wtorek, 1 listopada 2016

Schlippenbach, Parker, Rudd, Perelman, Lee, Sharp, Pitsiokos, Oliveiros, Broo, Brötzmann, Eskelin – October Fest, czyli co nam zostanie z zimnego i deszczowego października


Groteskowa rzeczywistość za oknem aż prosi o złośliwy komentarz, zarówno w aspekcie zachowań międzyludzkich, jak i warunków ogólnopogodowych. Na szczęście dla nas, czyli tych kilku gości opętanych miłością do wolnej improwizacji (nie tylko muzycznej, dodadzą malkontenci), świat dzieje się głównie w sferze dźwiękowej i codziennie dostarcza kolejne porcje emocji. Koncertów jakby przybywało, nowych płyt ewidentnie nie mniej, niż w poprzednich interwałach czasowych, zatem moment dziś oczywisty, by dokonać cyklicznej zbiorówki recenzji z nowości płytowych.

Przypomnę, że po pierwszym odsłuchu płyty dostają na Trybunie wstępną rekomendację (zieloną, żółtą i czerwoną), a następnie – po burzliwym okresie przemyśleń i refleksji Pana Redaktora – trafiają na ogół na taką właśnie zbiorówkę, gdzie nadana im zostaje wieczna rekomendacja (wg tychże samych kryteriów).

Dziś w zestawieniu prawie same zacne nazwiska, zatem czym prędzej bierzmy się do pracy i z pakietem należytego szacunku dla starszych i przeto bardziej doświadczonych, zwinnie zreasumujmy ostatnie cztery (a nawet pięć) tygodni historii muzyki improwizowanej.


Schlippenbach Trio  Warsaw Concert (Intakt Records, 2016)

Zaczynamy z wysokiego C, czyli od najnowszej produkcji nieśmiertelnego tria Alexa von Schlippenbacha (fortepian), z permanentnym, od ponad czterech dekad, udziałem Evana Parkera (saksofon tenorowy) i Paula Lovensa (perkusja).

Panowie kazali sobie czekać na nowy krążek z oklaskami prawie sześć lat (rok temu wylądował w naszych odtwarzaczach studyjny incydent Features). Okoliczność tym bardziej sympatyczna, iż koncert miał miejsce w rodzimej Warszawie, w trakcie ubiegłorocznego Festiwalu Ad Libitum (w sali koncertowej Lutosławskiego, co też stanowi – z akustycznego punktu widzenia – ważny atut wydawnictwa).




Koncert najdłużej działającego working bandu w historii muzyki swobodnie improwizowanej, oczywiście niczym nas nie zaskakuje. Panowie grają swoje, celebrują tę powtarzalność z dużym urokiem i ostatnią rzeczą, jaką pragną uczynić, to dokonać w tym procesie jakiejkolwiek rewolucji. Niezbywalna wartość estetyczna tej muzyki, jej – dziś – dość ciepły i wyważony ton, sprawiają, iż będziemy jej słuchać z taką samą przyjemnością jeszcze przez wiele dekad (choć prawa natury niechybnie upomną się o swoje, np. Alex w przyszłym roku obchodzić będzie 80-e urodziny).

Koncert Warszawski, to wrażliwa i bardzo skupiona narracja, bez brawury i niepotrzebnego pośpiechu, z cytatami z Dolphy’ego i kilkoma akustycznymi eskalacjami (szczególnie do gustu przypadł mi solowy wybryk Evana, już pod koniec części zasadniczej). Radość zatem z odsłuchu pierwszorzędna i poniekąd także sentymentalna, z racji faktu, iż z wydanymi na krążku dźwiękami miałem okazję obcować na żywo. Rekomendacja jest oczywista i silnie zielona (high! - gdyby ktoś miał wątpliwości).


LOK 03+1 (Aki Takase, Alexander von Schlippenbach, Dj Illvibe, Paul Lovens)  Signals (Trost Records, 2016)

Zostawmy na scenie niemieckiego pianistę, także jego rodaka perkusistę i niezwłocznie przejdźmy do kolejnej nowej płyty z ich personaliami, wydzierganymi na kolorowej okładce. Kwartet o enigmatycznej, i nic niemówiącej niezorientowanym, nazwie LOK 03+1 i krążek Sygnały, wydany pod sztandarami austriackimi. Alexa i Paula wspomagają w żmudnym procesie generowania faktury dźwiękowej, koleżanka małżonka tego pierwszego, pianistka Aki Takase, jak również turntablista i procesor Dj Illvibe (na tle partnerów, raczej w kategorii wiekowej wnuczek). Innymi słowy – dwa piana, perkusja i kable. Nikt nie obiecuje zatem, że pójdzie łatwo.




Płyta stanowi wszakże dla mnie pewne zaskoczenie. Para pianistów bardziej stawia na minimalizm i jedynie incydentalnie przejawia freejazzowe skłonności. Lovens robi swoje, a Dj momentami bardzo ciekawie wszystko to oplata zwojami dźwięków, zarówno w sferze rytmicznej (co jest, poniekąd, oczywiste), jak i …także sonorystycznej (lubi w procesie samplowania nieco pohałasować). Ambiwalencje zaczynają atakować mnie w momencie, gdy struktura całości nieco się wali, a początkowe, demokratyczne proporcje w dostępie do przestrzeni dźwiękowej, ulegają zachwianiu na korzyść procesora. Bardzo nierówna, za długa, ale chwilami intrygująca płyta. Przy okazji, rzadka okazja artystyczna, by ewidentny samiec alfa - AvS dał się zdominować pyskatemu młodziakowi. Rekomendacja żółta (middle!), z lekką, prawie niewidoczną z daleka, podpórką zieloną (high!).

  
Evan Parker/ Mark Nauseef/ Toma Gouband  As The Wind (PSI Records, 2016)

Mam duży problem z najnowszą płytą Evana Parkera. Ale czy na pewno mówimy o jego płycie? Jak sam zeznaje, nagranie to powstało z myślą o autorskiej płycie Marka Nauseefa, zmyślnego perkusjonalisty, z którym Evan onegdaj popełnił pewną słabą płytę (także z udziałem Billa Laswella i Ikue Mori). Jednakże foniczny efekt spotkania tak dalece zachwycił saksofonistę, iż ten poprosił pozostałych muzyków, by wyrazili zgodę na wydanie tej płyty pod jego nazwiskiem. Cóż, jakkolwiek by tego nie oceniać, zdarzenie dość szczególne. Ale zostawmy te dywagacje.




Przed nami krążek As The Wind, nagrany przez Evana w towarzystwie dwóch perkusjonalistów, przy czym ten drugi, Tom Gouband gra na tzw. litofonach, innym słowy – na … kamieniach. Muzycy wyprodukowali te dźwięki w Kościele w Whitstable, w miejscu dobrze nam znanym, choćby z ostatniej jak dotąd, solowej płyty Parkera.

I jeszcze jeden problem – Evan uważa, że As The Wind, to jedno z najlepszych jego nagrań…

Evan gra tu wyłącznie na sopranie, czyni to pięknie, zmysłowo i w ten niepowtarzalny sposób, w jaki tylko on potrafi wydobywać dźwięki z najmniejszego z saksofonów. Uchyla nam doprawdy akustycznego nieba. Tylko, że poza tym faktem na płycie ... nie dzieje się nic. A to nie jest kolejna solowa płyta tego wyjątkowego muzyka. Zapomniałem dodać – jest kilka uderzeń w talerz, a także sporo uderzeń kamienia … o kamień. Chwilami czułem się w trakcie odsłuchu tej płyty, jak w … kościele, w trakcie oczekiwania na wyniesienie.

Chyba nie załapałem…. Rekomendacji nie będzie.


Roswell Rudd/ Jamie Saft/ Trevor Dunn/ Balázs Pándi  Strength & Power (RareNoise Records, 2016)

Kwartet z puzonem w roli instrumentu kluczowego, w formule dość swobodnej, jazzowej improwizacji, nie może nie cieszyć ucha waszego recenzenta. Zwłaszcza, że w ustach dzierży go niezwykle kompetentny muzyk, wieloletni filar sceny free New York City, Roswell Rudd.




Odnajdujemy na płycie Siła i Moc także kilka innych, pozytywnych wydarzeń. Tytuł sugerowałby mięsistą nawałnicę dźwięków, hałas i nikomu niepotrzebne przepięcia energetyczne. Jest dokładnie odwrotnie. Rasowy styl, umiejętne skalowanie emocji, wzajemne słuchanie się muzyków na poziomie adekwatnym do oczekiwań wymagającego odbiorcy, klasa i właściwe proporcje, tak akustyczne, jak i dramaturgiczne. Dodatkowo, już dawno nie mieliśmy okazji przekonać się, że Jamie Saft jest naprawdę doskonałym pianistą i żeby tego dowieść, w zupełności wystarczy mu akustyczny instrument. Ciekawie odnajduje się w tym imperialistycznym gronie węgierski drummer Pandi, który zwykł nas  upewniać swoją muzyką, iż bez odpowiedniego garnituru mięśni i rockowego sznytu nie da się dobrze grać w tej kategorii stylistycznej. A można, jak dowodzi ten naprawdę udany, studyjny incydent. Od poziomu kolegów nie odstaje Trevor Dunn, którego umiejętność trzymania rytmu i dozowania odpowiedniej dawki melodyjności w muzyce kwartetu, może w przyszłości doprowadzić go do statusu białego Williama Parkera muzyki improwizowanej. Na zielono (high!) !


Ivo Perelman/ Matthew Shipp/ Michael Bisio/ Whit Dickey  Soul (Leo Records, 2016)

Kolejny kwartet w składzie: instrument dęty plus pełna sekcji rytmiczna. Brazylijski rezydent Nowego Yorku kontra trzech rdzennych autochtonów, którzy na scenie free jazzu nie wymagają jakichkolwiek rekomendacji. Sam Perelman ma dość bogaty i ponad 25-letni dorobek artystyczny, ale nie jest to muzyk, który ląduje w moich odtwarzaczach zbyt często (można nawet powiedzieć, że dzieje się to co najwyżej… raz na dekadę).




Dusza wszakże odpalona została przynajmniej kilkakrotnie i fakt ten – dla mnie osobiście – stanowi dowód, że to po prostu dobra, a nawet bardzo dobra płyta. Nic wielkiego nie odkrywa, raczej same oczywistości: Bisio & Dickey to sekcja klasy światowej, Perelman nie jest tytanem ekspresji i jego gry trzeba się nauczyć, ale kryje w sobie doprawdy spore pokłady jazzowego uroku, a Shipp – wiadomo, pianista free z natręctwami, ale za to z bagażem artystycznej wyobraźni, której może pozazdrościć mu reszta świata. Ten ostatni ewidentnie prowadzi tu grę (dziewięć fragmentów z tytułami, pod którymi demokratycznie podpisują się wszyscy muzycy), a że czyni to z mistrzowską precyzją, bez napotykania na mielizny i zwarcia bez przyczyny, całość smarujemy na zielono (high!) i obiecujemy częściej sięgać po płyty z personaliami tych Panów.


Okkyung Lee/ Bill Orcutt  Live At Cafe Oto (OTOroku, 2016)

Doskonale nam znana mała londyńska scena Café OTO, dokładnie rok temu, w te funeralne święto i dwoje muzyków. Amerykański, wywodzący się ze sceny punkrockowej, gitarzysta Bill Orcutt i ulubiona wiolonczelistka free improvisation po tamtej stronie wielkiej wody, czyli Okkyung Lee.




Winylowa płyta, z trudem przekraczająca trzydzieści minut i improwizacyjne zwarcie dwóch strunowców, w oparach kolektywnego hałasu (i wcale nie jest łatwo wskazać, który z muzyków jest tu przodownikiem!), tudzież kawalkady zgrzytów. Także szczypta zadumy dla odpoczynku w tak zwanym międzyczasie i nieco surrealistyczny klimat, osiągany ciekawymi próbami modulowania dźwięku, zwłaszcza po damskiej stronie tego udanego przedsięwzięcia artystycznego. Nagranie jest zbyt krótkie, by doszukać się w nim nietrafionego momentu, czy przegadanej frazy, zatem zostajemy przy rekomendacji zielonej (high!), choć z pewnością nie jest to krążek, który trafi na roczne resume płyt najbardziej doniosłych.


Elliott Sharp Aggregat  Dialectrical (Clean Feed Records, 2016)

Z ogromną przyjemnością wieszczę definitywny powrót Elliotta Sharpa do kręgu muzyków, którzy pozostają w optyce moich znaczących zainteresowań. Od zamierzchłych, acz schyłkowych lat 90. ubiegłego stulecia, minęło kilkanaście lat z okładem. A wtedy to właśnie, gitarzysta o nazwisku Sharp, człowiek trochę z innej bajki, uprawiający muzykę improwizowaną od strony rockowej awangardy (Carbon), czy elektronicznych poszukiwań intrygującego sztafażu rytmicznego (Tectonics), lubiący zabawę w komponowany materiał na kwartety smyczkowe (Xenocodex), rył mi beret kolejnymi doskonałymi krążkami i kierował zainteresowania muzyczne na tory całkiem niespodziewane.




Po latach eksperymentów z muzyką gitarową, kilka lat temu Elliott Sharp skutecznie sięgnął po instrumentarium dęte (saksofony i klarnety) i ujawnił światu trio Agreggat (z sekcją rytmiczną). Po roku formacja rozrosła się do kwintetu (puzon i trąbka, a na niej Nate Wooley!), by obecnie, po kolejnych trzech, przedstawić nam krążek Dialectrical (wszystkie wydane przez Clean Feed). Tym razem bez Wooleya, ale za to z wybornym zastępstwem (Taylor Ho Bynum!). Na puzonie ponownie Terry L. Greene II, zaś sekcja rytmiczna spersonalizowana w osobach Brada Jonesa (b) i Barry’ego Altschula (a jakże!). A zatem kwintet bez instrumentu harmonicznego, czyli to, co freejazzowe zwierzaki lubią najbardziej.

Bazą dla improwizacyjnych igraszek kwintetu są zmyślne, rytmicznie i dramaturgicznie, kompozycje Sharpa (jest ich siedem na krążku). Dostrzegam w nich zarówno doświadczenia płynące z muzyki tworzonej przez niego onegdaj, w oparciu o niebanalne formuły matematyczne (choćby taki… ciąg Fibonacciego), jak i niemały estetyczny balast, wynikający z obcowania z muzyką Anthony’ego Braxtona. Drapieżna, czupurna, zaczepna i budząca nieodpartą chęć na tak zwany ciąg dalszy jest muzyka dialektrykalna. Choć materiał kompozytorski nie pozostawia muzykom zbyt wielkiego pola manewru, a marszruty improwizacji są precyzyjnie nakreślone, dramaturgiczny spleen tego nagrania jest tak intensywny, że wstyd byłoby z tego faktu robić problem. Doskonałe! High!


Protean Reality  Protean Reality (Clean Feed Records, 2016)

Czas na wyłom pokoleniowy w dzisiejszej zbiorówce, przesyconej nadreprezentacją weteranów muzyki improwizowanej. Uwaga! Chris Pitsiokos – to nazwisko winniście natychmiast zapamiętać (o ile w bystrości swego zmysłu obserwacji, nie uczyniliście tego wcześniej). Amerykański saksofonista (zapewne o greckich korzeniach) nie ma w swym dorobku wielu płyt, no ale … ile płyt mieliście na koncie mając ledwie 26 lat? W ubiegłym roku wbił szpilę w nasze freejazzowe upodobania bardzo konkretnym triem pod własnym nazwiskiem i krążkiem Gordian Twine (New Atlantis Records). W tym roku nadciąga kolejnym, ekscytującym składem trzyosobowym, o nazwie własnej Protean Reality.




Za kompanów tej akurat muzycznej przygody ma dwóch Niemców, odpowiednio z Lipska i Drezna – Noaha Punkta (gitara basowa) i Philippa Scholtza (perkusja). Nagranie z tegoż Lipska, podane nam w trzech dynamicznych fragmentach opatrzonych tytułami, to godzinna petarda wymierzona w nasze przyzwyczajenia i uwielbienie sytuacji zastanej i nierozwojowej. Chris dzierży w dłoniach saksofon altowy i przez owe skromne sześćdziesiąt minut prawie nie wyjmuje go z ust. Jego brzmienie jest szorstkie, lekko kanciaste, smakuje odrobinę punkowo i jest ewidentnie agresywne. Takaż jest muzyka tria. Świetnie na basie radzi sobie pierwszy z Niemców, który obok zgrabnego i przykuwającego ucho, elektrycznego walkingu, potrafi wytrawnie pohałasować i jest to ten rodzaj ekscentrycznego plamienia przestrzeni akustycznej, który cenię i z którym lubię obcować. Pałker też robi wszystko w sposób nie budzący wątpliwości, co do warsztatu i wyobraźni. Intensywność gry całej trójki, ich zapał i brak estetycznych zahamowań, niechybnie prowadzi nas do silnie zielonej rekomendacji (high!).


I.P.A.  I Just Did Say Something (Cuneiform Records, 2016)

Po prawdzie nie mam zielonego pojęcia, co oznacza skrót stanowiący nazwę własną skandynawskiego kwintetu, ale w sumie ta wiedza nie jest mi w tej chwili do niczego potrzebna. I Just Did Say Something to, już bez cienia wątpliwości, trzecia płyta tego składu personalnego, w którym odnajdujemy doskonale nam znanych -  Magnusa Broo na trąbce, Ingebrigta Hakera Flatena na kontrabasie i Mattiasa Stahla na wibrafonie (ów dołącza do składu dopiero przy płycie najnowszej, a zatem dwie pierwsze ma na rozkładzie … kwartet). Do pięciu licząc, składu dopełniają: Atle Nymo na tenorze i klarnecie oraz Hakon Mjalset Johansen na perkusji.




Na płycie, popełnionej w okolicznościach studyjnych w Norwegii, odnajdujemy dziewięć kompozycji wszystkich członków kwintetu, przy czym w tej roli najbardziej pracowitym okazuje się saksofonista (cztery powody do tantiem autorskich). Muzyka jest zgrabnie podana, improwizacje są kompetentne, temperatura nagrania umiarkowana, a emocje rosną jedynie w skończonej liczbie przypadków. Dobry jazz środka – jeśli miałbym wskazać kierunek poszukiwań stylistycznych - jakiego wiele w muzyce z tamtego rejonu świata, gdzie każdy, kto żyw, bierze się za granie. I wcale nie chodzi o ten wszechogarniający chłód za oknem. Mecenat państwowy wspiera tam muzyków pewnie najskuteczniej na świecie, wstyd zatem byłoby nie skorzystać. Ciekawa alternatywa dla podobnego w klimatach (poniekąd personalnie) kwintetu Atomic. Ja obstaję przy pierwotnym kolorze żółtym (middle!), wszakże podpieram go zieloną nogą (high!), choćby z uwagi na fakt, iż naprawdę uroczo słucha się tej bezpretensjonalnej płyty.


Pauline Oliveros/ Roscoe Mitchell/ John Tilbury/ Wadada Leo Smith  Nessuno (I Dischi Di Angelica, 2016)

Nie będę liczył, ile w sumie lat mają muzycy odpowiedzialni za tę płytę, ale na pewno dziś w kategorii weteranów są niedoścignieni. Pauline Oliveiros, amerykańska akordeonistka, wywodząca się raczej z muzyki współczesnej i eksperymentalnej (cokolwiek to znaczy), zderza się tu – dość łagodnie, dodajmy – z trojgiem muzyków, których samo już wymawianie danych personalnych budzi u fanów muzyki improwizowanej przyspieszone bicie serca – Roscoe Mitchell! John Tilbury! Wadada Leo Smith!




Niestety ekscytacja ogranicza się do … czytania nazwisk. Godzinna okoliczność koncertowa sprzed 5 lat, z włoskiej Bolonii, jest przeraźliwie nudna, a poziom dawkowanych emocji graniczy z wartościami ujemnymi. O ile Tilbury, ekstremalny minimalista, w estetyce Oliveiros odnajduje się w trzy sekundy, o tyle dwaj pozostali, freejazzowi wyjadacze, po prawdzie, nie widzą, co mają ze sobą zrobić (efekt? prawie nic nie grają…). Być może jednak, znając, z jednej strony zapędy Roscoe w kierunku muzyki współczesnej, z drugiej zaś, obserwując przyrodnicze zainteresowania Wadady na jego ostatnich płytach, wszyscy na tym koncercie bawili się przednio. Ale nie ja. Daje żółte (middle!), jedynie z litości.


Black Bombaim & Peter Brötzmann  Black Bombaim & Peter Brötzmann (Shhpuma Records 2016)

No dobra, pohałasujmy! Na scenie rockowe trio z Portugalii, Black Bombain i ten, co się kulą nie kłania, weteran nad weteranami, saksofonowy demiurg z Wuppertalu, Peter Brötzmann. W sumie nic nie mam przeciwko tej płycie. Lubię dobry, konkretny, rockowy wypierd, wszak na takiej muzyce się wychowałem. Młodzi Portugale ciekawie rzeźbią na gitarach, lubią ten rodzaj psychodelii, ów specyficzny odczyn kwasowości, który sprawia, że takiej muzyki można słuchać w nieskończoność. Szorstki tembr tenoru Petera nawet dobrze się z tym tyglem rockowym żeni i przy okazji świetnie zastępuje w muzyce tria nieistniejący wokal.




Tylko błagam – nie sprzedawajcie tej muzyki pod egidą jazzu, czy muzyki improwizowanej. Po prostu nie wypada.

A rekomendacji nie będzie. Przedmiot owej wykracza poza skalę oceny.


Ellery Eskelin Trio  Willisau Live (Hat Hut Records, 2016)

Przyznaję otwarcie, iż o muzycznym istnieniu saksofonisty Ellery Eskelina po prostu zapomniałem. Ostatni raz z jego muzyką zetknąłem się jakieś 15-17 lat temu, gdy także w trio (z wyjątkową Andreą Parkins na akordeonie, pamiętacie?!) miał czelność popełnić kilka naprawdę frapujących płyt. Tenor Ellery’ego zawsze brzmiał konkretnie, Gerry Hemingway fajnie go oplatał celnym drummingiem, a Andrea snuła, trochę jakby obok nich, swoje surrealistyczne opowieści.




Teraz Eskelin niespodziewanie, przynajmniej dla mnie, powraca. Perkusista bez zmian, a zamiast Andrei, Gary Versace na organach hammonda. Koncert z ubiegłorocznego Festiwalu w szwajcarskim Willisau.

Efekt na krążku? Jakby Eskelinowi ktoś odciął prąd. Snuje się po scenie, niczym wypłowiały lis, próbujący przypomnieć sobie gagi z młodości. Klawiszowiec udanie się do tego dostosowuje. Gra, jak na pogrzebie przypadkowego weterana polskiej muzyki dżezowej. A biedny Hemingway? Cóż może uczynić? Bębni….

Ponieważ nie mam w zakresie obowiązków sprzedaży tej płyty, nie muszę dalej silić się na pełnokrwiste opisy, uzasadniające czas poświęcony na słuchanie tego słabiutkiego nagrania. Daję czerwone i idę się zrelaksować…  (low!)



3 komentarze:

  1. Dj Illvibe to syn Schlippenbacha, Vincent.Wcześniej ( z 10 lat temu ) rodzinnie nagrali Lok 03 dla Leo Feigina - dla mnie bez szału , teraz widzę że też bez rewelacji .Czekam aż przyjdzie koncert z Warszawy Schlippenbach Trio i Guy,Crispell,Lytton- tu ostrzę pazurki.
    Ostatnio słuchałem Musical Monster (dobre ale nic więcej ) i Schweizer/Bennink ,i bardzo mi się podobała.
    Może ci z państwa którym podobał się vinyl Lee/Ocrutt poszukają vinylu O.Lee - ghil ,wznowionego teraz. Znakomite solo , jak możecie to posłuchajcie na żywo , dla mnie rewelacyjna wiolonczelistka.
    Christian Pruvost -młody trębacz francuski , pewnie znacie z projektu Kaze S.Fujii , ale szukając jego nagrań traficie do labela Circum Disc z Francji.Założony w 2004 , oparty o muzyków zThe Muzzix Collective , daje pełną wolność w eksperymentach muzycznych.Podkatalog Helix zawiera muzykę improwizowaną ,ale wg mnie cały label jest warty aby w nim pogrzebać. Nie wyróżniam żadnej pozycji bo przypuszczam że każdy będzie polecał coś innego.Pozdrawiam Krzysztof
    PS. Panie Andrzeju , Nie mogę znależć :Antoine Chessex/ Apartment House/ Jerome Noetinger - Plastic Concrete ,czy mógłby Pan podać co to za label to wydał.Pewnie jestem ofiara losu i jest to proste.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witam,
    Ta płyta, to nasz krajowy label Bocian Records.
    Ps. Adres, z którego przesłał mi Pan mejla niestety został odrzucony przez moją pocztę, jako niemożliwy do dostarczenia

    OdpowiedzUsuń
  3. Wysłałem nowy mail, mam nadzieję że doszedł

    OdpowiedzUsuń