piątek, 19 maja 2017

Tom Chant – The Story of Separate Wanderer/ La historia de rodamon per separate *)


Nadprodukcja dźwięków jest immanentną cechą muzyki improwizowanej. Teza ta często pada na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej, co więcej stała się inspiracją dla jej podtytułu.

Dyskografie największych tuzów tej muzyki wypełniłyby szafę stąd do Władywostoku. Muzyka powstaje nieustannie, jej twórcy chcą ją upubliczniać, a wydawcy produkować. Trochę gorzej jest na końcu tego swoistego łańcuszka pokarmowego. Tych, którzy chcieliby kupować efekt finalny tego procesu, czyli płyty, jakby…. ubywało. Ale rozważania te nie są przedmiotem niniejszej opowieści.

Dziś zaprezentujemy dorobek artysty, który egzystuje trochę na przekór wyżej zaprezentowanym tendencjom. Mimo blisko dwudziestoletniej obecności na scenie muzyki improwizowanej, jego dyskografia nie przekroczyła dotąd… kilkunastu pozycji (licząc płyty z jego personaliami w roli autora lub współautora).

Oto przed nami, urodzony 42 lata temu w Dublinie, wychowany, także muzycznie w Zjednoczonym Królestwie, od wielu lat rezydujący w Barcelonie, doskonały saksofonista i wybitny improwizator – Tom Chant i jego muzyka. Poznajmy najważniejsze epizody w jego dotychczasowym, improwizowanym życiu.




Nasza opowieść będzie miała dalece turystyczny wymiar. Rozpoczniemy od jak najbardziej współczesnej wizyty w pięknej Barcelonie, potem cofniemy się w czasie o blisko dekadę, by gościć w pewnym paryskim mieszkaniu. Następnie – po raz kolejny naruszając chronologię wydarzeń - dłuższą chwilę spędzimy w Londynie, by na sam koniec powrócić do stolicy Katalonii i dokładnie sprawdzić, co działo się tam w roku 2011.


Przystanek Barcelona - sztuka wolnej improwizacji

W duchu dobrze rozumianej, iście filmowej dramaturgii, zacznijmy od trzęsienia ziemi. Pewnego wczesnowiosennego dnia trzy lata temu i w dwa kolejne dni lutego następnego roku, Tom Chant rejestruje w Barcelonie trzy niezwykłe spektakle muzyki swobodnie improwizowanej. Poznajmy je z istotnymi detalami.

L' Ateneu, Barcelona, 15 marca 2014. Na scenie nasz bohater, uzbrojony w saksofon tenorowy i sopranowy. Po lewej flance wspomagać go będzie Lê Quan Ninh, po prawej Núria Andorrà. Oboje grać będą na instrumentach perkusyjnych. Nagranie – nieprzerywane przez zbędne pauzy -  potrwa 55 minut, a edytorsko odnajdziemy to jako Live at L'Ateneu Barcelonès (Discordian Records, 2014).




Dalece wyszukane techniki artykulacyjne Chanta, on sam i jego buchająca fajerwerkami wyobraźnia, wepchnięte zostają pomiędzy dwa silnie sonoryzujące zestawy perkusjonalii. Gdy te, z wytrwałością godną największego szacunku, polerują powierzchnie płaskie, saksofon stara się je… naśladować. Gdy ten ostatni eskaluje przedechy, napotyka na ripostę podwójnego, okrężnego drummingu. Narracja jest zwinna, nie popada w galop, a każdy z muzyków stara się podążać ku jednorodnemu brzmieniu całego tria. To ewoluowanie w kierunku akustycznej symbiozy sprawia, że w wielu momentach domyślamy się autora dźwięku jedynie po tym, skąd do nas dociera dociera. Owo zatracenie źródła dźwięku, bardzo charakterystyczne dla zaawansowanych, współczesnych technik improwizatorskich, będzie nam towarzyszyć w trakcie całego koncertu. I dodatkowo silnie stymulować naszą wyobraźnię. To swoiste, wielokierunkowe naśladownictwo muzycy realizują perfekcyjnie. Każdy z nich, naprzemiennie, staje się inicjatorem ciekawego sonorystycznie rozwiązania, które stanowi bodziec do reakcji dla partnera. Prawdziwa symfonia pomysłów! Dramatyczny, trójgłowy demiurg! Być może muzyczna wersja społecznej zasady imitacji. Brzmienie obu perkusjonalistów zdaje się być elektroakustyczne, choć żadne znaki na niebie i ziemi, nie wskazują na użycie jakichkolwiek amplifikacji (być może to efekt pogłosu sali koncertowej). Dwie prawdziwe, rozszalałe suwnice kolejowe! Gdy na moment saksofon zamilknie, stworzą iskrzący, niebywale elokwentny, post-elektroniczny dialog. Kaczy powrót dęciaka, który brzmi jak sopran, choć może to tenor, eskaluje emocje i wzbudza u wszystkich nastroje wojownicze - agresywni dobosze vs. wirujący wokół własnej osi saksofon. Jedynie słuszną reakcją, po eksplozywnym wybrzmieniu, zdają się być sonorystyczne igraszki na pograniczu ciszy. W atmosferze wzajemnych uszczypliwości, prowadzą nas one na manowce akustycznej przyjemności, o delikatnie elektroakustycznym (znów!) posmaku. Z kajetu recenzenta: prawdziwa orgia zmysłów odpowiedzialnych za słuch! Na finał muzykanci delikatnie ześlizgują się z sonorystycznego szczytu, który przed momentem był ich udziałem. Osuwają się w ciszę, w artystyczny niebyt, któremu istotny sens nadają dopiero burzliwe oklaski z drugiej strony sceny.

Discordian Studio, Barcelona. 27 lutego 2015 roku. A w środku, już gotowi do walki - Susana Santos Silva na trąbce, Vasco Trilla na perkusji i instrumentach perkusyjnych oraz Tom Chant na saksofonie tenorowym i sopranowym. Będą improwizować w dziewięciu odcinkach, które potrwają łącznie 52 minuty. Edytorsko zwać się to będzie The Paradox Of Hedonism (Discordian Records, 2015). **)




Pierwszy. Zdaje się, że w także tym nagraniu zasada imitacji będzie często stosowanym środkiem artystycznego wyrazu. Kąśliwe sonore na dwa dęciaki i perfekcyjnie zwinną maszynę perkusyjną. Drugi. Wietrzenie rur, tak tej blaszanej, jak i tej drewnianej. Przedmuchiwanie zapleśniałych dyszy, polerowanie krawędzi werbla omszałym smyczkiem. Spektakl wielowymiarowych technik artykulacyjnych. Trzeci. Kolejny krótki interwał, tak jak poprzednie, stanowiący dramaturgicznie zamkniętą całość. Ten akurat leje się przez ręce, jest refleksyjny. O ile Tom stara się być delikatnie psychodeliczny, o tyle Susana brnie w nieco oczywiste rozwiązania. Vasco na boku dłubie swoje robótki ręczne i nic sobie nie robi z drobnych złośliwości recenzenta. Finał etiudy jest wszakże pyskaty, lubieżnie wyszczekany. Czwarty. Kołysanki dla niekoniecznie grzecznych dziewczynek i takiż chłopaków. Minimal art of choice and gently noise, rzekłby poeta. Skupienie jest tu definitywnie metodą twórczą. Piąty. Cichy tupot mew o pusty pokład. Dużo wyczekiwania na linii Susana-Tom (a może zbyt wiele artystycznego respektu). Vasco wykorzystuje okazję i bierze sprawy w swoje ręce, nawet pozwala sobie na … rytmiczne bębnienie.  W efekcie – drobna galopada i udana próba eskalacji hałasu. Szósty. Trójgłos niemal oralny. Długie, lepkie dźwięki, choć na skrzyżowaniu trąbki i saksofonu, znów trochę za dużo imitacji, a za mało separatywnych, wrogich kreacji. Vasco ponownie czeka na przebieg wypadków… Dramaturgicznie, nagranie nie posuwa się do przodu. Siódmy. Perkusista jakby dosłyszał uwagi recenzenta i dynamicznie opukuje swoją drummerską maszynerię. Na bokach w zasadzie bez zmian. Tom trochę hałasuje, a Susana dmie. Końcowe sekundy tego fragmentu są jednak zaskakujące ogniste. Ósmy. Ze skrzydeł dobiegają groźne pomruki, a Vasco smykuje – wszyscy na pograniczu ciszy. To właśnie w tym momencie konsekwentne porzucenie zasady imitacji, pcha tę minimalistyczną narrację ku nieoczywistym rozwiązaniom i gotuje umysł recenzenta (dzieje się!). Dziewiąty. Susana zdaje się zmieniać instrument, brzmi bowiem jak… okaryna. Vasco frasobliwie drży. Tom intrygujaco pracuje na dyszach. Jakby im wszystkim wody odpłynęły. Pomysł goni pomysł. Finał płyty zadość czyni wszelkim ambiwalencjom recenzenta. Z kajetu tego ostatniego: świetny początek, odrobinę przegadany środek i wyśmienite, zaskakujące zakończenie. Dodajmy - po skutecznym odrzuceniu zasady imitacji. Ot, cały paradoks hedonizmu.

Golden Apple Studios, Barcelona. 28 lutego 2015r., czyli dokładnie 24 godziny po … rejestracji Paradoksu Hedonizmu. Tom Chant - saksofon tenorowy i sopranowy, Ferran Fages - gitara akustyczna i Núria Andorrà – perkusjonalia. Będą niezwykle swobodnie improwizować przez blisko 54 minuty. Ich wyczyny poznamy w czterech częściach, pod wspólnym tytułem Un cuc dins l'ull (Discordian Records, 2016).




Uno. Od pierwszego dźwięku wpadamy w mroczne zakamarki zdewastowanej psychiki, być może całkiem zdrowych muzyków. Trzaski, mikrogrzmoty. Aura skrytości, pokrętnej tajemniczości. Ferran sprzęga się w wymiarze akustycznym, brzmi soczyście i niemal demonicznie. Nuria zdziera membranę z werbla, a Tom przedmuchuje dysze. Narracja toczy się leniwie, trochę jak w poszukiwaniu utraconego dźwięku (męska część załogi na pewne doświadczenia w nagraniach dla angielskiej Another Timbre Records). Do granicy ciszy jest już tak blisko, że chwilami trudno słuchaczowi ogarnąć zamysł dramaturgiczny aktorów. Skupienie na pojedynczym dźwięku szczytuje u każdego z muzyków ( typowe w takich wypadkach, problemy z rozpoznawaniem ich źródła stają się naszym udziałem). Zwłaszcza gitara i akcesoria perkusjonalistki zdają się grać tym samym tembrem. Jeśli już muzycy łapią odrobinę decybeli, zlewają się w trójgłowy dron, a atmosfera całości intrygująco gęstnieje. Ferran nieustannie stawia słuchacza w obliczu dysonansu poznawczego – być może używa tajemniczych przedmiotów i wczepia je w swój instrument, gdyż efekty foniczne jego działań są permanentnie zaskakujące. Płynna narracja, stabilna dramaturgia nie obniżają wszakże poziomu trudności w odbiorze tej rejestracji, nawet dla wyrobionego odbiorcy. Dos. Kolejne akustyczne zaskoczenie… Ferran jednak gra na gitarze, a tu robi to na sposób odrobinę bardziej konwencjonalny. Zdobi pojedynczymi akordami, głębokie wdechy Toma. Nuria poleruje talerze. Innymi słowy – tym razem bez elektroakustycznych zagadek. Incydentalnie ten fragment potrafi być nawet głośny. Tom zwinnie moduluje tembr saksofonu, Nuria brzmi, jakby uciekła do głębokiej komory akustycznej, a Ferran stawia akordy o zmiennych parametrach, trochę na zasadzie call & response, pozostając jednak w opcji separatywnej. W wyniku niespodziewanej, dość subtelnej eskalacji, finał drugiego robi się wręcz noisowy, kapkę industrialny. Tres. Miniatura, mniej niż pięć minut. Jak mlaśnięcie ozorem… Ferran sprawia wrażenie, jakby grał na dęciaku. Nuria udźwiękowia słuchowisko kryminalne, a Tom grzmi na tłustym tenorze. Manipulacje na gitarze znów intrygują ponadnormatywnie. Cuatro. W parzystych numerach gitara powraca z tradycyjnym soundem. Tom testuje swój sto pięćdziesiąty dziewiąty rodzaj aktywności akustycznej na tej sesji. Nuria w permanentnej podcierce. Trochę się tu wszyscy siłują, trochę do siebie mizdrzą, trochę przechwalają, kto zagra najbardziej frapujący dźwięk. Gdy udaje im się zlepić w industrialne ciasto, jakość tej improwizacji rośnie w tempie geometrycznym. Eskalacja, koherentne zwarcia dodają tej muzyce polotu, uroku, swoistej kompatybilności. Finał jest gęsty, niebanalny, złowieszczo i długo wybrzmiewa…


Przystanek Paryż – powrót do przeszłości

Na osi czasu cofamy się o prawie pełną dekadę. Fizycznie, uroczą Barcelonę zamieniamy na nieco zapyziały, choć równie zjawiskowy Paryż. By poznać, być może najwybitniejsze jak dotąd, nagranie z udziałem Toma Chanta, niespodziewanie gościć będziemy musieli w … prywatnym mieszkaniu. Jest 21 kwietnia 2005 roku. Właścicielem nieruchomości okazuje się libański gitarzysta i perkusjonalista Sharif Sehnaoui. Zagra nam na gitarze akustycznej. Zaproszony gość wyposażony zostanie jedynie w saksofon sopranowy. Panowie w stanie wrzenia improwizacyjnego pozostaną przez blisko 68 minut. Na płycie efekt ich wysiłków (all music by the musicians) poznamy w trzech częściach, opatrzonych tytułami. W nieistniejących sklepach z dobrą muzyką odnajdziemy je pod szyldem Cloister (Al Maslakh Records, 2006).




Us Three. Emocje od samego startu - pot, westchnienia, zgrzyty, szemrzący wrzask. Poczucie zatracenia źródła dźwięku, czyli … jesteśmy w domu. Szczęśliwie wiemy, że saksofon grzmi w lewym uchu, a gitara rzeźbi w prawym. Wiele wydarzeń toczy się na pograniczu ciszy. Sharif szarpie się ze strunami. Tom szuka najdelikatniejszego dźwięku na sopranie, jest bliski grania bezgłośnego, aż czuć smak suchej dyszy. Być może, co sugeruje tytuł, muzyków jest nawet trzech. Gdy udaje im się zdynamizować ten onomatopeiczny dialog, pełen nieoczywistych kwestii, sound ich instrumentów kładzie recenzenta na kolana (z kajetu tegoż: akustyczne fajerwerki!). Narracja improwizacji jest niebywale zmienna. Co dwie, trzy minuty każdy z muzyków generuje po kilka nowych pomysłów na rozwój sytuacji akustycznej. Industrialny noise, wielowymiarowe, stylistyczne hybrydy, a przed nami wciąż … tylko dwóch facetów, z dwoma skromnymi instrumentami nieamplifikowanymi. Wyobraźnia muzyków święci boskie niemal tryumfy. Dźwięki teoretycznie płyną do nas z Paryża, ale słychać w nich zgiełk libańskiej pustyni, jej nieprzewidywalność i grozę dnia codziennego z jednej strony, a pochrapywanie Królowej Matki z drugiej.

Four Sputnik. Definitywnie pasyjna gitara w opozycji do sopranowego drona. Tu każdy pomysł artystyczny ma rację bytu. W tym akurat momencie mamy wrażenie, że grają dwaj wytrawni perkusiści (okolice 4 minuty), zwłaszcza Sharif reprezentuje takie konotacje brzmieniowe. Każdy z muzyków jest tu małą orkiestrą, która wydaje z siebie miliony dźwięków jednocześnie, choć dynamika narracji jest dalece umiarkowana. Zmieniając tę sytuację, muzycy jakby odkrywali istotę akustyki swoich instrumentów, co eskaluje poziom entuzjazmu recenzenta, poza granice jego skromnej percepcji. I znów dotyka nas zmiana kierunku improwizacji, bo tutaj stan permanentnej zmiany, jak w każdej korporacji, konstytuuje jakość muzycznego spotkania w domowym zaciszu. Moment czystego frazowania, nieczęsty w trakcie prawie 70 minut nagrania, także stanowi tu wartość samą w sobie. Kolejna, dwieście czternasta zmiana sposobu artykulacji i narracji jest brylantowa, dalekowschodnia, ujmująco niewspółczesna, jakby nie z tego świata (16-17 minuta tego fragmentu, to być może moment kluczowy tego wydawnictwa).

What About Seven? Podmuchy mroźnego sopranu i perkusyjne łyżeczkowanie gitarzysty (innymi słowy – bardzo swobodny drumming). Statyczno-dynamiczny zadzior, który finalizuje się bez rozszarpywania ran, dając asumpt do krwistej galopady, nie pierwszej dziś, ale z pewnością najbardziej dynamicznej. Po perfekcyjnym wyciszeniu – intrygujące szorowanie nabrzmiałych instrumentów. I ciągle tysiąc pomysłów na sekundę, jak dobić tonącego w euforii recenzenta. Dowody rzeczowe? Proszę bardzo – wielowątkowy, oniryczny pasus, pachnący upalonym lontem bomby, która nie ma zamiaru wybuchnąć (okolice 15 minuty). Muzycy potrafią pozostawać przez wiele minut w czeluściach psychodelicznego transu, gdy gitara jednego z nich ewidentnie cuchnie rozgrzaną do czerwoności pustynią. Z kajetu recenzenta: wyborne! Sharif – nowy wymiar preparowanej gitary, w czysto akustycznym aspekcie! Pod koniec brzmi, jakby to Vasco Trilla uruchomił swoją wibrującą maszynę perkusyjną! A na lewym skrzydle narracji, sopranowa poezja incydentu dętego – ta właśnie wersja wynalazku Adolfa Saxa najpełniej oddaje kunszt Toma Chanta! To jest jego instrument! Genialna płyta!


Przystanek Londyn –  wolny jazz epoki ponowoczesnej

Być może recenzent winien w tym momencie nieco wystudzić emocje, płynące z odsłuchu kolejnych doskonałych nagrań z udziałem Toma Chanta, ale obawia się, iż… jest to niemożliwe. Definitywnie i bezceremonialnie meldujemy się bowiem w Londynie! I w komplecie stawiamy na koncercie w The Network Theatre (Waterloo). Kalendarz podpowiada, iż jest 13 czerwca 2012 roku. Na scenie nasz bohater (saksofon tenorowy i sopranowy) i dwóch takich, co to nie biorą jeńców – John Edwards na kontrabasie i Eddie Prevost na perkusji. Ów trójgłowy, istotnie freejazzowy demon będzie improwizował przez blisko 75 minut. Dostaniemy to w dwóch częściach, na płycie All Change (Matchless Recordings, 2014).




Sekcja jak dzwon i diabelski saksofonista! Będzie się działo! Od pierwszego oddechu Toma efektowny, boleśnie współczesny free jazz staje się naszą bezczelnie prawdziwą rzeczywistością. Bez nadmiernie eksponowanych pasaży i popisów indywidualnych, skupiony, bezpretensjonalny pokaz artystycznych środków wyrazu trzech wspaniałych muzyków. Przy okazji, także moment na odnalezienie potencjału, kompetencji i poziomu kreatywności Toma na tle ultra kosmicznej sekcji rytmicznej. Saksofonista świetnie sobie radzi w skupionych narracjach free improv, doskonale czuje się także w krwistych, jazzowych frazach, klasycznie zdeterminowanych fragmentach opowieści. Melodyka, wachlarz improwizacyjnych grepsów, wyobraźnia, dryl i zwykły pomyślunek są wielkimi atutami Chanta. Do 25 minuty gra na tenorze, potem chwyta za sopran i z miejsca staje się królem polowania. Brzmi jak Coltrane, by po kilku sekundach zamienić się w ornitologiczną poczwarkę, która ryje nam beret specyficznym sub-soundem (może gra w nogawkę, jak na tegorocznym koncercie z Vasco Trillą w Barcelonie, w Soda Acustic). Sekcja stawia nas permanentnie do pionu swymi nieludzkimi kompetencjami. Pod koniec części pierwszej cała trójka idzie na sonorystyczne zwarcie. Chant momentalnie łapie klimat z Edwardsem, który w trakcie incydentalnego popisu solowego, żłobi wyostrzonym smyczkiem bruzdy w podłodze. Saksofonista zwiewa kurz ze strun kontrabasu z gracją gwałciciela lokalnych niewiast. Ale smakowite! No i znów te nogawkowe brzmienie!

Krążek All Change firmowany jest nazwiskami wszystkich muzyków (z Tomem na pierwszej pozycji). Nie sposób nie odnieść tej muzyki do efektów poprzednich spotkań tej trójki improwizatorów, które miały miejsce wiele lat wcześnie, jednakże wówczas, pod szyldem Eddie Prevost Trio. Co równie istotne, pierwsze kroki na polu muzyki improwizowanej Chanta, to właśnie płyta Touch (1997) tegoż tria. Dwie kolejne, to The Virtue In If (2001) i The Blackbird's Whistle (2004, wszystkie stanowią rejestracje studyjne, a wydane zostały przez Matchless Recordings). Warto zauważyć, że na dwóch pierwszych Chant gra wyłącznie na saksofonie sopranowym, zaś na trzeciej – na saksofonie tenorowym i klarnecie basowym. Te trzy incydenty free jazzowe można potraktować jako swoistą szkołę przetrwania dla młodego, pełnego ambicji muzyka. Posłuchajmy, cóż interesującego pojawia się na tych wydawnictwach.

Chant, wyposażony w drobny saksofon sopranowy, dzielnie wkleszcza się w rozpadliny gęstej narracji kontrabasu i perkusji. Jak hartowanie szkła, szlifowanie diamentu – Tom wychodzi z tego umorusany od sadzy, lepki od potu, ale zdecydowanie zwycięski. Sekcja jest zwarta, krnąbrna i wcale nie ułatwia zadania aspirantowi. Chant dostaje od niej jednak tak wiele swobody, przestrzeni i pikantnych podpowiedzi, że śmiało może przetrenować wszelkie nowe pomysły w zakresie technik artykulacyjnych. Znów świetnie plasuje sound saksofonu na tle smykowatych pasaży kontrabasisty. Szczególnie w piątym numerze drugiej z sopranowych płyt, ta dwójka osiąga kosmiczną symbiozę, a w trakcie finału łączy się w soniczny dron, który wyjątkowo długim dwudźwiękiem, wieńczy doskonałe nagranie.

Na ostatniej z płyt tria Prevosta, nasz adept jest już starszy o kilka lat, wypełniony nowymi, wartościowymi doświadczeniami. Sięgając po tenor potrafi być istotnie zadziorny i szukający swady. Gdy dmie w klarnet basowy, zaczyna nawet rządzić starszymi kolegami i rozstawiać ich po kątach, zwłaszcza w narracjach bardziej dynamicznych. W czwartym numerze daje sygnał, iż śmiało mógłby stanąć w szranki rywalizacji z samym Dolphy’m. Całe nagranie aż kipi z emocji, jest naładowane pozytywną, muzyczną agresją. Sekcja gra, jakby była podłączona pod sieć wysokiego napięcia, a saksofon, co rusz pokrzykuje z radości. Finał znów jest dwugłosem Chanta (bcl) i Edwardsa, tym razem w klimacie deep listening music.


Przystanek Londyn – elektroakustyczna współczesność

Czas na moment kastracyjnego wyciszenia. Pozostajemy w Londynie, ale przenosimy się do obiektu sakralnego. Właśnie rozpoczął się nowy, 2009 rok (jego czwarty dzień). Muzycy przytargali do Kościoła St. James opasłe tomy pięciolinii (John Cage, Michael Pisaro), głowy mając wypełnione literackimi inspiracjami (Samuel Becket, William Bronk). Personalnie są z nami – Tom Chant (saksofony i klarnet basowy), Angharad Davies (skrzypce, obiekty), John Edwards (kontrabas) i Benedict Drew (elektronika, obiekty). Zagrają długo (prawie 70 minut) i wielowymiarowo (także bez wskazówek z pięciolinii), a w nasze łapska dostanie się po niedługim czasie krążek Decentred (Another Timbre, 2009).




Reader, Listen: Harmony Series No.10 (komp. Pisaro; dźwiękowo jedynie kontrabas i skrzypce). Jednorodne, krótkie, przerywane ciszą pasaże unisono, kreowane przez dwa strunowce. Piękne brzmienie i … emocjonalna pustka. Cisza pomiędzy dźwiękami zdaje się mieć więcej życia w sobie. A jest tu jej, istotnie w nadmiarze.  Activation (Improvisation). Do żmudnej walki o odzyskanie uwagi słuchacza rusza cały kwartet. Konwencja search & reflect. Bez szczególnego napięcia, ale z silnie zaznaczającym swoją obecność Chantem na klarnecie basowym. W tle subtelna, nienatarczywa elektronika, sycząco-skwiercząca. Dynamika improwizacji jest trupia, ale w końcu jesteśmy w szponach Another Timbre! A muzycy i tak sprawiają wrażenie, że łypią okiem w kierunku pulpitu (tu: czystego jak łza). Four 6 (komp. Cage, … 30 minut, kwartet). Ciekawe akustycznie cykady, mruk kontrabasu i świergot dęciaka. Incydentalnie frapujące brzmieniowo interakcje na linii kontrabas-saksofon sopranowy (Edwards vs. Chant, skąd my to znamy?!). Nie brakuje innych, równie doskonałych interakcji akustycznych. Ale, czy te perły łączą się w spójną całość? (w głowie kompozytora – na pewno!). Ponownie iskrzy na linii kontrabas-dęciak (bcl), a pytanie, kto brzmi piękniej i dobitniej, pozostaje retoryczne, wszak jesteśmy w kościele, mając doskonałą akustykę jako … dopust boży. Natłok akustycznych egzorcyzmów jest imponujący, ale emocje u recenzenta przyjmują wartości ujemne. Jeśli interakcja pomiędzy muzykami jest zaprogramowana, a nie intuitywna, czar pryska… La Voix Qui Dit: Harmony Series No.8d (komp. Pisaro, skrzypce i klarnet basowy). Tytuł brzmi jak adres pocztowy. Mikrodron atakowany (łechtany) przez incydentalne pomruki klarnetu. No action, no pain niestety. Decentring (Improvisation). Znów muzycy w komplecie. Po takiej marszrucie z pięciolinii, dryg do improwizacji u muzyków w całkowitym zaniku… Snują się po kątach i obgadują maniery kompozytorów współczesnych. Wydają niezobowiązujące dźwięki, które odrobinę ze sobą konweniują, delikatnie łaskocząc po skroniach wynudzonego recenzenta. Takie mało dotkliwe call & response. Sopran Chanta zgłasza się do odpowiedzi i podejmuje trud ratowania tej stanowczo za długiej płyty (okolice 8 minuty). Ale filharmonia wyszła właśnie na kawę i nie ma z kim pogadać.  Flux: Harmony Series No.8a (komp. Pisaro, kontrabas i elektronika). Szum z kabla kreuje ciekawy dysonans poznawczy. Cisza jako jedyny dostępny kontrapunkt. Z kajetu recenzenta: (brak wpisów).


Barcelona wcześniej – retrospektywa 2011

Dżdżysty Londyn opuszczamy bez żalu. Tym bardziej, że wracamy do Barcelony! Sprawdźmy, jakie nagrania współtworzył Tom Chant w pierwszych miesiącach swojej katalońskiej rezydencji. Jest rok 2011. To właśnie wtedy, wenezuelski saksofonista i kompozytor El Pricto skutecznie zawiązuje inicjatywę edytorską pod nazwą Discordian Records. Nagrania powstają niemal każdego tygodnia, a katalog nowego, sieciowego labela rośnie w oczach. Oto przed nami krótkie anonse, dotyczące aż sześciu krążków (wszystkie by Discordian Records ***)), które nagrane zostały w Barcelonie w tamtym, ciekawym roku, a w powstaniu których znaczący udział miał nasz dzisiejszy bohater.

Bruitage I & II  (nagrane w lutym, 2011). Ogniste trio, które łączy w pełni akustyczne saksofony Toma Chanta i perkusję Javiera Carmony z gitarą elektryczną Pablo Regi. Sześć dość swobodnych improwizacji, pomieszczonych na dwóch wydawnictwach, łącznie ok. 77 minut. Zderzenie doom metalowej gitary i duetu bez prądu, który pragnie zaistnieć fonicznie. Rega wchodzi w ten tygiel bez jakichkolwiek jazzowych naleciałości. Ma power i tysiące pomysłów na sekundę. Cuchnie psychodelią, smakuje rockowym sztafażem. Nie brakuje mu także pokory, potrafi zejść na drugi plan i dać zaistnieć Chantowi i Carmonie. Tak dzieje się już w połowie pierwszej płyty. Saksofonista ma wtedy swoje pięć minut i nie odpuszcza. Drugi krążek zyskuje na wartości dzięki wygłuszeniu emocji i skupieniu się każdego z muzyków na brzmieniowych detalach. Rośnie też wzajemne zrozumienie i skłonność do kooperacji. Finał pokazuje więcej niż obiecywał hałaśliwy początek.




ACME (kwiecień?, 2011). Kolejna w pełni free improv propozycja. Intrygujący kwartet na dwa saksofony (Chefa Alonso na sopranie, Tom Chant na tenorze i sopranie) i krwistą motion sekcję (Barbara Meyer na wiolonczeli i Javier Carmona na perkusji). Cztery traki, niespełna 40 minut emocji. Od razu dodajmy – wielkich emocji! Saksofony przez całe nagranie pozostają w konwulsyjnym zwarciu, grają bez przerwy i wiją się wokół siebie, jak przypalone węgorze. Dyskutują, poklepują wzajemnie, nie stroniąc od uroczych, rozwichrzonych harmonii. W tle pląsa jakże kobieca w dotyku, plumkająca wiolonczela i wybrzmiewa nienachalny, pałeczkowaty drumming. Szczególnie zmysłowe zdają się być dialogi dwóch saksofonów sopranowych. Gdy w finale wiolonczela zaczyna drapieżnie smyczkować, dęciaki puentują to wyborną eskalacją. What a game!

A Man With A Hyena, Live At Robadors23 (wczesna jesień, 2011). Ostatnia w tym zestawie całkowicie swobodna improwizacja, tu w trzyosobowym składzie. Chantowi (saksofony, tu określone edytorsko jako reeds) towarzyszą Javiera Garcia na basie (to niechybnie kontrabas, ale istotnie amplifikowany) i Dani Dominguez na perkusji. Trzy duże kwadranse free jazzowej młócki. Chanta oczywiście stać na wszelkie subtelności, ale w towarzystwie tej sekcji nie dostaje szansy. Głośno, ostro i w ciągłym, nie zawsze przyjaznym zwarciu. Jedynie środek tego koncertu, gdy sekcja trochę odpuszcza, pozwala nam rozkoszować się kunsztem improwizatorskim Toma. Recenzent tylko nie wie, kto w tym zestawie został określony mianem Hjeny?

Na koniec dwie bardzo szczególne i dobitnie wartościowe płyty, za którym stoi przede wszystkim iście renesansowy geniusz El Pricto. Twórcy, który był głównym kreatorem obu przedsięwzięć, acz w najmniejszym stopniu muzykiem, realizującym określone potoki dźwiękowe.

Slaugtherhouse-Five (kwiecień, 2011). Po naszemu Rzeźnia Numer 5! Skojarzenie z jedną z najlepszych powieści Kurta Vonneguta, jak najbardziej stosowne. Jak donosi opis płyty, koncepcja, kompozycja (dwie z pięciu części) i dyrygentura po stronie El Pricto, zmyślne i kreatywne wykonawstwo po stronie kwintetu. Ten ostatni to trzy kolory saksofonów – altowy (Agustí Martínez), barytonowy (Xavier Díaz Herrera) i tenorowy (Tom Chant), kontrabas (Miguel Serna) i perkusja (Javier Carmona). Oto i wyjątkowa muzyka – ledwie 32 minuty dynamicznej, wspaniale zagranej i precyzyjnie dyrygowanej opowieści o urokach brzmienia saksofonów. Feeria barw, zwrotów akcji, pyskówek i zgodnych chórów piekielnych. Opowieść pełna rubasznego humoru, godnego zaiste wielkiej literatury, która ją zainspirowała. Ilustracyjna petarda, która urodą przypomina chwilami lekko upalonego Komedę. Doskonałe!




Orgonite, Protozoa (późna jesień, 2011). Na finał tej okropnie długiej opowieści, freejazzowy nieomal kwartet, bogobojnie poddany dyrygenturze El Pricto. Dwa saksofony (Tom Chant, sopran i tenor oraz Don Malfon, alt i baryton), kontrabas (Alvaro Rosso) i perkusja/ perkusjonalia (Javier Carmona). Dwa fragmentu autorstwa El Pricto (wspaniałe, rozbudowane, bogate aranżacyjnie perły … free jazzu), trzy pozostałe by Orgonite (bardziej swobodne improwizacje, wszakże realizowane pod czułem okiem dyrygenta). Zjawiskowa płyta, która rozkłada recenzenta na cztery łopatki. Gdzie leży granica między sterowaną kreacją, a buńczuczną spontanicznością? A może dopiero mieszanka tych elementów daje naprawdę wartościowy efekt? El Pricto, wyjątkowy muzyk i twórca, który stawia pytania i zostawia nas z pustką braku jednoznacznych odpowiedzi.


*) Historia Osobnego Wędrowca
**) krążek ten był już recenzowany na Trybunie, jednakże z mniejszym stopniem szczegółowości
***) przypominam, że wszystkie pozycje katalogowe Discordian Records dostępne są w streamingu i plikach audio na stronie discordianrecords.bandcamp.com.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz