poniedziałek, 30 października 2017

Sousa & Ferrandini! Lisbon String Trio! Lama! – Queremos calor não só na música! Chcemy ciepła nie tylko w muzyce!


Krajowa, centralna i wschodnioeuropejska pogoda jest tak gigantycznie paskudna, że już od samego patrzenia na mapę pogody Półwyspu Iberyjskiego robi się odrobinę cieplej i serdeczniej na duszy. A cóż dopiero sprawić może sięgnięcie po muzykę improwizowaną z tego cudownego zakątka świata?

Baa, słowo się rzekło, kobyłka u płotu! Nasze uszy kierujemy zdecydowanie na słoneczną i gorącą Lizbonę! No, prawie na Lizbonę, bo zaczerpniemy także odrobinę oceanicznego powietrza kilkaset kilometrów na północ od stolicy Portugalii (to będzie Belgia!).

Przed nami trzy nowe płyty wprost z zachodniego krańca Iberii (lub prawie wprost). Bystry recenzent winien głodnych wrażeń bywalców Trybuny czym prędzej zapędzić do lektury, a potem do odsłuchu (kolejność odwrotna jest równie akceptowalna). Słowo wstępne wszakże paść musi. Płyty rzeczywiście będą aż trzy, dodatkowo każda z nich będzie radykalnie różna od pozostałych, a jedynym wspólnym dla nich mianownikiem – poza krajem pochodzenia jej twórców (prawie wszystkich!) – będzie fakt, iż dominującą metodą twórczą okaże się improwizacja! Chwilami intensywnie swobodna!


Młodości dodaj nam skrzydeł!

Na początek duet kumpli z podwórka, a konkretnie z okolic Placu Kwiatów, położonego w dzielnicy wolnej muzyki i równie szalonej miłości – Bairro Alto, czyli Pedro Sousa na saksofonie tenorowym i Gabriel Ferrandini na perkusji. Okoliczność koncertowa z roku ubiegłego (chyba), miejsce zwie się Ma Arte. Tak też nazywa się limitowana edycja kasetowa tego nagrania, którą dostarcza Favela Discos (2017). Jak kaseta, to dwie strony, łącznie 37 minut muzyki. Zarówno Sousa, jak i Ferrandini, nie potrzebują na tych łamach jakichkolwiek rekomendacji. Warto wszakże zauważyć, iż choć są obecni na scenie muzyki improwizowanej nie od dziś (zwłaszcza Gabriel), to oboje skończyli lub za chwilę skończą ledwie 31 lat. Młodości, dodaj nam zatem skrzydeł!




Lado A. Perkusja na pogłosie, nie do końca zamierzonym, odrobina field recordings znad baru, szepty i mlaski, szkło o szkło. Muzykom to w ogóle nie przeszkadza. Wiedzą, po co tu przyszli. Tenor Sousy od pierwszej sekundy jest zadziorny i szybko osiąga stan wzmożonego metatransu. Narracja jest dość gęsta, ale prowadzona w umiarkowanym tempie. Tembr saksofonu śle moc pozdrowień wprost w ramiona Evana Parkera. Młody Portugalczyk jest jednak, co do zasady, na ogół o tempo bardziej dynamiczny od weterana free improv, który spokojnie mógłby być już jego dziadkiem. Ferrandini brnie w tej eskapadzie w sposób niebudzący wątpliwości, zarówno, co do jego drummerskich kompetencji, jak i dyspozycji dnia, a także telepatycznego odczytywania intencji partnera. Free jazz na wysokim poziomie, trochę bezczelny, odrobinę młodzieńczy i na pewno zbuntowany. Muzycy znają się od kołyski, zatem nie mają jakichkolwiek problemów z nawigacją w żmudnym procesie swobodnej, kolektywnej improwizacji. Gdy w drugiej połowie tej części koncertu postanawiają nieco przyhamować, tembr tenoru zdaje się być wręcz rozczulający, a jakość membran werbla i tomów niebudząca zastrzeżeń. Za moment ruszają jednak do galopu, jak stado dzikich koni, boleśnie okutych przez niewprawionego kowala. Szczypta odczynu adhd w grze Gabriela podkreśla dramaturgię tego fragmentu koncertu. Jednooddechowy pasaż Pedro, niczym wisienka na torcie.

Lado B. Płynnie zmieniamy strony nośnika kasetowego, a na scenie pozostaje sam Pedro i kreśli zwinną, niebanalną synkopę. Znów pędzi bez zakrztuszenia. Powrót Gabriela jest nienachalny i pełen drumerskiego uroku, zmyślnie akceptujący kończące się solo saksofonu. Teraz on zostaje sam, a jego wyobraźnia eksploduje – down and up! Tym razem to tenor powraca i w aurze tajemniczości, tudzież niedopowiedzeń stopuje narrację i zeruje licznik kilometrów. Doskonała, sonorystyczna cisza. Restart jest równie błyskotliwy, pełen incydentów na dyszach i krawędziach talerzy. Finałowa galopada znów nie traci dobrego smaku i wiedzie nas do krainy wiecznego zadowolenia. No, a przycisk play again zda się wyjątkowo pomocny!


Orgia strunowców!

Nadprodukcja dźwięków improwizowanych dotyczy także sceny portugalskiej. Przed nami Lisbon String Trio, które pod tą nazwą publikuje dopiero od tego roku, a już ma w dorobku… sześć dysków! Tu, dla przykładu, sięgnijmy do nagrania poczynionego w towarzystwie francuskiego saksofonisty Etienne’a Bruneta (sopran). A samo trio personalnie to: Alvaro Rosso – kontrabas, Miguel Mira – wiolonczela i Ernesto Rodrigues – altówka. Płyta zwie się Telepathie i przy okazji, być może niezwykle celnie, tłumaczy charakter relacji, jakie zawiązały się pomiędzy muzykami w trakcie rejestracji (Creative Sources, 2017). A ta pochodzi z kwietnia br., z miejsca zwanego Livraria Ferin, położonego rzecz jasna w Lizbonie. Dwa fragmenty swobodnej improwizacji, łącznie niespełna 34 minuty.




Pierwszy. Trzy strunowce i drobny saksofon – ciekawa mieszanka. Zdaje się, że na początku nagrania, to największy ze strunowców wiedzie prym. Delikatnie prowadzi narrację, rysuje pętle, a pozostałe instrumenty dopowiadają swoje kwestie i komentują. Dialogi i interakcje nie mają końca. Sopran tylko pozornie ma tu rolę separatywną, chętnie bowiem wchodzi w zabawy imitacyjne i bez trudu wkleja się w zwoje strun partnerów. Gęsta, stosunkowo dynamiczna wymiana poglądów. Cztery płynne kaskady czystych akustycznie dźwięków. Pełne empatii zachowania muzyków. Każdy może tu liczyć na ciętą, ale i precyzyjną ripostę. Rodzaj filharmonii dla pełnowymiarowych szaleńców, kameralistyka na zdrowym speadzie. W ramach obszaru wyznaczonego przez czterech muzyków panuje pełna demokracja – śmierć liderom i wszelkim prowodyrom! Rosso lubi jazzowy walking i często z niego korzysta, Rodrigues i Mira reagują jak bracia syjamscy, a Brunet wchodzi pomiędzy struny ze zwinnością baletnicy. Pod koniec fragmentu, nikt nie ma tu nic przeciwko drobnej eskalacji i niezobowiązującej do niczego galopady, pełnej wszakże kameralistycznego uroku.

Drugi. Subtelna narracja na starcie. Cisza na gryfach, skupienie, trochę szumu na dyszach. Special kind of sonore, która napędza się podskórną intensywnością, napiętą cięciwą nerwu. Znów sopranista nie może opędzić się od komplementów. Znów sporo walkingu kontrabasowego ze strony Rosso, który dyktuje pozostałym strunowcom warunki gry. Konsensus jest wszakże osiągany w mgnieniu oka (lub ucha). Układ przestrzenny jest zachowany. Kontrabas i saksofon atakują flankami i bywają nieco głośniejsze, altówka i wiolonczela brną środkiem i częstą grają jednym dźwiękiem. W trakcie tej części nagrania napotykamy fragment emocji, które pachną niebanalnym free jazzem. Pod koniec nagrania, nie pierwszy krok w kierunku ciszy. Zaduma, refleksja, błyskotliwa mikrosonorystyka czterech doskonałych muzyków. A na finał, istotnie last minute – wytrawne i precyzyjne crescendo!


Lama, nie do końca portugalska!

Czas na skromne akcenty nieiberyjskie w naszej dzisiejszej modlitwie o odrobinę ciepła za oknem! Trio Lama jest oczywiście w dwóch trzecich pełne krwi portugalskiej, ale uzupełnia ją kanadyjski perkusista, a wspiera, na drugiej kolejnej płycie, belgijski klarnecista. Samo zaś nagranie, nad którym za moment się pochylimy powstało w Belgii (Neerpelt, Jazzcase Series Dommlhof, w styczniu 2016 roku). A zatem – Gonçalo Almeida na kontrabasie i klawiszach (plus efekty i loopy), Susana Santos Silva na trąbce, Greg Smith na perkusji i elektronice, no i w charakterze gościa, Joachim Badenhorst na klarnecie i klarnecie basowym. Czwarta płyta w dorobku Lamy zwie się Metamorphosis (Clean Feed, 2017). Opowieść składa się z pięciu części (w tym trzy pierwsze, to kolejne fazy tytułowych Metamorfoz). Łącznie 46 minut muzyki.




Metamorfoza 1. Elektronika, ambientowy sound, sucha trąbka, zgrzyty na gryfie, tuba klarnetu, inwazyjne klawisze – to charakterystyka startu tego nagrania. W okolicach 4 minuty żywe instrumenty zaczynają akcentować swoją obecność, choć kontrabasista brzmi jak zmutowany Hendrix. W tubach dęciaków rodzą się pierwsze semickie akcenty melodyczne, które będą kilkukrotnie powracać w tej rejestracji. Rodzaj dramaturgicznej puenty dla przesyconej elektroniką introdukcji tej płyty. Wybrzmienie jest jednak kolektywne, niemal industrialne, co wprowadza drobną konfuzję w toku recenzenckich wynurzeń. Perliste free improv!

Metamorfoza 2. Ciche dęciaki wypłukują hałas z naszych uszu po ustaniu Pierwszej Metamorfozy.  Rodzaj porannego tańca na mokrej trawie. Klarnet łapie pogłos i repetuje, kontrabas zaś stawia wszystkich do pionu siłą swojego soundu. Po chwili to samo czyni perkusja, a elektroniczne ornamenty ledwie skwierczą na boku. Pomysł goni pomysł! – to pierwsza charakterystyka tego nagrania, która ląduje w kajecie recenzenta. Barokowy przepych niemalże. A dęciaki, jakby na przekór, wciąż szukają melodii (Susana, nawet zaczepki – jakże smakowite solo przy wsparciu skromnej elektroniki!). No tak, permanentne metamorfozy. W 11 minucie – dość standardowa, cool semicka narracja na skraju niebanalnej melodii, jakby na dowód, że my także potrafimy grać piękne piosenki. Dynamizacja na ostatniej prostej sieje adekwatny do sytuacji ferment.

Metamorfoza 3. Kontrabas ponownie przy władzy! Silny, jak dąb, nieznoszący sprzeciwu (Almeida to potrafi!). Rhythm, sound and death! Ciekawe, ile tu idzie ze scenariusza? – pyta dociekliwy recenzent. Dęciaki linearnie, tonalnie i z melodią na ustach – to już znamy z tej opowieści. Oczywistość tego akurat rozwiązania dramaturgicznego nie konweniuje z bogactwem improwizacyjnym dwóch pierwszych Metamorfoz.

Sen Komasiny. Klarnet basowy jako kontrapunkt dla właśnie co zakończonej skocznej galopady. Asysta z klawisza nie budzi entuzjazmu po drugiej stronie sceny. Dęciaki biorą jednak sprawę w swoje ręce (a nawet usta!) i temat brnie dalej w całkiem przyjaznej akustycznie scenerii (Susana jest zdecydowanie matką tego drobnego zwycięstwa!).

Ciemny zaułek. Brutalne wejście kontrabasu wyznacza start finałowej opowieści. Mimo kilku, ledwie co dostrzegalnych ambiwalencji w trakcie, czwarta Lama to zdecydowanie najlepsza, jak dotąd płyta tria, co zwinnie podkreśla ten właśnie utwór. Ta rozbiegówka ma żar melodii, emocje spełnionych oczekiwań. Należy podkreślić udany wkład elektroniki w sukces tego finału. Uzupełnia i eskaluje wyczyny żywych instrumentów, wszak w tym właśnie jest najlepsza. A semicka melodia powraca jak mantra i budzi egzystencjalny lęk. Ostatnie słowo należy jednak do kontrabasu i elektroniki. To w sumie żadne zaskoczenie.



****

Przydatna nawigacja do poprzednich tekstów zamieszczonych na Trybunie (read more!):

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz