Słowo się rzekło (kilka tygodni temu), kobyłka u płotu! Tym
razem ptasia przesyłka docierała do
mnie chyba jedynie krajowymi okowami, zatem już u progu finalnego miesiąca
roku, nowa muzyka tryumfalnie zagościła w domowych odtwarzaczach, przy okazji
także, rozdziewiczając gramofon produkcji niekrajowej.
Cechy, którymi obdarzyłem płyty z poprzedniej paczki z
Bocian Records, w przypadku tej nowej, zdecydowanie nie tracą racji bytu. Każda
płyta trzyma wysoki poziom artystyczny, dodatkową będąc bardzo oryginalnym i
osobnym głosem w nurcie współczesnej muzyki improwizowanej.
Skupmy zatem naszą przedświąteczną uwagę na kolejnych pięciu
płytach z katalogu wytwórni, zaczynając ów przegląd absolutną i dalece
smakowitą świeżynką.
Fred
Lonberg-Holm/ Adam Golebiewski Relephant
(Bocian Records, CD 2016)
Na płytę tego duetu ostrzyłem moje recenzenckie siekacze od
momentu, gdy stałem się dobrowolnym świadkiem doskonałego koncertu tych muzyków
w poznańskim Dragonie, dokładnie dwa lata temu (ślad po nim odnajdziecie na Trybunie). Głód oczekiwania od tamtej chwili, podsycał także odsłuch płyty, którą Ci dwaj muzycy popełnili … w kwartecie
(z Piotrem Mełechem i Witoldem Oleszakiem Divided
by 4).
Teraz przede mną nagranie powstałe jeszcze wcześniej niż ów
koncert – w maju 2013r., także w Dragonie – które z bocianią zwinnością, raczy nas 35 minutową ekspozycją dalece
frapujących i istotnie swobodnych improwizacji, w wykonaniu wiolonczelisty
(wspomagającego się tradycyjnie elektroniką) i perkusisty, perkusjonalisty,
cymbalisty, a także operatora przedmiotów
różnych. Ta muzyczna opowieść podzielona została na cztery części (każda wyposażona
w osobliwy tytuł).
Od pierwszego dźwięku dostajemy się w wir sonorystycznego
zwarcia dwóch muzyków i ich naelektryzowanych instrumentów. Macanki, tarcia,
zgrzyty i zdzieranki w gęstym, jak świeży miód, tyglu pomysłów i wzajemnych
inspiracji. Jeśli tylko wiolonczela unika tradycyjnego frazowania (czyli prawie
zawsze), trudno nam wskazać prawidłowo na źródło dźwięku. Ta iście szatańska
zabawa ma swój rytm, swoją dramaturgię, jest ekspresyjna, wulgarna i krwista.
Odnosimy wrażenie, że na scenie jest duża orkiestra, nie zaś dwóch, w sumie
dość niepozornych mężczyzn, wyposażonych jedynie w kilka strun i parę bębnów. Dzieje
się tak wiele, że przydałaby się dodatkowa para uszu (słuchając tej muzyki na
koncercie, mając do dyspozycji sprawne oczy, percepcja była odrobinę
ułatwiona). Mnóstwo dźwięków i incydentów akustycznych, szmery na kablach i
surrealistyczne przepięcia energetyczne. Gołębiewski ma sto pomysłów na
sekundę, jak zainspirować starszego kolegę. Łyżeczkowanie, talerzykowanie,
polerowanie - wszystkie przedmioty w rękach Adama stają się agresywne.
Prawdziwa dzikość serca! Fred
swobodnie nadąża, gra swoje i jeszcze
pręży muskuły! Fragment drugi stanowi delikatne, elektroakustyczne interludium.
Adam nie daje się zwieść próbie zasygnalizowania rytmu i ochoczo narusza trzeci
fragment opowieści. Muzycy zacieśniają skalę akustycznego zwarcia, szorują się
wzajemnie, zakładają dramatyczny suples. Próba oswobodzenia ma klimat
świątecznej wigilii w domu dla obłąkanie chorych. Niespodziewanie robi się
jednak z tego bombastyczne Halloween. Depresyjny finał fragmentu wieńczy
prawdziwa wojna światów. Na sam już koniec
płyty dopada nas turpistyczna wersja trwania
dźwięku w estetyce późnego AMM, która zwinnie przeradza się w udaną próbę
odszukania konstruktywnej – na przekór całemu światu – nieoczywistej puenty.
Doskonałe!
Red Trio + Gerard Lebik + Piotr Damasiewicz Mineral (Bocian Records, LP 2015)
Oto przed nami migawki z trasy koncertowej portugalskiego
Red Trio, poczynionej w roku 2014, z gościnnym udziałem Gerarda Lebika
(saksofon) i Piotra Damasiewicza (trąbka). Piszę migawki, bo fragmenty dwóch koncertów (Kraków, Wrocław), zgrabnie
usadowione na dwóch stronach czerwonego winyla, trwają łącznie… 22 minuty.
Szczęśliwie, to jedyna ambiwalencja dotycząca tego wydawnictwa.
Epizod krakowski zaczyna nienatarczywa narracja kwintetu,
akustycznie dewastowana jednak przepięciami energetycznymi Hernaniego Faustino
na kontrabasie. Krajowy zaciąg instrumentalny sunie zgrabnym, sonorystycznym
dwugłosem. Standardowa enigmatyczność edytorska Bociana sprawia, iż nie jesteśmy raczeni opisem wykorzystywanych
środków wyrazu, wszakże wprawne uchu i szczypta doświadczenia recenzenta,
pozwalają wskazać, iż pierwszy z polskich muzyków dmie w saksofon tenorowy i
nie używa – jakże częstej w jego przypadku – elektroniki. Damasiewicz ciekawie
rwie akustykę koncertu, wgryzając się w narrację kolegów interesującym pasażem
wielodźwięków, zaś Lebik trzyma odpowiedni poziom emocji, mając oparcie w
agresywnej sekcji rytmicznej. Może jedynie Rodrigo Pinheiro na fortepianie wciąż
szuka argumentu, by w tym tyglu improwizacyjnym skutecznie zatrybić. Pod koniec pierwszej strony, Ferrandini (perkusja) i
Faustino biorą sprawy w swoje ręce, rżną scenę na nierówne połowy i dynamizując poczynania całego kwintetu, gonią ku
udanej eskalacji, która spełnia się wytłumioną ciszą.
Epizod wrocławski wita nas bardziej przestrzennym dźwiękiem
sali koncertowej (czyżby Impart?). Saksofonista ładnie łamie estetykę
improwizacji, szukając zagubionych dźwięków na samym dnie instrumentu. Trąbka
Damasiewicza intonuje w delikatnie … bluesowym klimacie, lekko oparta na backgroundzie kontrabasu. Wyciszenie
łapiemy w onirycznych pasażach, które generują wszyscy muzycy, trochę w
oczekiwaniu na nadejście … nieoczekiwanego. Efektem drobna batalia na
mikrodźwięki, molekularna wymiana poglądów, która wieńczy ów ułamek większej,
koncertowej całości. Uczucie niedosytu karze odpalić ten krążek ponownie, w
ułamek sekundy po jego zakończeniu!
Gerard
Lebik/ Piotr Damasiewicz/ Gabriel Ferrandini veNN circles (Bocian
Records, CD 2014)
Skoro po odsłuchu Red Trio w wersji po części krajowej, ciągle
nam mało, szybko sięgnijmy po wydawnictwo, które zdecydowanie łączy się z wyżej
omówionym w ujęciu personalnym, a stopień powinowactwa sięga 60%!
Na scenie (choć tu, raczej okoliczności studyjne) pozostaje
Gerard Lebik, który tym razem wbił się w kable i będzie nas raczył dźwiękami
elektronicznymi. Piotr Damasiewicz i Gabriel Ferrandini stoją, jak stali,
zwarci i gotowi przy swych akustycznym instrumentach. Dostajemy jeden nieprzerwany
ciąg dźwiękowy, trwający 41 minut i podzielony na cztery traki bez tytułów.
Wgryzamy się w tę płytę, ostro nadstawiając uszu. Docierają
do nas szmery, zgrzyty, jęki (trąbka?), subtelne polerowania (perkusja?).
Wszystkie te incydenty dźwiękowe są ledwie sugerowane, w maksymalnym stopniu…
minimalistyczne. Nad całością dominuje – nie do końca przyjazna – elektronika.
Mniej więcej w 10 minucie tego spektaklu, instrumenty akustyczne odzywają się
nieco śmielej, aczkolwiek Damasiewicz wciąż przebywa w poczekalni i ma problem
z oddaniem garderoby do szatni. Ferrandini zaczyna dość dynamiczne (jak na te
okoliczności) werblowanie, mając spore oparcie w upalonym generatorze niskich częstotliwości. Modulowane zawodzenia
budzą do życia także trębacza, który wchodzi w dyskurs poznawczy. Mruczy, jak niedźwiedź po śnie zimowym, jeszcze przed pierwszym śniadaniem, a potem śmiało sięga
po krzyk, skutecznie zapętlając się w wehikule czasu. Gdyby zmienić tu
elektroakustyczne proporcje w dostępie do przestrzeni dźwiękowej (na korzyść żywych!), gdyby warstwa martwa była bardziej poszatkowana dramaturgicznie
… Cierpliwi będą jednak wysłuchani! Początek ostatniego traku to ewidentna próba przejęcia władzy przez instrumenty
akustyczne. Prowodyrem zajścia jest Ferrandini, ale i Damasiewicz nie chce być
uznany za dezertera. Drobna próba eskalacji, będąca konsekwencją tego
salonowego przewrotu, wieńczy nagranie, jednak sukces akustyków na pyrrusowy charakter.
New
Monuments Long Pig (Bocian Records,
CD 2015)
W dzisiejszej opowieści, z płyty na płytę, oddalamy się od
prawdziwie akustycznych dźwięków. Czas teraz na torpedę dużego kalibru i
istotnie gwałtowną eskalację hałasu. Przed nami Nowe Pomniki/ New Monuments!
C. Spencer Yeh (skrzypce i elektronika), Don Dietrich
(saksofon i elektronika) oraz Ben Hall (mały zestaw perkusyjny) biorą nas w jasyr na prawie godzinę i w trakcie
sześciu fragmentów, groteskowo zatytułowanych, zdewastują nas emocjonalnie, a
potem puszczą wolno, kierowani nie do końca uzasadnioną potrzebą litości.
Okoliczności bitwy mają charakter studyjny, a rzecz dzieje się w roku 2012, w
Nowym Jorku.
Atakuje nas od samego progu iście pomnikowa ściana dźwięku! Aura jest silnie psychodeliczna. Skrzypce
przefiltrowane na kablach sterydową elektroniką, niczym gilotyna, tną wszystko,
co napotkają na swojej drodze. Perkusista bije w werbel z siłą, od której
zależy los żołnierzy w okopach kilku wojen światowych, głosząc powszechną
zagładę. Saksofonista zaś ekspresyjnie rywalizuje ze skrzypkiem o miano lidera
potencjometrów. Spektakl można skwitować tylko jednym wulgaryzmem – to deathmetal! Owa ściana dźwięku ma czysto
fizyczny wymiar. Trzeba się z nią ordynarnie poprzepychać. Epitet noise brzmi w tych okolicznościach
stanowczo zbyt zachowawczo. Kupując ten dryl,
godząc się na konsekwencje, nakładamy na głowę czarci kaptur i całkowicie
dobrowolnie szczytujemy. Okazuje się, że agresja, perwersja, czy turpizm potrafią
być synonimami piękna w muzyce. A ostatecznym celem tej opowieści, na którą
składają się nawarstwiające się eskalacje emocji, jest makabrycznie dosłowny,
perfekcyjny dron, wobec którego tylko śmierć może być prawdziwym wybawieniem.
Ekscytujące!
Wrzask, krzyk i permanentna desperacja w trakcie tej
dźwiękowej orgii, wyznaczają podstawowe charakterystyki naszego
współuczestniczenia w procesie. Elementami zaś decydującymi o improwizowanym
charakterze całości, zdają się być przede wszystkim, poziom emocji (po obu
stronach wyimaginowanej sceny!) i intensywność hałasu. Finał muzycy osiągają
skrajnie upoceni, emocjonalnie transseksualni, acz moralnie uwzniośleni.
Wybrzmienie całości ma smak koktajlu Mołotowa, podawanego doustnie.
Zdecydowanie warto odbyć tę podróż. Jeśli przetrwacie,
kolejny raz może być jeszcze silniej oczyszczający i już prawdziwie
zniewalający. Sam odbyłem już trzy takie tripy!
Blip Dead
Space (Bocian Records, CD 2012)
Na koniec należy nam się chwila konstruktywnego wygaszenia
emocji. O dobry klimat dla kojenia nerwów zadbają dwaj Australijczycy - Jim Denley, dalece doświadczony free
improwizator (choćby ćwierć stulecia temu, nagrywał smakowite rzeczy z Johnem
Butcherem i Chrisem Burnem), flecista i saksofonista (zagra także na …
balonach) i Mike Majkowski, kontrabasista (także piszczałki i obiekty), który był już uczestnikiem
poprzedniej, bocianiej opowieści
(przy okazji płyty solowej). Studyjne spotkanie w Sydney miało miejsce latem
2011 roku.
Muzycy zapraszają nas do świata niemal akustycznego, choć
nie zabraknie masowania naszych skroni poświatą udanej elektroniki. Denley
będzie nas skutecznie zaskakiwać frapującymi incydentami, na swych dętych
narzędziach, nie ustając w próbach zwrócenia na siebie uwagi. Majkowski,
przyczajony bardziej z prawej strony, będzie trenował swój kontrabasowy,
minimalistyczny dron, którego zdążyliśmy już poznać na płycie solowej. Te dwie
opowieści będą się toczyć trochę, jakby obok siebie, a punkty styczne nie będą
częste, ani oczywiste. Między muzykami słyszeć będziemy martwą przestrzeń, która zaboli, bo i muzyka wokół niej powstaje w
bólach, minimalizm mając wpisany w swoje DNA. Bywa, że dźwięki są tu jedynie
sugerowane, jakby słuchacz miało sobie resztę dopowiedzieć (dośpiewać?). Ten
improwizowany świat w wymiarze mikro będzie nam skubał skronie przez 41 minut z
sekundami.
Sonorystyczne próby zaistnienia Denleya, chwilami zderzają się z
dronami kontrabasu, który bywa traktowany suchym na wiór smyczkiem. Narracja ma
charakter kropelkowy. W czwartym
fragmencie, poniewierany moralnie Denley dokonuje cudów akustycznych na flecie
(jego depnięcia budzą respekt), by zrobić
jakiekolwiek wrażenie na kontrabasiście. Ten zaś, stosując najprostsze sposoby
dobywania dźwięki, nie daje się zbić z tropu. Królestwo mikromuzyki panuje tu niepodzielnie (scenariusz tej opowieści jest
jednak dość precyzyjny i nie przewiduje zmian repertuarowych). Jedynie fragment
szósty upływa w klimacie dramaturgicznego rozgardiaszu, a do naszych uszu
docierają pojękiwania, łaskotania i czułe, wzajemne drapanki muzyków.
Choć każdy fragment Martwej Przestrzeni ma w tytule zakończenie,
to na prawdziwy finał przejdzie nam czekać aż do części siódmej, gdzie znów
koncepcja sonorystyka vs. dron będzie święcić tryumf. Denley popisowo żegna to nagranie drobną, dętą eskalacją, a Majkowski –
zupełnie przy okazji – robi dodatkowy fakultet na perkusję. Na słowo
końcowe saksofonista sięga do dna instrumentu (deep music?), są i balony, i …
kontrabasowy dron. What ever you want!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz