Wydanie okazałego pięciopaku
swobodnych improwizacji - i to z udziałem niebanalnego brytyjskiego personelu
muzycznego - nie mogło ujść uwadze Trybuny
Muzyki Spontanicznej!
Dodatkowy smaczek wydarzenia edytorskiego, nad którym dziś
będziemy dywagować, to fakt, iż żmudny proces improwizacji poprzedzony został
pewnymi ustaleniami, co do jego przebiegu! Innym słowy, muzycy wychodzili na
scenę wyposażeni w element wiedzy, który winien determinować ich działania
artystyczne. Rodzaj instrukcji, czy wskazówek, często kierowanych indywidualnie
do każdego z uczestników spektaklu dźwiękowego. A zatem – improwizacja
predefiniowana! Lubimy na tych łamach zagłębiać się w tego typu zagadnienia.
Od razu wszakże zaznaczmy, iż jakikolwiek odbiorca tych
dźwięków, ani najbardziej nawet wnikliwy recenzent nie zostali wyposażeni w
wiedzę, jaki był zakres owej predefinicji, ani na czym dokładnie ona polegała.
Dostajemy za to niepowtarzalną okazję na dogłębne słuchanie i doszukiwanie się
znamion procesu sterowania improwizacją!
Dziś w roli głównej wiolonczelista Mark Wastell (choć ani
razu nie zagra na tym akurat instrumencie) i jego artystyczny koncept pod nazwą
The Seen. Inicjatywa formalnie egzystuje od ponad dekady, koncertuje dość okazjonalnie i – co niezwykle istotne – zawsze w innym składzie
personalnym. Przy okazji kolejnego reaktywowania tegoż przedsięwzięcia, za
pośrednictwem własnego wydawnictwa Confront Records, Wastell dostarczył nam box
5 CD z pięcioma archiwalnymi występami formacji. W globalnej sieci szukajcie
tego pod nazwą The Seen Archive: Volumes I - V 2005 – 2009 *).
Spotkanie pierwsze –
Londyn, Jackson Lane, czerwiec 2005
Ludzie i przedmioty: Benedict Drew, David Toop, Lee Gamble, Matt
Davis i Phil Durrant – komputery (laptopy), Mark Wastell – kontrabas i Rhodri
Davies – harfa.
Czas: 52:40
Jakże opresyjne spotkanie! Dwa żywe strunowce kontra pięć okablowanych maszyn elektronicznych! Prawdziwe
drżenie materii, w pół drogi do muzyki konkretnej. Niemal stojąca improwizacja. Utracona bezpowrotnie zdolność percepcji
źródeł dźwięków. Mikrodrony, szumy na kablach skąpane w pojedynczych incydentach
elektroakustycznych. Wnikliwy odbiorca doszpera się w 9 minucie dźwięku, który
dobiega definitywnie z żywego gryfu
kontrabasu (dźwięku bardzo niskiego, zmutowanego, osiąganego za pomocą smyka).
W reakcji, nieco tarcia na talerzach (z laptopa?) i wzajemnego rezonowania.
Improwizacja szyta jest gęstym ściegiem, momentami można ją traktować jako
solowy spektakl na kontrabasie, delikatnie skąpany w elektroakustycznym sosie,
z dodatkiem harfy, która, póki co, nie dociera do nas tradycyjnymi kanałami
dostępu. Być może wydarzenia 20 minuty stanowią wyłom w tej praktyce – dialog
dwóch strunowców! Laptopy pozostają w
permanentnej defensywie. 26 minuta, to jakby ciąg dalszy - rezonujące akordy i
tarcia na strunach. W drugiej części koncertu harfa coraz częściej zaczyna pojawiać
się w wymiarze czysto akustycznym i nie są to banalne propozycje. Narracja jest
zmienna i rwana, jakby muzykom wciąż dostarczano coraz to nowszych instrukcji.
W 33 minucie muzyka niemal zamiera. Pojedyncze dźwięki ledwie się tlą, rodzaj
laptopowej meta ciszy. Powrót żywych dźwięków jest spektakularnie
widowiskowy! Ale jedna z instrukcji nie pozwala rozwinąć się tej improwizacji,
bo po 41 minucie znów stoimy po kostki w ciszy. Próby wzburzenia rezonansu na
linii kontrabas-laptop, ale recenzent nie pada na kolana. Finałowe podrygi
kontrabasu na gryfie zdobią ten nieco za długi koncert, a harfa dopowiada trzy
gorsze na pełnym wybrzmieniu.
Spotkanie drugie –
Trondheim, Teaterhuset Avant Garden,
maj 2006
Ludzie i przedmioty:
Dominic Lash – kontrabas, Benedict Drew i Tomas Korber – elektronika, Burkhard
Beins – perkusjonalia, Graham Halliwell i Bertrand Denzler – saksofony, Mark
Wastell – tam-tam (bęben
szczelinowy), Wolfgang Fuchs – turntables,
Angharad Davies – skrzypce.
Czas: 59:03
Elektroakustyczne spowolnienie, egzystencjalna
nieśpieszność. W przeciwieństwie do pierwszego koncertu, tym razem instrumenty żywe w przewadze. Bogatszy zestaw tychże
daje nadzieję na większe emocje w trakcie kolejnej instruowanej improwizacji. Pierwsze minuty wskazują, iż nadzieja ta
może być płonna. Skromne drony przeplatają się wzajemnie, jak węże po ataku
nuklearnym. Klimaty typowe dla wytwórni Another
Timbre, jakby improwizacja bez rdzenia kręgowego (dodaje nieco złośliwy
recenzent). W okolicach 10 minuty jeden z dronów staje na czele i intrygująco
narasta. Zamiast wszakże spodziewanej eskalacji, jedynie dzwonki i talerze w drobnym rezonansie. Jeśli na pierwszym
koncercie dotarliśmy do jakichkolwiek pokładów emocji, to tu, w trakcie
drugiego, próżno ich szukać, jak do tej pory. Odrobina tarcia smykiem po
strunach i szumu na dyszach przypomina nam, że gramy stosunkowo rozbudowanym
składem instrumentalnym. Rozproszone, nie do końca rozpoznawalne źródła dźwięku
pozostają naszym udziałem. Mikrominimalizm
na zaciągniętym ręcznym. Próby lepienia tej materii w dron, który daje nadzieje
na jakiś event, potraktować możemy
jako udany zabieg predefinicji, dodatkowo zdobiony pulsacją skrzypiec (okolice
25 minuty). Kolejne chwile przynoszą stosunkowo dynamiczną ekspozycję, która
gaśnie jednak po 150 sekundach, ku rozpaczy recenzenta. Ewidentnie, szpony
scenariusza są dobrze naostrzone. Powrót do elektroakustycznego dronizowania z
akustycznymi ornamentami skrzypiec, to kolejna szczypta piękna, która zanika
ledwie dostrzeżona (39 minuta). Raz po raz, narracja ustaje, a dramaturgiczny dryl zapada się pod ziemię. A gdyby ten
skład puścić na żywioł? – recenzent rozmarzył się niezobowiązująco. 45 minuta,
rezonujące talerze w dobrych
klimatach AMM. Chwilę potem delikatne pląsy skrzypiec na tle dark-ambientowej
otchłani nieoczywistej elektroniki. Jeśli mamy problem z zakupem tej muzyki w
całości, może warto pochylić się nad jej wybitnie trafionymi incydentami (ta
błyskotliwa myśl daje recenzentowi nową porcję energii do życia). Na finał
garść dronów, które zdają się multiplikować, nawet mikrohałasować (trudno wskazać personalnie prowodyrów tych
wydarzeń). Intensywny pasaż szumu wprost z dysz dęciaków intrygująco konweniuje z narastającymi, trwającymi dźwiękami, płynącymi od pozostałych
muzyków. Kompetentne wybrzmienie konsumuje naprawdę udany finał tej (znów) za
długiej płyty.
Spotkanie trzecie –
Londyn, Red Rose Theatre, listopad
2007
Ludzie i przedmioty:
Benedict Drew, David Toop, Lee
Gamble, Matt Davis i Phil Durrant – komputery (laptopy), Ashley John Long,
Dominic Lash, Joe Williamson, Mark Wastell i Matthew Lovett – kontrabasy.
Czas: 36:27
Prawdziwa, wyrównana bitwa! Pojedynek wagi ciężkiej! Pięć
kontrabasów vs. pięć laptopów! Będzie się działo? Będzie! Skowyczące smyki na
gryfach kontrabasów, z których każdy snuje nieco inną historię. Póki co,
ekscesy na kablach w dalekim planie
- intrygujące skwierczenie pod koniec 3 minuty. W trakcie 6 minuty pierwsze
próby grania pizzicato na którymś z
kontrabasów. Żywe instrumenty w
kontrataku, zatem martwe nie
pozostają dłużne i wchodzą w konwulsyjne zwarcia. Dużo ciekawych zdarzeń
elektroakustycznych w jednostce czasu. Każdy kontrabas ma swój pomysł
(instrukcję?), każdy dokłada coś od siebie. W 20 minucie dotknięcie ciszy,
ekscytujący moment ustania życia. Nawet zwykły oddech, po którejkolwiek
stronie sceny, może być odebrany jako hałas. Uroczysko wielobarwnych i silnie zróżnicowanych dźwięków! Zdaje
się, że mniej ze scenariusza, więcej z wyobraźni! Pulsująca, zdrowa elektronika
i krwawe incydenty na gryfach – wyśmienite chwile w okolicach 28 minuty! Bez
dwóch zdań – najlepszy fragment pięciopaku!
Mnogość wydarzeń, multiplikacja wrażeń! Na finał, jakby powrót do początku
koncertu – błyskotliwa klamra dramaturgiczna, czyniona głównie przez
ekstremalnie niebezpieczne smyki, pozostające w uniesieniu niemal symfonicznym!
Spotkanie czwarte –
Londyn, Cafe Oto, luty 2009
Ludzie i przedmioty:
Dominic Lash – kontrabas, Paul Abbott, Phil Julian i Phil Durrant –
elektronika, Mark Wastell - tam-tam &
shruti box, Matt Davis – trąbka.
Czas: 31:12
Sekstet na scenie Cafe Oto! Trzech na trzech,
powiedzielibyśmy, trzymając się nomenklatury konfrontacyjnej żywi na martwych. Bitwa na razie w
powijakach, prawdziwa cisza w bloku startowym. Subtelna, elektroakustyczna
aura, kilka czystych dźwięków, acz ledwie słyszalnych. Mikrotembr kontrabasu, talerze, trąbka na krawędzi ustnika.
Narracja, choć prawie stoi w miejscu,
to jednak płynie, dodajmy - wyjątkowo leniwym strumieniem. Wszelkie dźwięki dobywane są jakby muśnięciem opuszka najmniejszego palca. Szczypta oniryzmu, w tle
intrygujący e-background. Gdy
narracja próbuje narastać, smak całości zyskuje na wartości. E-muzyka idzie z samego dołu i budzi
przestrach. To ewidentnie służy tej improwizacji. W 20 minucie żywe dźwięki dronizują
się przy wsparciu zgrzytów na kablach, płynących prawą flanką. Po kolejnych 5
minutach stajemy w miejscu (nietrafiony zapis scenariuszowy – notuje
recenzent). Muzycy szukają się po scenie. W tle talerze i drenowanie werbla
(zasadne pytanie o źródła dźwięków – patrz: skład instrumentalny; a może to
tylko dowód na wysokie kompetencje elektroników?).
Rodzaj hałaśliwego, białego szumu
przybliża nas do finału najkrótszego z koncertów (czas trwania dobrze robi temu
spektaklowi), zdobionego mikro zdarzeniami akustycznymi.
Spotkanie piąte –
Londyn, Cafe Oto, czerwiec 2009
Ludzie i przedmioty:
Dominic Lash – kontrabas, Paul Abbott, Phil Julian, Phil Durrant, Ben Owen i Benedict
Drew – elektronika, Jane Dickson – piano i elektronika, John Butcher – saksofon
(także z feedbackiem), Jonathan
McHugh – syntezator analogowy, Mark Wastell - tam-tam, Matt Davis – trąbka.
Czas: 48:50
Last, but not least?
Największy instrumentalnie skład – 11 muzyków! Od startu sporo
grzmiąco-dudniącej elektroniki. Silnie rezonującej, wspomaganej żywym tunningiem z kontrabasu i saksofonu
wyposażonego w feedback. Jeden dron,
jedna śmierć! Tradycyjna już na tym boxie dominacja niskich częstotliwości.
Jakby zmutowane i naspidowane, całkiem wczesne AMM! Sporo incydentów elektroakustycznych z dominującym jednak udziałem
okablowanych instrumentów. Narracja
jest wszakże skąpa, z odrobiną szumu na dyszach (być może z nieśmiałymi próbami
ucieczki od scenariusza). Rodzaj chaosu, który nie wskazuje drogi wyjścia z
sytuacji (ok. 20 min). Po chwili jednak narracja dynamizuje się. Nawet
doświadczamy hałasu! Krótkotrwałej (a jakże!) konwulsji! Industrialny tygiel
dźwięków opuszczonych przez los, bez specjalnej komunikacji pomiędzy ośrodkami
sprawczymi. Wyjście z tego pata dramaturgicznego
(scenariuszowego?) ma smak żywego dronu, którego grot zwrócony jest w ciekawszą
stronę, niż pomysły elektroników. Od
czasu do czasu, koncert przynosi nam plamy
nieco groteskowej, oldschoolowej elektroniki. Od czasu do czasu, do głosu
dochodzi saksofon Johna Butchera, ale jego piękne mikropasaże są jak krople wody w zburzonym oceanie. Syntezatory szczytują (niestety), zatem czas
wyczekiwać na finał. Ten jest dość dynamiczny, znów industrialny, a szanse żywych na przetrwanie – iluzoryczne.
*) byłbym nie do końca szczery, gdybym nie dodał, iż nakład
boxu wynosi 100 sztuk i jest już… wyczerpany.
.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz