wtorek, 31 października 2017

Nate Wooley – Battle Pieces! Bitwy bez rozlewu krwi!


Baczność! Nate Wooley będzie grał! I to repertuar bitewny!

Rozlewu krwi nie uświadczymy z pewnością, przynajmniej w dosłownym znaczeniu. Będzie nawet odrobinę wytwornie i z dużą elegancją, wszak w szranki bitewne staną także dwie niewiasty!

Do rzeczy zatem – jesteśmy w niemieckiej Kolonii, w bodaj najbardziej znanym miejscu dla muzyki improwizowanej w tym właśnie mieście, czyli klubie The Loft. Koniec stycznia 2016 roku, a na scenie czwórka muzyków – na fortepianie Sylvie Courvoisier, na saksofonie (tenorowym) Ingrid Laubrock, na wibrafonie Matt Moran i sprawca całego zajścia – Nate Wooley na trąbce.

Ta czwórka muzyków kontynuuje ekscesy artystyczne zapoczątkowane na płycie studyjnej, która powstała dwa lata wcześniej (Battle Pieces, Relative Pitch Records, 2015 -  w tym miejscu  pisała o tym Trybuna). Niemiecki koncert jest z nami od dwóch miesięcy, także nazywa się Battle Pieces (Relative Pitch Records, 2017), ale w katalogu wytwórni, a także dyskografii Wooleya bywa oznaczany cyfrą 2. Odsłuch czterech odcinków tytułowej ekspozycji (tu, z numerami 4, 5, 6 i 7) zajmie nam godzinę zegarową i jedną minutę. Z przyjemnością zaglądamy zatem do środka.




Bitwa nr 4. Spokojna, nieeksplozywna rozgrzewka instrumentów. Każdy z muzyków puszcza w przestrzeń klubową po kilka dźwięków i czeka na to, co zrobi reszta. Szczypta kameralistycznej aury, okraszonej pytaniem recenzenta o ewentualne działania przedprodukcyjne (innymi słowy, co idzie z głowy, co zaś z notacji, niezależnie od jej formy). Na pytanie tak postawione, do końca płyty nie znajdziemy odpowiedzi w stu procentach wiarygodnej. Tempo od pierwszych chwili zdaje się być nieco tłumione, co zwinnie podkreśla smakowity pasaż Nate’a na dość jeszcze wychłodzonym instrumencie. Komentarz Sylvie na akustycznej klawiaturze, dla odmiany z odrobiną ognia. Narracja chwyta niemal pogrzebowy rytm i jasno stawia sprawę – nigdzie nam się dziś nie śpieszy. Konsekwencją – poziom naszych emocji, który na tę chwilę przyjmuje wartości ujemne. Wooley skwapliwie dorzuca jednak do ognia, dzięki czemu muzyka toczy się z odrobiną żaru (pozostali muzycy stawiają jedynie ornamenty – tu bezwzględnie zaznacza się ingerencja kompozytorska). Szczęśliwie w okolicach 11 minuty Ingrid postanawia zadać kłam insynuacjom recenzenta. Pięknie prowadzi swojego dęciaka, a na scenie doświadczamy pierwszych prawdziwie improwizowanych ekscytacji. Wooley jest jednak czujny i pod koniec tej długiej, blisko 20 minutowej ekspozycji, bez kłopotu gasi żar improwizacji, patrząc obu Paniom głęboko w oczy.

Bitwa nr 5. Wooley proponuje niebanalną i urokliwą melodię, którą powtarza i którą stara się inspirować partnerów do aktywnych działań twórczych (czy można to nazwać kompozycją?). Repetycja trwa, a pozostała trójka interesująco komentuje. Dynamika tego fragmentu jest o tempo szybsza niż w pieśni otwarcia, ale sam krok narracji jest ledwie spacerowy. Zamiast eskalacji, subtelne wyciszenie przy akompaniamencie piana i wibrafonu. Saksofon Ingrid jest nienachalny, lekki, ale nie cool jazzowy. Muzycy brną na delikatnie zaciągniętym ręcznym. Coś jednak musi się zdarzyć! Odwagi nie brakuje saksofonistce, która ambitnie dynamizuje swoje poczynania. Dmie uroczo i stawia ów pasus w szranki walki o najlepszy, jako dotąd, fragment płyty (ze świetną asystą Sylvie – jakże ognisty duet!). Po chwili moment ciszy, który gwałci Nate i jego trąbka. Wytrawna, solowa ekspozycja sonore (miód, malina! – notuje w kajecie recenzent). Muzyk wydaje dźwięki nawet otworem gębowym! Komentarz Ingrid też pozbawiony znamion melodii i struktury rytmicznej. Tryumfalnie powraca melodia przewodnia, tym razem grana przez fortepian.

Bitwa nr 6. Z mroku i ciszy wyłaniają się niezwykle zdyscyplinowane preparacje i drobne incydenty akustyczne. Macanki w podgrupach idą w najlepsze. Pod koniec 5 minuty wstajemy z grobu i mamy ochotę na odrobinę życia. Opowieść gęstnieje, fortepian zdaje się stawiać swoje warunki, a emocję płoną, ale pod ścisłym nadzorem Referendarza.

Bitwa nr 7. Saksofon i trąbka w spokojnym tańcu, piano dba o bazowe dźwięki. Jak na zasady panujące w trakcie tych bitew, ze sceny zieje sporą porcją energii, a działania muzyków noszą znamiona dynamicznych. Spodziewane wytłumienie narracji zastaje całą czwórkę w pozycji akceptującej. Bez sprzeciwu kogokolwiek. Wracamy do poziomu ciszy. Emocje zdają się nie mieć wymiaru koncertowego, ale być może nikt nie zapytał, czy po drugiej stronie sceny jest jakaś publiczność. Jako kontrapunkt, szczypta niebanalnego oniryzmu, jakby z wnętrza wibrafonu. 5 minuta upływa nam w atmosferze konstruktywnego minimalizmu i drobnych, molekularnych improwizacji, w drodze wymiany nie do końca zbieżnych poglądów. Jakkolwiek recenzent nie dostrzega zdań odrębnych, czy sporów językowych. Ingrid znów podnosi jakość nagrania wspaniałą, solową ekspozycją. Tuż potem Nate w podobnej roli i z równie dobrym artystycznie skutkiem. Jakże błyskotliwe sonore! Przy okazji, perfekcyjne wsparcie ze strony piana i wibrafonu. Finał koncertu zdecydowanie nadrabia drobne niedoskonałości całego spektaklu. Jest, jak na warunki tu panujące, wyjątkowo ekstatyczny i akustycznie precyzyjny.

Podziękowania dla Krzysztofa za udostępnienie nagrania!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz