środa, 8 listopada 2017

The Seen! Marka Wastella przygoda z improwizacją predefiniowaną! Mark Wastell’ predefined improvisation!


Wydanie okazałego pięciopaku swobodnych improwizacji - i to z udziałem niebanalnego brytyjskiego personelu muzycznego - nie mogło ujść uwadze Trybuny Muzyki Spontanicznej!

Dodatkowy smaczek wydarzenia edytorskiego, nad którym dziś będziemy dywagować, to fakt, iż żmudny proces improwizacji poprzedzony został pewnymi ustaleniami, co do jego przebiegu! Innym słowy, muzycy wychodzili na scenę wyposażeni w element wiedzy, który winien determinować ich działania artystyczne. Rodzaj instrukcji, czy wskazówek, często kierowanych indywidualnie do każdego z uczestników spektaklu dźwiękowego. A zatem – improwizacja predefiniowana! Lubimy na tych łamach zagłębiać się w tego typu zagadnienia.

Od razu wszakże zaznaczmy, iż jakikolwiek odbiorca tych dźwięków, ani najbardziej nawet wnikliwy recenzent nie zostali wyposażeni w wiedzę, jaki był zakres owej predefinicji, ani na czym dokładnie ona polegała. Dostajemy za to niepowtarzalną okazję na dogłębne słuchanie i doszukiwanie się znamion procesu sterowania improwizacją!

Dziś w roli głównej wiolonczelista Mark Wastell (choć ani razu nie zagra na tym akurat instrumencie) i jego artystyczny koncept pod nazwą The Seen. Inicjatywa formalnie egzystuje od ponad dekady, koncertuje dość okazjonalnie i – co niezwykle istotne – zawsze w innym składzie personalnym. Przy okazji kolejnego reaktywowania tegoż przedsięwzięcia, za pośrednictwem własnego wydawnictwa Confront Records, Wastell dostarczył nam box 5 CD z pięcioma archiwalnymi występami formacji. W globalnej sieci szukajcie tego pod nazwą The Seen Archive: Volumes I - V 2005 – 2009 *).




Spotkanie pierwsze – Londyn, Jackson Lane, czerwiec 2005

Ludzie i przedmioty: Benedict Drew, David Toop, Lee Gamble, Matt Davis i Phil Durrant – komputery (laptopy), Mark Wastell – kontrabas i Rhodri Davies – harfa.

Czas: 52:40

Jakże opresyjne spotkanie! Dwa żywe strunowce kontra pięć okablowanych maszyn elektronicznych! Prawdziwe drżenie materii, w pół drogi do muzyki konkretnej. Niemal stojąca improwizacja. Utracona bezpowrotnie zdolność percepcji źródeł dźwięków. Mikrodrony, szumy na kablach skąpane w pojedynczych incydentach elektroakustycznych. Wnikliwy odbiorca doszpera się w 9 minucie dźwięku, który dobiega definitywnie z żywego gryfu kontrabasu (dźwięku bardzo niskiego, zmutowanego, osiąganego za pomocą smyka). W reakcji, nieco tarcia na talerzach (z laptopa?) i wzajemnego rezonowania. Improwizacja szyta jest gęstym ściegiem, momentami można ją traktować jako solowy spektakl na kontrabasie, delikatnie skąpany w elektroakustycznym sosie, z dodatkiem harfy, która, póki co, nie dociera do nas tradycyjnymi kanałami dostępu. Być może wydarzenia 20 minuty stanowią wyłom w tej praktyce – dialog dwóch strunowców! Laptopy pozostają w permanentnej defensywie. 26 minuta, to jakby ciąg dalszy - rezonujące akordy i tarcia na strunach. W drugiej części koncertu harfa coraz częściej zaczyna pojawiać się w wymiarze czysto akustycznym i nie są to banalne propozycje. Narracja jest zmienna i rwana, jakby muzykom wciąż dostarczano coraz to nowszych instrukcji. W 33 minucie muzyka niemal zamiera. Pojedyncze dźwięki ledwie się tlą, rodzaj laptopowej meta ciszy. Powrót żywych dźwięków jest spektakularnie widowiskowy! Ale jedna z instrukcji nie pozwala rozwinąć się tej improwizacji, bo po 41 minucie znów stoimy po kostki w ciszy. Próby wzburzenia rezonansu na linii kontrabas-laptop, ale recenzent nie pada na kolana. Finałowe podrygi kontrabasu na gryfie zdobią ten nieco za długi koncert, a harfa dopowiada trzy gorsze na pełnym wybrzmieniu.


Spotkanie drugie – Trondheim, Teaterhuset Avant Garden, maj 2006

Ludzie i przedmioty: Dominic Lash – kontrabas, Benedict Drew i Tomas Korber – elektronika, Burkhard Beins – perkusjonalia, Graham Halliwell i Bertrand Denzler – saksofony, Mark Wastell – tam-tam (bęben szczelinowy), Wolfgang Fuchs – turntables, Angharad Davies – skrzypce.

Czas: 59:03

Elektroakustyczne spowolnienie, egzystencjalna nieśpieszność. W przeciwieństwie do pierwszego koncertu, tym razem instrumenty żywe w przewadze. Bogatszy zestaw tychże daje nadzieję na większe emocje w trakcie kolejnej instruowanej improwizacji. Pierwsze minuty wskazują, iż nadzieja ta może być płonna. Skromne drony przeplatają się wzajemnie, jak węże po ataku nuklearnym. Klimaty typowe dla wytwórni Another Timbre, jakby improwizacja bez rdzenia kręgowego (dodaje nieco złośliwy recenzent). W okolicach 10 minuty jeden z dronów staje na czele i intrygująco narasta. Zamiast wszakże spodziewanej eskalacji, jedynie dzwonki i talerze w drobnym rezonansie. Jeśli na pierwszym koncercie dotarliśmy do jakichkolwiek pokładów emocji, to tu, w trakcie drugiego, próżno ich szukać, jak do tej pory. Odrobina tarcia smykiem po strunach i szumu na dyszach przypomina nam, że gramy stosunkowo rozbudowanym składem instrumentalnym. Rozproszone, nie do końca rozpoznawalne źródła dźwięku pozostają naszym udziałem. Mikrominimalizm na zaciągniętym ręcznym. Próby lepienia tej materii w dron, który daje nadzieje na jakiś event, potraktować możemy jako udany zabieg predefinicji, dodatkowo zdobiony pulsacją skrzypiec (okolice 25 minuty). Kolejne chwile przynoszą stosunkowo dynamiczną ekspozycję, która gaśnie jednak po 150 sekundach, ku rozpaczy recenzenta. Ewidentnie, szpony scenariusza są dobrze naostrzone. Powrót do elektroakustycznego dronizowania z akustycznymi ornamentami skrzypiec, to kolejna szczypta piękna, która zanika ledwie dostrzeżona (39 minuta). Raz po raz, narracja ustaje, a dramaturgiczny dryl zapada się pod ziemię. A gdyby ten skład puścić na żywioł? – recenzent rozmarzył się niezobowiązująco. 45 minuta, rezonujące talerze w dobrych klimatach AMM. Chwilę potem delikatne pląsy skrzypiec na tle dark-ambientowej otchłani nieoczywistej elektroniki. Jeśli mamy problem z zakupem tej muzyki w całości, może warto pochylić się nad jej wybitnie trafionymi incydentami (ta błyskotliwa myśl daje recenzentowi nową porcję energii do życia). Na finał garść dronów, które zdają się multiplikować, nawet mikrohałasować (trudno wskazać personalnie prowodyrów tych wydarzeń). Intensywny pasaż szumu wprost z dysz dęciaków intrygująco konweniuje z narastającymi, trwającymi dźwiękami, płynącymi od pozostałych muzyków. Kompetentne wybrzmienie konsumuje naprawdę udany finał tej (znów) za długiej płyty.


Spotkanie trzecie – Londyn, Red Rose Theatre, listopad 2007

Ludzie i przedmioty: Benedict Drew, David Toop, Lee Gamble, Matt Davis i Phil Durrant – komputery (laptopy), Ashley John Long, Dominic Lash, Joe Williamson, Mark Wastell i Matthew Lovett – kontrabasy.

Czas: 36:27

Prawdziwa, wyrównana bitwa! Pojedynek wagi ciężkiej! Pięć kontrabasów vs. pięć laptopów! Będzie się działo? Będzie! Skowyczące smyki na gryfach kontrabasów, z których każdy snuje nieco inną historię. Póki co, ekscesy na kablach w dalekim planie - intrygujące skwierczenie pod koniec 3 minuty. W trakcie 6 minuty pierwsze próby grania pizzicato na którymś z kontrabasów. Żywe instrumenty w kontrataku, zatem martwe nie pozostają dłużne i wchodzą w konwulsyjne zwarcia. Dużo ciekawych zdarzeń elektroakustycznych w jednostce czasu. Każdy kontrabas ma swój pomysł (instrukcję?), każdy dokłada coś od siebie. W 20 minucie dotknięcie ciszy, ekscytujący moment ustania życia. Nawet zwykły oddech, po którejkolwiek stronie sceny, może być odebrany jako hałas. Uroczysko wielobarwnych i silnie zróżnicowanych dźwięków! Zdaje się, że mniej ze scenariusza, więcej z wyobraźni! Pulsująca, zdrowa elektronika i krwawe incydenty na gryfach – wyśmienite chwile w okolicach 28 minuty! Bez dwóch zdań – najlepszy fragment pięciopaku! Mnogość wydarzeń, multiplikacja wrażeń! Na finał, jakby powrót do początku koncertu – błyskotliwa klamra dramaturgiczna, czyniona głównie przez ekstremalnie niebezpieczne smyki, pozostające w uniesieniu niemal symfonicznym!


Spotkanie czwarte – Londyn, Cafe Oto, luty 2009

Ludzie i przedmioty: Dominic Lash – kontrabas, Paul Abbott, Phil Julian i Phil Durrant – elektronika, Mark Wastell - tam-tam & shruti box, Matt Davis – trąbka.

Czas: 31:12

Sekstet na scenie Cafe Oto! Trzech na trzech, powiedzielibyśmy, trzymając się nomenklatury konfrontacyjnej żywi na martwych. Bitwa na razie w powijakach, prawdziwa cisza w bloku startowym. Subtelna, elektroakustyczna aura, kilka czystych dźwięków, acz ledwie słyszalnych. Mikrotembr kontrabasu, talerze, trąbka na krawędzi ustnika. Narracja, choć prawie stoi w miejscu, to jednak płynie, dodajmy - wyjątkowo leniwym strumieniem. Wszelkie dźwięki dobywane są jakby muśnięciem opuszka najmniejszego palca. Szczypta oniryzmu, w tle intrygujący e-background. Gdy narracja próbuje narastać, smak całości zyskuje na wartości. E-muzyka idzie z samego dołu i budzi przestrach. To ewidentnie służy tej improwizacji. W 20 minucie żywe dźwięki dronizują się przy wsparciu zgrzytów na kablach, płynących prawą flanką. Po kolejnych 5 minutach stajemy w miejscu (nietrafiony zapis scenariuszowy – notuje recenzent). Muzycy szukają się po scenie. W tle talerze i drenowanie werbla (zasadne pytanie o źródła dźwięków – patrz: skład instrumentalny; a może to tylko dowód na wysokie kompetencje elektroników?). Rodzaj hałaśliwego, białego szumu przybliża nas do finału najkrótszego z koncertów (czas trwania dobrze robi temu spektaklowi), zdobionego mikro zdarzeniami akustycznymi.


Spotkanie piąte – Londyn, Cafe Oto, czerwiec 2009

Ludzie i przedmioty: Dominic Lash – kontrabas, Paul Abbott, Phil Julian, Phil Durrant, Ben Owen i Benedict Drew – elektronika, Jane Dickson – piano i elektronika, John Butcher – saksofon (także z feedbackiem), Jonathan McHugh – syntezator analogowy, Mark Wastell - tam-tam, Matt Davis – trąbka.

Czas: 48:50

Last, but not least? Największy instrumentalnie skład – 11 muzyków! Od startu sporo grzmiąco-dudniącej elektroniki. Silnie rezonującej, wspomaganej żywym tunningiem z kontrabasu i saksofonu wyposażonego w feedback. Jeden dron, jedna śmierć! Tradycyjna już na tym boxie dominacja niskich częstotliwości. Jakby zmutowane i naspidowane, całkiem wczesne AMM! Sporo incydentów elektroakustycznych z dominującym jednak udziałem okablowanych instrumentów. Narracja jest wszakże skąpa, z odrobiną szumu na dyszach (być może z nieśmiałymi próbami ucieczki od scenariusza). Rodzaj chaosu, który nie wskazuje drogi wyjścia z sytuacji (ok. 20 min). Po chwili jednak narracja dynamizuje się. Nawet doświadczamy hałasu! Krótkotrwałej (a jakże!) konwulsji! Industrialny tygiel dźwięków opuszczonych przez los, bez specjalnej komunikacji pomiędzy ośrodkami sprawczymi. Wyjście z tego pata dramaturgicznego (scenariuszowego?) ma smak żywego dronu, którego grot zwrócony jest w ciekawszą stronę, niż pomysły elektroników. Od czasu do czasu, koncert przynosi nam plamy nieco groteskowej, oldschoolowej elektroniki. Od czasu do czasu, do głosu dochodzi saksofon Johna Butchera, ale jego piękne mikropasaże są jak krople wody w zburzonym oceanie. Syntezatory szczytują (niestety), zatem czas wyczekiwać na finał. Ten jest dość dynamiczny, znów industrialny, a szanse żywych na przetrwanie – iluzoryczne.


*) byłbym nie do końca szczery, gdybym nie dodał, iż nakład boxu wynosi 100 sztuk i jest już… wyczerpany.



.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz