piątek, 24 lutego 2017

AMM – Dekada dwuosobowa. Tylko do użytku słuchawkowego


Rok ubiegły stanowił dość oczywistą cezurę dla świata muzyki improwizowanej, szczególnie tej w wymiarze europejskim. Także na Trybunie odtrąbiliśmy zacny jubileusz pięciu dekad żywota gatunku, liczony - nie bez przyczyny - od debiutanckich krążków brytyjskich formacji Spontaneous Music Ensemble i AMM.

Historia pierwszej z tych znakomitych grup zakończyła się w roku 1994, wraz ze śmiercią jego twórcy Johna Stevensa. Szczęśliwie dźwięki pod szyldem AMM nadal mają współczesny wymiar, czego dowodem doskonały koncert grupy w trakcie ostatniej edycji warszawskiego Festiwalu Ad Libitum.

Osobiście – wielbiąc obie formacje w stopniu ponadnormatywnym – staram się dobrym słowem i rzetelną analizą muzyki konstytuować wyjątkowość zjawiska. Dumna historia Spontaneous Music Ensemble wybrzmiała na tej stronie do ostatniego dźwięku. Nawigację do wszystkich opowieści znajdziecie w poście z 21 lutego br.

Czas zatem odpowiedni, by zacząć ogarniać werbalnie także 50 lat historii AMM. Oczywiście o grupie pisałem już na tych łamach, wszakże tytuł jednej z opowieści (AMM – asumpt do większej całości) dawał głównie nadzieję na tak zwany ciąg dalszy.


Intro

Z dzisiejszej perspektywy historię ponadgatunkowej muzyki improwizowanej, zapoczątkowanej albumem ammmusic z żółtą ciężarówką na okładce, podzielić można na trzy zasadnicze epoki. Lata 1966-1981 nazwałbym okresem prenatalnym. Muzyka i składy były bardzo różnorodne. Zespół targany był emocjami i kłótniami, zarówno w wymiarze artystycznym, jak i personalnym. Śmierć współtwórcy grupy Corneliusa Cardewa z jednej strony, zaś dołączenie do podstawowego składu chwilę wcześniej Johna Tilbury’ego z drugiej, wyznaczyło początek kolejnego, blisko 25-letniego okresu funkcjonowania AMM jako tria Eddie Prevost - Keith Rowe – John Tilbury. Ten period nazwałbym etapem zasadniczym tej historii. Odejście z szeregów grupy Keitha Rowe’a pod koniec roku 2004, kończy etap drugi i zaczyna ostatni – funkcjonowanie AMM w formule duetowej: Eddie Prevost - John Tilbury.




Dziś skierujemy naszą atencję na ostatni z okresów i szczegółowo przeanalizujemy nagrania powstałe po roku 2004. Jak już niejednokrotnie, przy różnych okazjach wspominałem, o muzyce AMM nie da się w zasadzie pisać, a wszelkie próby ogarnięcia tej porcji dźwięków mają walor śpiewania o architekturze. Na przekór tej ambiwalencji, analizę muzycznego trwania AMM w trakcie minionej dekady prowadzić będziemy od płyty najnowszej, by zakończyć ją na wydawnictwie z roku 2005, które było tym pierwszym w duecie. Być może odwrócona spirala czasu pozwoli nam dostrzec w muzyce Prevosta i Tilbury’ego drugie dno. Szczypta statystyki – pochylimy się nad sześcioma koncertami, z których pięć miało miejsce w okresie od maja 2010 do listopada 2012, przy czym aż dwa z nich stanowią rejestracje poczynione w naszym pięknym kraju.


Hiszpańscy Wojownicy – listopad 2012

Spanci Borci, Festiwal Neposlusno, Lubljana, Słowienia. Na scenie skromny instrument akustyczny w postaci fortepianu oraz drobny zestaw małego perkusjonalisty, składający się głównie ze sporych rozmiarów talerza, zawieszonego na stelażu, smyczka i bębna basowego. Dwóch starszych Panów w wieku – łącznie – około stu pięćdziesięciu lat. Czarne barwy ich strojów, bardzo eleganckich, półmrok panujący na sali koncertowej. Nie wiemy dokładnie, czy sceneria spotkania słoweńskiego była dokładnie taka. Ale istnieje blisko stuprocentowe prawdopodobieństwo, graniczące z pewnością, iż właśnie tak było. Tę introdukcję możemy śmiało powtarzać przy okazji omawiania wszystkich nagrań AMM w duecie.




Pojedyncze akordy fortepianu i rezonujący talerz, delikatnie smagany smyczkiem, wzywają na ceremonię dźwięku. W ułamek sekundy muzycy i dźwięki, które wydają ich instrumenty, osiągają pełną symbiozę z ciszą. Rozwój dramaturgiczny tej stojącej w czasie improwizacji osiągany jest podwajaniem fortepianowych stepów i wzmacnianiem poziomu głośności (Tilbury nie stroni od delikatnych zadziorów akustycznych, Prevost uderza w talerz i wytrwale poleruje jego krawędź). Rytuał całkowitej wolności artystycznej kontemplowany jest w tak intensywnym skupieniu, że cisza może bezceremonialnie porządkować przestrzeń i nie ranić swą natarczywością. Z nieistniejącej rzeczywistości docierają do nas mikrosample złożone z dźwięków, które trudno zwerbalizować (Keith Rowe ewidentnie czuwa w oddali, a muzycy na scenie odrobinę za nim tęsknią). Stale rezonujący talerz przywołuje duchy zmarłych ofiar wojny domowej w Hiszpanii, którzy właśnie z tego miejsca wyruszyli z ludzką pomocą 80 lat temu (nazwa miejsca koncertu – Spanish Fighters – w oczywisty sposób o tym przypomina). Gorzka pamięć ma swój akustyczny wymiar – zadziory wprost z klawiatury, ostre, szorstkie, termodynamiczne, przywołują echa wojowniczej muzyki AMM z końca lat 60. ubiegłego stulecia. Mikrosymfonie, minimalistyczne starcia instrumentów, wyrastające wprost z demonicznej ciszy (Prevost: my nie gramy nowych dźwięków, my je tylko ze sobą zestawiamy i sprawdzamy, jak ze sobą rezonują). Przestrzeń akustyczna koncertu zdaje się nie mieć ograniczeń w jakimkolwiek wymiarze. Jej grot skierowany jest wprost do środka ziemi. Z notatnika recenzenta: jak monstrualnie wielki efekt artystyczny można osiągnąć tak minimalnym nakładem środków? Gdy talerz i cymbałki Prevosta giną w zastoju, jego bęben basowy popada w konwulsję. Powodem niezrealizowane pragnienie zasugerowania rytmu. Tilbury myśli o skromnych preparacjach wewnątrz swego instrumentu, ale… stawia na zaniechanie. Pytanie zatrwożonego recenzenta: czy muzycy mogą być jeszcze bardziej skupieni na pojedynczych dźwiękach? It Lasts! One trwają, a nieskończoność ma tym razem bardzo policzalny wymiar i kończy się po 37 minutach i 12 sekundach, licząc od pierwszego wydanego dźwięku. Finałowa cisza niczym nie zaskakuje.


Miejsce – maj 2012

Kody, Festiwal Muzyki Tradycyjnej i Awangardowej, Lublin, Polska. Ta muzyczna nieskończoność potrwa dokładnie jedną godzinę, jedną minutę i jedną sekundę.




Punkt startu wyznacza oniryczny pasaż pojedynczych akordów z samych głębin lekko przyczajonego fortepianu. Oczywiście tuż obok jest talerz, także smyczek, jest tarcie, które natrafia na opór, jest polerowanie. Fizyka! Każdy dźwięk wyrasta tu z nieistnienia, z ciszy … nieistnienia. Otwarta przestrzeń, open space, jako metafora i jako rzeczywistość koncertu. Ona także jest współorganizatorem tego spektaklu wolnej improwizacji – a place, to place. Narastanie dźwięku ma bardzo egzotyczny, delikatnie orientalny wymiar (jesteśmy wszak we wschodniej Polsce!). Feeria niespodziewanych incydentów akustycznych (dzwon, konie w spokojnym cwale) zdobi teren i kreuje wyobraźnię słuchacza. Tilbury – głaskanie strun w skwierczącym pudle rezonansowym, dźwięki z ust (?), Prevost – metaliczne tekstury. Muzyka schodzi coraz głębiej, a granica ciszy bywa dramatycznie naruszana. Na scenie czynione są próby poszerzania jej semantyki, rozciągnięcia granicy percepcji. Niedająca się zwerbalizować uroda tego stanu akustycznego krzyczy i stawia na baczność publiczność. Szuka komfortu trwania po obu stronach ciszy. W głowach muzyków, którzy ciągle tkwią przy swoich instrumentach, rodzą się wciąż nowe pomysły, a redukcjonizm nie jest bynajmniej stosowaną tu metodą twórczą. Także minimalizm jest złym tropem. Separatystyczne pochody dźwiękowe, które intensywnie szukają stycznej. Prawdziwie delikatna jest ta intensywność. Po 30 minucie prosta narracja Johna wprost z klawiatury budzi dysonans poznawczy swoją oczywistością. Eddie – dla odmiany – szumi i brzęczy ciszą swojego skromnego zestawu perkusyjnego. Repetycja staje się na moment elementem konstytuującym dramaturgię koncertu. Piano zdecydowanie wychodzi na powierzchnię, ale ma lekko zabrudzony sound (ziemią?). Struktura jego narracji jest rozmazana, jako błoto na zderzaku naszego suwa. Muzycy znów próbują posmakować ciszy, zaczepić ucho na jej krawędzi. Oczekiwanie na dźwięk podszyte jest strachem, a ciemność (wyostrza zmysły!) zdaje się być sprzymierzeńcem obu stron sceny. Kto odpowiada za dany dźwięk? Krzyk? Pisk? Szum fal?! Wyobraźnia buzuje, jak woda na ziemniaki. Po minucie narracja dostaje się w ręce Johna, który jest ujmująco repetytywny. Finał osiągany jest przy użyciu minimalnych środków wyrazu – akord piana, mikrodźwięk z talerza, akord piana, mikrodźwięk z talerza… Wzajemnie rezonują, bo po to tu . Zwiastowanie ciszy. Cisza przed ciszą? Ostatnie kilkadziesiąt sekund koncertu jest już w zasadzie ciszą. Muzyka delikatnie skwierczy w oczekiwaniu na ostatnią sekundę, dokładnie tę, która nastąpi po ostatniej minucie i pełnej pierwszej godzinie.



Dwa koncerty londyńskie – marzec i listopad 2011

The Rag Factory, Spitalfield, Londyn, wczesna wiosna, może raczej późna zima. Incydent koncertowy niezwykle skondensowany w czasie. E 1 potrwa 31 minut i 25 sekund.

Wyjątkowo głośny, jak na codzienność koncertową AMM, akord piana wzywa nas na start tej opowieści. Powtarzany kilkakrotnie, zawsze po pełnym wybrzmieniu poprzedniego. Bodaj po trzecim podłącza się perkusjonalista, zwinnie polerując krawędź swojego dużego talerza. Piano w kontynuacji stosunkowo dynamicznej i głośnej, jak na kanony grupy. Cisza zdaje się w tym momencie najlepszym argumentem w procesie komentowania tego wydarzenia akustycznego. Znów stroszymy uszy w poszukiwaniu dźwięku na scenie. Muzycy delikatnie tkają swą improsferę. Tarcie metalu o metal wiedzie nas niemal samodzielnie przez środkowy fragment tego akurat spektaklu. Piano powraca z lekko podkulonym ogonem… i czeka na to, co zaproponuje interlokutor, bowiem prym w generowaniu nieoczywistych sytuacji akustycznych wiedzie w tym momencie zdecydowanie Prevost i jego armia ołowianych żołnierzyków. Tilbury ledwie znaczy swoją obecność, przy czym brzmi dość nietypowo. Lekko przewrażliwiony na swoim punkcie, szuka starego płaszcza w pudle rezonansowym. Talerz eskaluje poziom dźwięku i zdaje się być rozbawiony zachowaniem fortepianu. Jego finałowe rezonowanie sprzyja tej ambiwalencji, wprawiając – zupełnie nieświadomie - w subtelne wibracje wszystkie przedmioty w bliższym i dalszym sąsiedztwie. Piano aż unosi się na palcach.




The Purcell Room, Londyn, zaawansowana jesień. Fragment wydarzenia artystycznego The Engine Room, Festiwalu Morley’ College i konferencji poświęconej życiu, pracy i legendzie Corneliusa Cardew. SE 1 - muzyczna celebracja trzydziestej rocznicy śmierci ojca założyciela AMM potrwa 46 minut i 51 sekund.

Dynamika prologu dowodzi, iż intencja spotkania istotnie naruszyła koncertowe przyzwyczajenia Prevosta i Tilbury’ego. Następująca po nim cisza jest równie oczywista, jak i spodziewana. Ma bardzo kontemplacyjny i plastyczny charakter. Odmieniamy tę ciszę przez wszystkie przypadki i czekamy na … dźwięk. Recenzenta znów dopada dylemat, czy to, co słyszy, to młoteczki fortepianu, czy może jest to efekt działań akcesoriów perkusjonalnych. Ów nierozwiązywalny dylemat może skutkować jedynie kolejnym śpiewaniem o architekturze. Czerstwa uroda tych mikroakustycznych pasaży dźwiękowych potrafi być wszakże zniewalająca. Wzajemne interakcje aktorów na scenie też domagają się oddzielnej egzegezy. Gdy tylko John stara się mówić bardziej doniosłym głosem, Eddie jakby samoczynnie multiplikuje swoje instrumentarium i wypełnia mikrokosmos koncertu strzelistymi onomatopejami. Sam proces rezonowania zdaje się być w tym momencie najważniejszym kluczem poznawczym spektaklu. Zwinnie stymuluje tę dwubiegunową improwizację. Akord piana, pisk talerza…, akord piana, pisk talerza, … akord piana… Zasłuchanie, zapatrzenie, zauroczenie, choć z pewnością nie… zaskoczenie. Umysł recenzenta tli się literkami, które nie układają się w rozsądne zdania, choćby podrzędnie złożone. Tuż przed 30 minutą celebracji, scenę spowija niespodziewana (a jednak!) eskalacja hałasu, jakby na przekór jednemu z poprzednich zdań recenzenta. Tak, tak, wymądrzanie się przy tej muzyce może prowadzić do autoparodii. Piękny akustycznie moment koncertu! Cisza tuż po nim drży. Zdobią ją niebanalne zadziory fortepianu i strupy odpadające od ran perkusjonalii. To - bez cienia wątpliwości - niespodziewany fragment duetowej historii AMM, poniekąd i tego wydarzenia. Duch Corneliusa czyni psikusa i powiewa nad salą koncertową, jak źle wyprana pościel po gorącej nocy w nieoczywistych konfiguracjach personalnych. Pojedyncze akordy fortepianu wzywają czarownice na finałowy sabat!


Nieodkryta korespondencja. Pocztówka z Jasła – maj 2010

Jasielski Dom Kultury, Jasło, wschodnia Polska, Europa, Świat. Ciepła i bardzo mokra wiosna. Trwanie tej ekspozycji koncertowej ustanie w 63 minucie, licząc od momentu wydania pierwszego dźwięku przez pianistę. Dla wygody odbiorców, nieprzerwany ciąg dźwięków, podzielony został na trzy Paragrafy.

Fortepian: młoteczek w mikroprzestrzeni. Perkusjonalia: talerz w mikroprzestrzeni, membrana w pieszczotach. Eddie zdaje się być tym bardziej aktywnym. Ewidentnie wstał dziś prawą nogą. Wybudzony John przeciera oczy i wdaje się z nim w dość swobodne call and responce. Improwizacja o bardzo szczegółowym charakterze. Muzycy pieszczą dźwięki, jak nowonarodzone dziewice na brzegu wartkiej rzeki. Każdy indywidualny głos ma swoje imię, swoje miejsce w szeregu i swój ładunek emocjonalny. Niektóre z nich zdają się być adekwatnie głośne i niesforne. Cisza tuż po nich jest bardziej dobitna, kąśliwa i dosadna, choć wbrew temu intensywniej… cicha. Tonalny Tilbury zwinnie i precyzyjnie komentuje tę ciszę, zapuszczając place na klawiaturze w sferę incydentalnej sonorystyki. Prevost w tych okolicznościach nie pozostaje dłużny i dopuszcza się nawet próby wybijania …. rytmu, który dociera do nas jednak z odległości przynajmniej siedmiu galaktyk i kilku dróg mlecznych. Oczywiście zaraz przeprasza i milknie speszony. Metal jego instrumentów śpiewa szamańskie pieśni wyzwolenia w ramach pokuty, choć młoteczki pianisty sugerują raczej funeralne wyciszenie. Kajet recenzenta wypełniają strzeliste metafory piękna i ekstatycznej euforii, a ostatnie 10 minut pierwszego Paragrafu staje w szranki walki o miano najwspanialszego fragmentu dwuosobowego AMM.




Start kolejnego Paragrafu zdobi uroczą, minimalistyczną palcówką, ciekawie pobudzony Tilbury. Ponadnormatywnie aktywny Prevost, czerpiąc z wyjątkowo szerokiej palety środków wyrazu, chwali partnera i prosi o replay. Po wybrzmieniu znów wszyscy, po obu stronach sceny, kopulujemy z ciszą i szukamy dramaturgicznego punktu zaczepienia. Momenty wyłaniania się pojedynczych dźwięków z ciszy są przepiękne i histerycznie refleksyjne. Ten fragment koncertu nieustannie balansuje na granicy bezdźwięku. Tym razem Tilbury łapie bakcyla tonalności i zaskakującego rytmu, szczerzy ząbki i wieńczy ten Paragraf na głośno.

Muzyka jest jednak nieznośne ciągła, trwa i trwa. Prevost wprawia w silny rezonans dwa metalowe przedmioty. Tilbury wplata pomiędzy nie pojedyncze akordy piana. Panowie znów tworzą megafoniczną przestrzeń (Gwiezdne Wojny!), mając w rękach zaledwie dwa akustyczne instrumenty, które niczym kaloryczne ziarnka grochu zwiastują klęskę urodzaju. Wspaniały moment repetycji (czwarta minuta), która staje się kompetentnym orężem obu muzyków. Post-cage’owski pianista szczególnie tu pręży muskuły. Repetycja separatywnych akordów piana na tle rezonującego talerza – stanowiąc przy okazji znak rozpoznawczy duetu po wszeczasy – prowadzi spektakl ku efektownemu zakończeniu. Cisza to po nim nie jest już tak oczywista. Opus magnum AMM w duecie!


Norwich – luty 2005

The School Of Music, Uniwersytet Wschodniej Anglii, Norwich. Na osi czasu zrobiliśmy ponad pięcioletni krok wstecz. Keith Rowe nie jest już z zespołem od kilku miesięcy. Koncert, będący jak zawsze nieprzerwanym ciągiem dźwięków, podzielony na pięć odcinków, wybrzmi w 55 minucie.




Muzyka kreowana przez dwóch gentelmanów jest bardzo narracyjna, wisi nam na twarzy i łaskocze niedogolony zarost. Jakby brakowało tej wielkiej przestrzeni, jaka towarzyszyć będzie muzykom za 5 czy 7 lat, na koncertach, które tak dobrze poznaliśmy w poprzednich akapitach dzisiejszej historii. Wydarzenia przebiegają bardzo dynamicznie, Prevost dobywa dźwięki bardzo … gitarowo, jakby naprawę tęsknił za kumplem z zespołu, z którym pokłócił się poprzedniej jesieni. Obaj muzycy tkwią w dramatycznym zawieszeniu, jakby sami nie byli pewni, czy potrafią wypełnić czasoprzestrzeń dźwiękami, które na ogół kreował, gitarowymi preparacjami, nieobecny już Rowe. Grają ich – jak na kanony AMM – stosunkowo dużo w danej jednostce czasu. Prevost jest bardzo strunowy, a Tilbury ma ochotę zdzierać młoteczki fortepianu. Panowie są bardzo skorzy do hałasowania. Tempo narracji nie ulega dynamizacji, ale moc artystycznych wątpliwości sięga podłogi. Być może już w dwudziestej minucie tego uniwersyteckiego capstrzyku muzycy wiedzieli, że następny koncert w duecie zarejestrują dopiero za pięć lat. Nadmiar dźwiękowych wyczynów nie stanowi dla AMM komplementu. Brakuje odrobiny magii, szczypty zaniechania, kropli wyciszenia (halo, a gdzie jest cisza?!?). Muzycy nieustannie szukają nadprzestrzeni dla swoich dźwięków i chyba za bardzo myślą o tym, że są tylko duetem. Tu, gdzie minimalizm jest bogiem, nadmiar bywa artystycznym piekłem. O tym, że artystyczny brak Rowe’a nie stał się jednak katastrofą dla grupy, muzycy przekonają się dopiero za 5 lat… w Jaśle.


Coda: duet, który jest zapowiedzią … duetu i pozostałe incydenty dekady

To bynajmniej nie jest koniec tej wstecznej opowieści. Cofnijmy się o kolejny rok. Styczeń 2004, w studiu Gateway w Londynie zjawiają się John Tilbury i Eddie Prevost. Rejestrują ponad 70 minut ekscytujących dźwięków. Ponieważ jeszcze wtedy AMM egzystował w składzie trzyosobowym, materiał wydają pod własnymi nazwiskami i zwinnie tytułują mianem… Dyskretnych Momentów. Kontemplacja dźwięku, triumf artystycznego zaniechania. Cisza i ewidentny brak pośpiechu czynią wyjątkowym to nagranie. Szczytem zdaje się być czwarty, blisko 18-minutowy fragment, stanowiący kwintesencję zachwytu, jakim darzę Discrete Moments. Muzyka trwa i zdaje się nie mieć ani końca, ani początku.

Artystyczna ambiwalencja, jaka unosi się na koncertem z Norwich’ 2005 miała poważne konsekwencje dla AMM jako duetu. Pięć lat ciszy jest niezwykle wymowne. Należy wszakże pamiętać, iż okres ten nie był pustym miejscem w dyskografii grupy. W roku 2008 i 2009 grupa nagrała dwie doskonałe płyty z udziałem saksofonisty Johna Butchera. Ta młodsza była przedmiotem analiz na Trybunie, a obie polecam uważnej lekturze. 

W uzupełnieniu dokonań fonograficznych AMM w ostatniej dekadzie, należy także przypomnieć, iż Tilbury i Prevost dwukrotnie dali się zaprosić na artystyczne urodziny. Oba incydenty miały miejsce w roku 2014. Była siedemdziesiątka Evana Parkera, była pięćdziesiątka Kena Vandermarka. Oba wydarzenia mają dokumentację fonograficzną, która także była poddana konstruktywnej krytyce na tych łamach. O ile imprezę Parkera, AMM może dopisać do pakietu doskonałych koncertów, o tyle muzyczne wzmagania z Vandermarkiem do takowego bym nie zaliczył.


Outro

Muzyka AMM, poczyniona w wymiarze duetowym, idealnie sprawdza się w warunkach skupionego i komfortowego odsłuchu w … dobrych słuchawkach. Jeśli jednak postanowicie obcować z tymi dźwiękami w innych okoliczności czasu i przestrzeni, wiedzieć powinniście, że usłyszycie niewiele. A jeśli coś jednak usłyszycie, to z pewnością nie będzie to tym, co winniście usłyszeć.



Płyty omówione/ przywołane w dzisiejszej opowieści (w kolejności prezentowania):

AMM  Spanish Fighters (Matchless Recordings, 2015)
AMM  Place sub.v  (Matchless Recordings, 2014)
AMM  Two London Concerts (Matchless Recordings, 2012)
AMM  Uncovered Correspondence. A Postcard From Jaslo (Matchless Recordings, 2010)
AMM  Norwich (Matchless Recordings, 2005)
John Tilbury & Eddie Prevost  Discrete Moments (Matchless Recordings, 2004)
AMM with John Butcher  Trinity (Matchless Recordings, 2008)
AMM  Sounding Music (Matchless Recordings, 2010)
Evan Parker & AMM  Titles Goes Here (Otoroku, 2015)
Ken Vandermark (trio with Eddie Prevost & John Tilbury)  Nine Ways To Read a Bridge (Disc 6, Not Two Records, 2014)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz