obiekty (1), gitara akustyczna (2). Dwie improwizacje, 27 minut.
Nagrania labelu Extra Notes i jej naczelnego wodzireja Vitaliya
Ovchinnikova śledzimy na bieżąco. Zatem śmiało możemy skonstatować, iż
najnowsze dzieło gitarzysty, to jedno z jego bardziej doniosłych dokonań
artystycznych. Swobodne, niekiedy minimalistyczne improwizacje na dwa
instrumenty dęte, garść obiektów i subtelnych preparacji. I co najważniejsze, nad
nagraniem definitywnie unosi się posmak strunowej edycji Spontaneous Music
Ensemble. Wszyscy wiemy, że na tych łamach to komplement najcięższego kalibru.
Pierwszą odsłonę kreują semi-akustyczna gitara i skrzypce
wraz z bliżej nieokreślonymi obiektami. Odrobina amplifikacji i ocean akustycznych
dźwięków. Narracja jest skupiona, każdy ruch artystów wyważony, a dbałość o szczegóły
wysoce zaawansowana. Nie brakuje flażoletów, drobnych obcierek i post-perkusyjnych
zdobień. Muzycy w trakcie kilkunastominutowej opowieści znajdują także chwilę,
by eksplorować ciszę, jaka spowija ich improwizację. W drugiej części towarzyszy
nam gitara elektryczna i akustyczna. Elektryczność tej pierwszej wydaje się
dość iluzoryczna, delikatna, na poły akustyczna. Sama narracja jest bardziej
zwarta i energetyczna, choć wciąż trudno ją określić mianem intensywnej. Znów
doświadczamy obcowania z ciszą, jest także moment na poły dynamiczny, kreowany
zwinną przebieżką po strunach i ekspresyjnym szorowaniem gryfu drugiej z gitar.
W samej końcówce słyszymy trzeci wątek gitarowy, odrobinę bluesowy. Nie znamy
źródła jego pochodzenia. Tak, czy inaczej, duch Johna Stevensa czuwa i zdaje
się uśmiechać z zadowolenia.

Beryllium & Paweł Szulik Kumonosu-jō
(Antenna Non Grata, CD 2025)
Czas i miejsce nagrania nieznane: Paweł Szulik – shakuhachi,
Michał Górczyński – klarnet kontrabasowy, elektronika oraz Andrzej Izdebski –
syntezatory, gitary, field recordings, elektronika. Dziewięć utworów, 54 minuty.
Zapraszamy na seans filmowy! Przeniesiemy się do odległych,
nie tylko amazońskich dżungli, tudzież równie peryferyjnych i dzikich
przestworzy dalekiego wschodu. Obejrzymy sequel kultowego Imienia
Róży, a potem dojmujący encore do jedynego i niepowtarzalnego Czasu
Apokalipsy. Za ścieżkę dźwiękową odpowiadać będzie najcięższy kaliber
klarnetu, lekki, japoński flet i zmasowany, wielowątkowy background
elektroniki, gitar i adekwatnych do sytuacji dramaturgicznej nagrań terenowych.
Początek inwokuje klarnet kontrabasowy zanurzony w dark ambiencie.
Rekontra fletu i elektronicznego beatu narzuca jednak inną optykę utworu.
W kolejnej opowieści znajdujemy się o kilka pięter wyżej w bujnej, amazońskiej roślinności.
Towarzyszą nam łagodne śpiewy fletu i klarnetowe pomrukiwanie. W trzeciej odsłonie
rozwiązujemy zagadkę kryminalną, której emocje potęguje stepujący rytm. Flet znów
woli melodie, a klarnet drony. Po wspinaczce jaką oferuje czwarty epizod, tu
zdaje się wprost do Jądra Ciemności, w kolejnym zatrzymujemy się pełni
trwogi, albowiem drogę tarasują nam ludożercy. Szczególnie rozhisteryzowany
jest teraz flet. Szczęśliwe w szóstej opowieści rytuał dnia pozwala na wznowienie
podróży. Zdaje się, że idziemy wprost do nieba. Gonieni strzępami melodii, stąpając
po ostrych kamieniach, niesieni afrykańską polirytmią docieramy na skraj świata.
Dwie końcowe opowieści niosą źdźbła nadziei. Brzmią szczególnie urokliwie.
Klarnet wciąż budzi trwogę, flet nie skąpi bardziej wyszukanej melodyki, a gitara
i elektronika perfekcyjnie dopełniają obraz dramatu. Jest ukojenie, ale nie ma zadośćuczynienia.
Kres wyprawy, to nie radosne podskoki, to grzęzawisko.

Dirk Serries The Might Of Stars Sublime (Audiophob,
CD 2025).
Studio domowe, Belgia, lato 2024: Dirk Serries – gitara
elektryczna, efekty. Pięć utworów, 45 minut.
Tego artystę i dark ambientowy wątek jego twórczości nie
trzeba na tych łamach komukolwiek przedstawiać. Muzyk, który kilka lat temu
twierdził, że ambient to przeszłość, zdaje się w ostatnim czasie dostarczać
coraz więcej nagrań w zadanej estetyce. Wszystkie je namiętnie śledzimy i rekomendujemy
trybunowym fanom. Dziś produkcja domowa z lata ubiegłego roku. W
kategorii dark ambientu taka, którą zwykliśmy określać mianem wzorcowej dla tej
stylistyki.
Pośród pięciu opowieści żadna nie ma oczywiście początku ani
końca, płynie soczystą strugą gitarowego ambientu. Pierwszą z nich tworzą trzy
wątki – krystaliczny ambient, warstwa codziennego kurzu i brudu, wreszcie basowa
struga o zaskakująco kojącym zabarwieniu. W drugiej odsłonie narracja zdaje się
być bardziej mroczna, płynie z głębin bezkresnego oceanu. Z czasem rozmywa się,
odsuwa w cień. Otwarcie trzeciej historii jest ciepłe, niemal relaksacyjne. Rozbudowana
warstwa szumu stawia jednak znak zapytania i skutecznie dominuje w dalszej
części utworu. Czwarta część wydaje się sprasowana, matowa, przefiltrowana
przez grubą kotarę teatralną. Szorstki flow ma jednak nieoczywistą
intensywność. Wreszcie finałowa, łagodna, pożegnalna meta ballada, z
nowym wątkiem, który brzmi jak nagie struny gitary. Smutna opowieść jednocześnie
narasta i rozlewa się coraz szerszym korytem. Potem umiera w dalece metafizyczny
sposób.
Håkon Berre Mirror Matter (Barefoot Records,
CD 2025)
Ishøj Kulturskole, listopad 2024: Håkon Berre – perkusja,
instrumenty perkusyjne, obiekty, elektronika. Trzynaście utworów, 51 minut.
Tego norweskiego perkusistę znamy doskonale z wielu płyt i
jeszcze większej liczby wyśmienitych koncertów, choćby w poznańskim Dragonie.
Ale z nagraniem solowym Håkona spotykamy się po raz pierwszy. Perkusja,
tajemnicze obiekty, elektronika, otwarta głowa i duża kreatywność, to elementy
składowe tego albumu. Definitywnie jest na czym zawiesić ucho.
Dramaturgiczną osią albumu jest aktywny drumming, przeplatany
preparacjami na werblu, czy talerzach. Metodą pracy elektroniczna dekonstrukcja
brzmień akustycznych, celem zaś niejednej podróży noise’owy szczyt. Berre lubi
hałas, ale dla niego to jedna z możliwych opcji rozwoju narracji. Muzyk często
wprawia swój zestaw perkusyjny w jednostajny rytm, który podrasowuje
elektroniką, a ozdabia niemal dubową przestrzenią. Bywa, że osią opowiadania
jest praca nad dźwiękiem, a faktura rytmiczna jedynie backgroundem, a
nawet zjawiskiem lokalnie nieobecnym. W tych pozornie spokojniejszych, mniej
dynamicznych ekspozycjach także dzieje się wiele dobrego. Tu odpowiednim
przykładem mogą być utwory trzeci, szósty, ósmy, czy też jedenasty. Opowieść
Berre potrafi także zahaczyć o ciężkie, post-industrialne brzmienia – tak
dzieje się w piątej opowieści. Sam finał albumu zdaje się brać w nawias ironii elektroakustyczne
wojny perkusyjne. Słyszymy dziecięce cymbałki, które wpadają w delikatny
taniec, nasączony mroczną poświatą. Zaraz potem Berre nadaje im nieco dubowej
mocy, a wszystko okrasza elektronicznym beatem, który doprowadza historię do
szczęśliwego zakończenia.

Francesco Cigana Sacro (Bandcamp’
self-release, CD 2025)
Stria, styczeń 2023: Francesco Cigana – instrumenty
perkusyjne, conduction oraz Nina Baietta – głos, Gli antenori –
chór męski (utwór 1) i Mirio Cosottini – trąbka (utwór 8). Osiem utworów, 43 minuty.
Kolejna solowa płyta perkusisty, to nieco inny świat. W
pełni akustyczny, udramatyzowany w kilka wątków – z jednej strony ekspozycje
typowo drummerskie, z drugiej poematy preparacji różnych elementów
zestawu perkusyjnego. Do tego goście – w utworze otwarcia kobiecy głos i męski
chór, w odsłonie zamknięcia – multiplikującą się trąbka. Reasumując – mnóstwo
wrażeń, i to wyłącznie pozytywnych.
Pieśń otwarcia buduje recytacja i zawieszony w czasie i przestrzeni
chór, który brzmi jakby wykonywał wiekopomne Sustained Piece Johna
Stevensa. Perkusja kreuje tymczasem meta rytmiczną narrację, którą
wieńczy sekwencja dynamicznych powtórzeń. Kolejne utwory (szczególnie parzyste)
oparte są na konstrukcji perkusyjnej. Raz są to tajemnicze podskoki w połamanym
metrum, innym razem dynamiczna akcja full drums, wreszcie perkusyjna
ekspozycja, która generuje intrygujący pogłos. Utwory nieparzyste budowane są
na ogół na strumieniach dźwięków preparowanych. Efekt bywa chwilami
monumentalny, jak w części piątej, czy rytualny i definitywnie sakralny, jak w
części siódmej. Ostatni utwór trwa ponad dziesięć minut i wspaniale reasumuje
cały album. Początek to rytualny drumming, rodzaj tańca do końca świata
i jeszcze dłużej. W połowie nagrania pojawia się dęty dron, który może być
efektem preparacji werbla, może być także początkiem trębackiej ekspozycji. W
końcu z tego tygla tajemnic wydobywa się śpiew trąbki, która zawłaszcza scenę i
efektownie rysuje kilka wątków jednocześnie.

Antoine Läng Lâcher les chiens tant qu’on y est
(Insub Records, CD 2025)
Czas i miejsce nagrania nieznane: Antoine Läng - preparowana
harfa szczękowa (jaw harp). Sześć utworów, 43 minuty.
Na koniec dzisiejszego korowodu różnorodności garść
konceptualnej muzyki współczesnej, jaką na ogół gwarantuje szwajcarski Insub.
Tym razem album pełen tajemnic – któż bowiem wie, co to harfa szczękowa, a tym
bardziej jak należy preparować ten instrument, by uzyskać tak intrygujący efekt
… elektroakustyczny. Cały album jest jednym wielkim drganiem, które przybiera
najprzeróżniejsze formy i odcienie brzmienia, a kończy się niebywałą,
pulsującą, ponad dziesięciominutową medytacją.
Nagranie składa się z sześciu wariacji na temat drgającej
struny, a zarejestrowane zostało jednym podejściem, bez jakichkolwiek
dodatkowych efektów, tudzież czynności post-produkcyjnych. Ważnym elementem gry
otwarcia jest cisza, która zdaje się komentować pierwsze drgania. W kolejnych epizodach
proces drgania i jego pokrętna meta melodyka ulegają systematycznemu
zagęszczaniu, ale rzadko zjawisko medytacji ustępuje tu miejsca nerwowym
drgawkom. Artysta moduluje brzmienie. W trzeciej części dobywa dźwięki z
głębokiej krypty (podobnie czyni w piątej), w czwartej z kolei prasuje, ugniata
dźwięk, uzyskując bardzo matowy sound. Przy okazji drgania zdają się być
zasilane foniami, które przypominają dźwięki … ludzkiego gardła. Czasami
drgania są lekkie, ulotne, niczym mucha, która uciążliwie krąży nam nad głową.
Wreszcie anonsowany finał, którego początek lepiony jest z filigranowych drgań
podanych w gęstej sekwencji. Skojarzenie z elektroniczną stylistyką click’n’cuts
sprzed ćwierćwieku wcale nie bezzasadne. Efektem końcowym jest pulsująca, urocza
medytacja, która zdaje się nie mieć końca.