Listopadowa
zbiorówka recenzji zdominowana została tym razem przez artystów portugalskich.
Przed nami osiem świeżych (lub prawie świeżych) albumów z wielobarwną muzyką improwizowaną,
w których kluczową rolę ogrywają przedstawiciele zachodniej części Półwyspu Iberyjskiego.
Nie
zabraknie w zestawie legend gatunku z całego świata, a także naszych przyjaciół
z Katalonii. Kilka nagrań zarejestrowano poza Portugalią, a wydawcą jednej z płyt
jest austriacka oficyna. Ale, tak czy inaczej, listopadowym zestawem świeżynek rządzą
Portugalczycy. Podkreślmy także, iż na Trybunie debiutuje nowy portugalski
label Tutmonda, prowadzony przez perkusistę (de facto multiinstrumentalistę)
João Svayama, który onegdaj używał także nazwiska Sousa.
So, Welcome to heaven and hell of Portuguese
improvised music!
Rodrigo Amado, Alexander von Schlippenbach, Ingebrigt
Håker Flaten & Gerry Hemingway Further Beyond (Trost Records,
CD 2025)
Bimhuis, Amsterdam, kwiecień 2023: Rodrigo
Amado – saksofon tenorowy, Alexander Von Schlippenbach – fortepian, Ingebrigt
Håker Flaten – kontrabas oraz Gerry Hemingway – perkusja, głos. Trzy utwory, 52 minuty.
Naszą
portugalską przygodę zaczynamy od kwartetu The Bridge powołanego do życia przez
Rodrigo Amado kilka lat temu. Jego pierwsza płyta została nagrana w Warszawie,
ta obecna, pół roku później w Amsterdamie. Stylistyczny anturaż formacji
złożonej z czterech wybitnych instrumentalistów
oznacza tu zarówno krwisty, emocjonalny free jazz, jak i definitywnie
swingujące spacery po obrzeżach szeroko rozumianego idiomu gatunku.
Koncert
składa się z dwóch wielominutowych improwizacji i kilkuminutowego encore.
Kolektywne, swingujące otwarcie jest tu pretekstem do free jazzowego spiętrzenia,
a potem rozwinięcia odrobinę mniej kompulsywnego, często sprowadzającego się do
efektownej, niekiedy post-bluesowej ekspozycji tria bez instrumentu dętego.
Tym, który ani na moment nie schodzi ze sceny jest tu bowiem starszy o pokolenie
od pozostałych legendarny pianista. Druga improwizacja trwa prawie dwa
kwadranse. Inicjuje ją i finalizuje balladowy duet piana i saksofonu. W tak
zwanym międzyczasie mocne zmiany daje jak zawsze doskonały w formule mięsistego
free jazzu tenorzysta, dużo dokłada równie dynamiczny pianista, nieco mniej, skoncentrowani
na akompaniamencie kontrabasista i perkusista. Ta ostatnia dwójka najsilniej
odciska swoje piętno w spokojniejszym interludium, gdy ten pierwszy sięga po smyczek,
a drugi kleci drobną wokalizę. Koncertowy bis ponownie przypomina, jak silnie muzyka
The Bridge osadzona jest w swingującej tradycji – od melodyjnego, łagodnego otwarcia,
przez drobne spiętrzenie, po duetowe zakończenie znów od Alexa i Rodrigo.

Luís Vicente, John Dikeman, William Parker & Hamid
Drake No Kings! (JACC Records, CD 2025)
Bimhuis, Amsterdam, lipiec 2022: Luís
Vicente – trąbka, bamboo flute, bells, John Dikeman – saksofon
tenorowy, William Parker – kontrabas, gimbri, gralla, wooden
flutes oraz Hamid Drake – perkusja, instrumenty perkusyjne, głos. Jeden utwór, 68 minut.
To kolejna
ze spektakularnych grup, jakie zawiązano na scenie free jazz/ free impro w
ostatnich latach. Vicente w towarzystwie trzech Amerykanów pojawia się po raz
drugi w wymiarze fonograficznym i proponuje koncert ze słynnego klubu Bimhuis,
który wypalony został na kompaktowym dysku w jednym traku, choć de facto
składa się z seta zasadniczego i prawie dziesięciominutowego encore. Na
froncie dętym nagranie skrzy się mocą free jazu, pachnie melodyjnym Aylerem i
nade wszystko bazuje na świetnej kooperacji trębacza i saksofonisty. Mniej entuzjazmu
budzi gra amerykańskich legend gatunku, które zdają się powtarzać klisze, jakie
znamy z wielu ich płyt.
Kameralny
początek koncertu podany jest zmysłowym unisono, ale na etapie
rozwinięcia nagranie zdominowane jest przez zrównoważony emocjonalnie, soczysty
free jazz, z Dikemanem, który daje kwartetowi najwięcej ognia. Na szczególną
uwagę zasługują dwa fragmenty - ten w okolicach 25 minuty i finałowy, tuż po 50
minucie. Druga część koncertu, to także wielominutowe eskapady z posmakiem ethno,
w trakcie których Vicente i Parker sięgają po mniej typowe instrumenty. Opowieść
dzieli się wtedy na tria i duety, ale nawet słynny bęben obręczowy Drake’a nie
podnosi temperatury nagrania. Wyraźnie brakuje emocji, podobnie jak w trakcie
bisu, który w przeważającej części jest balladą graną przez kontrabasistę i
trębacza.
Luís Vicente Live in Coimbra (Combustão
Lenta Records)
Museu Nacional Machado de Castro, Coimbra, październik 2020: Luís Vicente – trąbka. Pięć utworów, 35 minut.
Na dużo
więcej ciepłych słów zasługuje lizboński trębacz z powodu nowej (też drugiej)
płyty solowej. Pozostawiony samotnie w dużej przestrzeni koncertowej z
naturalnym pogłosem, wyposażony jedynie w trąbkę i niepodważalną umiejętność
budowania dramaturgii. Ta ostatnia przywara trzyma nas przy tym spektaklu bez
chwili wytchnienia.
Trąbka
Luisa oddycha, wypuszcza suche powietrze, drży i bulgocze, czasami śpiewa
smutno zawodząc tęsknym tembrem saudade. Innym razem skowycze i prycha,
albo nabiera zaskakująco etnicznego brzmienia, przypominając … góralskie
piszczałki. W trzeciej części flow trębacza płynie szerokim strumieniem
akustycznego ambientu, jakby pogłos stawał się tu drugim, jakże naturalnymi
instrumentem. Klimat robi się na moment odrobinę oniryczny, ale po chwili jest
już bardziej zabawnie, bo Vicente intonuje hymn ku chwale. Nim koncert
wejdzie w fazę finałową muzyk kreuje jeszcze chmurę efektownych szumów.
Ostatnia pieśń ma definitywnie pożegnalny, rzewny charakter, ale też drży pełną
skalą pojedynczej frazy.
Luís Vicente & Vasco Trilla Ghost Strata
(Cipsela Records, CD 2025)
Underpool Studio,
Esplugues de LLobregat, Barcelona, maj 2023: Luis Vicente – trąbka, and Vasco
Trilla – instrumenty perkusyjne. Pięć
utworów, 41 minut.
To
bodaj trzecie spotkanie tych muzyków w duetowym formacie udokumentowane na
płycie. I znów znacząco inne od poprzednich. Szczególnie ze strony Trilli,
który swój estetyczny idiom no drumming percussion wynosi tu na kolejny
poziom artystycznego wtajemniczenia. Buduje nie tylko wielowymiarowe, dronowe ekspozycje,
ale zasila je bliżej nieokreślonymi, elektroakustycznymi plamami dźwiękowymi,
które brzmią niczym analogowy amplifikator. Swoje, szczególnie w zakresie technik
rozszerzonych, dokłada tu pozostający w wyśmienitej formie trębacz. Nie da się ukryć,
że Ghost Strata, to album wyśmienity.
Już na starcie
Trilla włącza ów generator fonicznych zaskoczeń, budując tłustą flautę, na
której mości się wysoko zawieszona trąbka Vicente. Ten pierwszy jest dominatorem,
ten drugi pozostaje w stylowej defensywie pięknych preparacji. Druga odsłona
jest spokojniejsza, odrobinę oniryczna, z paletą rezonujących fraz, podsycona
wszakże pewną rytmiką, za którą odpowiada każdy z muzyków. W trzeciej części trębackie
wentyle hałasują, a na werblu do akcji wkracza armia wibrujących przedmiotów
niekoniecznie muzycznego pochodzenia. Vasco jest tu wielką orkiestrą, Luis samozwańczym
wichrzycielem. Czwarta improwizacja to kolejne nowe elementy i nikt już nie
wie, kto teraz odpowiada za dany dźwięk. Dronowa ekspozycja nabiera post-industrialnego
posmaku, ale jednocześnie wydaje się etniczna, frywolna, niesiona wysokim
brzmieniem czegoś na kształt piszczałki. Finałowa opowieść, to akustyczny dark
ambient, który przekształca się w kompulsywny dygot. Znów narracja jest
bardzo głośna i jednocześnie ulotna, jakże daleka od tradycyjnego świata dźwięków.

Marcelo dos Reis & Gonçalo Almeida Sideralis
(Cipsela Records, CD 2025)
Semente Atelier,
Coimbra, marzec 2025: Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Marcelo dos Reis - nylon
string guitar. Cztery
utwory, 44 minuty.
Kilka
tygodni temu słuchaliśmy tych artystów improwizujących w trio do evergreenów
Monka. Płyta nam się podobała, ale zatęskniliśmy do ich spotkania w formule
swobodnie improwizowanej. No to mamy! Kontrabas i gitara akustyczna, cztery rozbudowane
improwizacje (dwie pierwsze kilkunastominutowe) i moc jedynie udanych wrażeń.
Spokojnie
szarpane struny, delikatne echo, drżące rozkołysanie z dźwiękami subtelnie preparowanymi,
to atrybuty otwarcia. To rodzaj kameralnej medytacji, która tylko okazjonalnie nabiera
mięsistości. Pierwsza improwizacja zwieńczona zostaje jakże udaną próbą wzajemnej
imitacji. Druga historia, to pajęczyna subtelnych interakcji, szytych drobnymi
frazami. Muzycy znów dobrze dawkują tempo i emocje. Szczególnie udanie w momencie,
gdy Almeida sięga po nisko zawieszony smyczek, a dos Reis szybciej przebiera
palcami po nylonowych strunach. W trzeciej improwizacji muzycy zdają się pozostawać
na dnie pudeł rezonansowych swoich instrumentów. Flow bogacony jest dużą
ilością akcentów perkusjonalnych, ale chyba odrobinę zbyt wystudzony. Tę ambiwalencję
z gracją rekompensuje ostatnia opowieść szyta niemal klasycznymi metodami. Gitara
przypomina nam, że jest niejako stworzona do estetyki flamenco, a kontrabasowy smyczek
sytuuje się całkiem blisko sztuki post-barokowej.

Hugo Costa, Clara Lai, Alex Reviriego & Vasco
Trilla Yellow Belle (Self-released, CD 2025)
Underpool Studio,
Esplugues de LLobregat, Barcelona, grudzień 2024: Hugo Costa – saksofon altowy,
Clara Lai – fortepian, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Vasco Trilla – perkusja,
instrumenty perkusyjne. Sześć
utworów, 42 minuty.
Czas na
iberyjską supergrupę! Portugalczyk z Rotterdamu i troje zacnych obywateli
katalońskich tworzy tu mieszankę definitywnie wybuchową. Nagranie nie epatuje
jednak typową dla free jazzu czerstwością, nie eksponuje emocji, nad którymi
nie sposób zapanować. Wręcz przeciwnie, improwizacje kwartetu koncentrują się
raczej na kameralnych interakcjach, a muzycy świetnie czują się z nosem przy
instrumencie, doskonale balansują między czystymi, wyrazistymi frazami, a tymi
jakże głęboko i pięknie preparowanymi.
Pierwsza
improwizacja jest umiarkowanie dynamiczna i bazuje na open jazzowych rozwiązaniach.
W podobnym klimacie utrzymana jest także czwarta opowieść. Ale już pod koniec pierwszej,
a także w trakcie drugiej, wielominutowej narracji muzycy nabierają chamber
taste i cedzą nam raz za razem piękne, preparowane dźwięki - zarówno inside
piano, jak i te smyczkowe, a tym bardziej perkusjonalne. Sam saksofonista
zdaje się tu stać na straży bardziej jazzowego porządku. W trzeciej części albumu
dominują subtelne drony, w piątej z kolei muzycy z drobnych, rwanych fraz tworzą
intrygującą, zwinną i zaskakująco dynamiczną opowieść. Finałowa improwizacja zbudowana
jest na pewnym dysonansie. Gdy pianistka i drummer grają czystymi frazami,
w tubie altu i na gryfie kontrabasu dzieją się preparowane wspaniałości. Na
końcowej prostej kontrabasowe pizzicato, podsycane melodią altu,
doprowadza nagranie do szczęśliwego zakończenia.

João Svayam, José Lencastre & Francisco Morato Inner
Mountains (Tutmonda, DL 2024)
Czas i
miejsce nagrania nieznane: João Svayam - perkusja, djembe, romanina tilinca,
José Lencastre – saksofon tenorowy i altowy oraz Francisco Morato – bas
elektryczny. Osiem utworów, 42 minuty.
João
Svayam jest stałym drummerem tria Uivo Zebra, które znamy z krajowych bocianich
płyt, lubującym się w improwizacjach nasączonych post-jazzowym fussion i
nutą soczystej psychodelii. Nie inaczej jest w przypadku tego tria. Tu wątek jazzowy
saksofonisty jest smakowicie skorelowany z oryginalnie frazującym basistą
elektrycznym i wielowymiarowym perkusistą wspomaganym szczyptą tajemniczych,
nie do końca akustycznych dźwięków. A całość brzmi intrygująco matowo, jakby
nagrania powstały we wczesnych latach 70. ubiegłego stulecia.
Pierwszy
utwór ma ujmująco żwawe tempo, a bazuje na szorstkiej linii melodycznej
saksofonu i silnie z nim pożenionego basu. Szczególnie udane jest zakończenie,
gdy na mantrycznym rytmie rysuje się obła plama mrocznego ambientu. Drugi utwór
także ma dobrze zarysowaną bazę rytmiczną, opartą na silnie sfuzzowanym basie.
Zewsząd sączy się soczysta psychodelia, dopełniona tajemniczą, nieakustyczną
pożogą. W kolejnej części obok ambientowego intro pojawia się głos z tekstem.
Tu basista jest raczej gościem, ale to chyba on odpowiada za syntetycznie brzmiącą
kodę. Czwartą opowieść zdobi introdukcja saksofonu, piątą flety i rytualne percussion,
z kolei szóstą klasycznie frazujące duo sax & drums. W siódmej
części na moment zaglądamy do Afryki, by zwieńczyć album duetową ekspozycją
basu pełnego brzmieniowych drobiazgów i stłumionego, ale melodyjnego saksofonu.
Ontstopper Kollektief Unblocking
(Tutmonda, DL 2025)
Czas i miejsce nagrania nieznane: Adam Jasieniuk –
saksofon altowy, Arian Sandrayi – skrzypce, Daan Vanreybrouck – banjo, Finn
Goegebeur – gitara elektryczna, piano, Francisco Morato – kompozycja,
dyrygentura, Ilona Vertriest – głos, José Brandão – piano, klarnet, kompozycja,
dyrygentura, Leander Vertriest - piano, snare drum, saksofon sopranowy i
altowy, Loïs Pluymers – saksofon altowy, Simon Cuypers – saksofon tenorowy oraz
Vadim Bakker - didgeridoo, instrumenty perkusyjne. Osiem utworów, 70 minut.
Na
koniec portugalskiej zbiorówki pozostawiamy prawdziwą perełkę. Album powstał w istotnej
kooperacji z artystami z Belgii, ale w wymiarze sprawczym jest nade wszystko dziełem
dwóch Portugalczyków, którzy dzierżą miano kompozytorów i dyrygentów orkiestry złożonej
w sumie z jedenastu muzyków. W warstwie instrumentalnej okazjonalnie mamy tu aż
sześć dęciaków, niekiedy potrójne piano, kilka strunowców, rozbudowane perkusjonalia
(ale nie perkusje) i kobiecy głos. Emocji doświadczamy tu mnóstwo, jakości
także, a rozstrzał stylistyczny i gatunkowy bywa imponujący. Osiem utworów ma
bardzo zróżnicowaną długość trwania – od niespełna trzyminutowego epizodu do
kilkunastominutowych, epickich narracji. Bardzo rekomendujemy!
Otwarcie
śmiało możemy uznać za całkiem ogniste, incydentalnie free jazzowe. W drugiej
części narracja bazuje na połamanym rytmie, który pachnie na kilometr Braxtonem
i jego wspaniała koncepcją Ghost Trance Music. W następnych trzech odsłonach
dużo do powiedzenia mają pianiści. Bywają klasycznie usposobieni, bywają też natarczywi
na free jazzowy sposób, ale w każdym przypadku inspirują resztę orkiestry do wzmożonych
aktywności. W tej części albumu nie brakuje melodii, ale także mroku i klimatu
godnego ścieżki dźwiękowej do Rosemary’s Baby. Szósta i siódma odsłona,
to anonsowane epickie dramaty. Pierwszy z nich ma nerwowe, nieco histeryczne otwarcie,
a potem przeobraża się w kolejny wieczorek taneczny pod auspicjami Braxtona.
Nie brakuje kolektywnego gwizdania i teatralnych didaskalii. Z kolei siódma historia
kreuje wielowymiarowy rytm, który generuje chyba każdy z muzyków, niezależnie
od tego, jaki instrument dzierży w dłoniach, czy ustach. Wreszcie finałowa opowieść,
która rozpoczyna swe życie w tumanie kurzu i szmeru, a kończy w aurze onirycznej
flauty umierających melodii. Dodajmy, iż w trakcie dwóch ostatnich części tego intrygującego
albumu dużo do powiedzenia ma mrocznie frazujące didgeridoo.