środa, 14 sierpnia 2019

Küchen, Mazur & Trilla! Nobject X-Rayed!



Trybuna Muzyki Spontanicznej niniejszym ogłasza bezwarunkowy powrót z kolejnych iberyjskich wakacji. Nowe teksty już wkrótce (w tym także krótka impresja z jednego dnia lizbońskiego festiwalu Jazz Em Agosto), a dziś w ramach rozgrzewki, reprint recenzji, jaka powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została opublikowana bodaj w ubiegłym tygodniu.


Współpraca szwedzkiego saksofonisty Martina Küchena i katalońskiego perkusisty Vasco Trilli niewątpliwie zacieśnia się. Ledwie w kilka tygodni po doskonałej płycie Phicus+ Martin Küchen Sumpflegende, w nasze ręce trafia płyta tria Nobject, w którym obu wspomnianych muzyków wspiera Rafał Mazur, grający tradycyjnie na akustycznej gitarze basowej. Dla obrazu całości współpracy wyżej wymienionych artystów wspomnieć należy, iż ostatniej jesieni ukazała się płyta Baza, dokumentująca duetowe spotkanie … Küchena i Mazura.

Dziś wszakże interesuje nas podwójny dysk tria Nobject, zatytułowany bardzo energetycznie X-Rayed, a wydany przez Fundację Słuchaj!. Zawiera on nagrania z szóstej edycji łódzkiego festiwalu Musica Privata, która odbyła się jesienią ubiegłego roku. Dysk pierwszy (niespełna 40 minut) zawiera trzy swobodne improwizacje, zarejestrowane … bez udziału publiczności, dysk drugi zaś - 30 minutowy występ z udziałem tejże publiczności. Zaglądamy do środka, bo bezwzględnie warto!




When prophecy fails. Ciche pomruki z tuby saksofonu tenorowego, półmrok glazury werbla, mięsistość strun gitary basowej, choć pozbawionej świeżego prądu, to jednak niebywale energetycznej – sytuacja otwarcia wydaje się w pełni rozpoznana. Zmysłowe intro tkane z plam ciszy – kropelkowy dęciak, zwinna gitara i smukła perkusja z kołowrotkiem. Narracja szyta z mozołem, ale bez zgrzytania zębami, raczej w poczuciu dużej swobody niż nadmiernego spinania pośladków. W 5 minucie muzycy mają już moc po swojej stronie. Ciągną ku górze gęsty flow ciepłego powietrza, nie zapominając o niskich partiach dźwiękowych. Na sam finał otwarcia - galop w pełnej krasie.

Willfull blindness. Basowe intro tuż po parasolem talerzy, obok smutne sopranino, które rzuca bluzgi. Narracja kołysząco-tłocząca z zaszytą pod skórą repetycją. Po 150 sekundach Rafał włącza masywny drive, Vasco skacze za nim, niczym wypłoszony kocur, a Martin step by step rwie opowieść ku wzniesieniu. Po 4 minutach instynktowne spowolnienie, rezystancja, sonorystyka i preparacje. Armia małych robaczków na werblu dostaje prądu, saksofon i bas wchodzą w skromną imitację - jak cudnie im się to wszystko układa w wymiarze dramaturgicznym. Po 9 minucie turbodoładowanie, znów Mazur daje do wiwatu, kreując dla kolegów prawdziwie epickie zakończenie odcinka.

Malevolent ghosts. Tenor powraca i szumi, niczym upalony wentylator, struny prychają, Vasco rezonuje z zaświatów. Narrację buduje nadaktywny basista, który czyni same cuda na gryfie, saksofon gaworzy na boku, perkusja plecie sieć ambientu. Masywna, ale powolna opowieść, która gęstnieje z nadmiaru ciepła, by po chwili rozlać się szerokim strumieniem, wszak nikomu tu się nie śpieszy. 8 minuta - muzycy zdają się szukać zwary i są w tym bardzo skuteczni. Kolejnym krokiem krótka, ale zmysłowa, solowa ekspozycja perkusisty z metalowymi przedmiotami tańczącymi na werblu. Gdy Martin i Rafał wracają z szybkiego papierosa, trio nabiera mocy, a szykiem zdaje się dowodzić filigranowe sopranino. Pętle ekspresji, muzycy nakręcają się wzajemnie, jak sprężyny zegarka, a maszyna brnie po złote runo. W połowie 14 minuty nagły stopping! Czyszczenie dysz saksofonu, polerowanie strun i metalowych powierzchni płaskich. Znów doskonałą zmianę daje Mazur, kto wie, czy nie gra tu swojej płyty życia (of course, till now!). Po 17 minucie - wystarczy jedno mrugnięcie okiem, by trio zmysłowo zatraciło się w galopie. Gaszenie płomienia odbywa się na rozgrzanym do czerwoności gryfie gitary.

The flood that never came. Szum kropel powietrza w tubie, krótkie przebieżki po gryfie, rezonans talerzy – muzycy z mozołem budują pierwszy zakręt nowej historii. Narracja wije się kompaktowo, role podzielone, emocje na krzywej wznoszącej. Na wejściu do narracji właściwej, szczypta oniryzmu i suchego ambientu. Bez pośpiechu. Ale już po 5 minutach pierwsza eksplozja emocji ze strony bass & drums. Komentarz sopranino po kilkudziesięciu sekundach – w punkt! 8 minuta – flow gęsty, akcja goni reakcję, muzycy brną ciało w ciało, kierunek – erupcja mocy. Po kilku minutach tłumią emocje i wchodzą w intrygujące mac… z ciszą. Dobrze im z nią do twarzy! Cała trójka niemal jednocześnie wpada w rezonans, jakby pod ich stopami nagle powstało silne pole magnetyczne. Wzajemne imitacje w blasku oniryzmu - saksofon egzystencjalnie pokrzykuje, bas grzmi, perkusja staje się jednym, wielkim talerzem. Dzwoneczki, robaczki, wibratory i smyczek na gryfie – specjalność zakładu! Vasco dokłada do ognia, sam brzmi, jak wielka orkiestra post-symfoniczna. Smukłe dźwięki saksofonu i basu podkreślają jakość kreacji Katalończyka. Finałowa część 30-minutowego seta budowana jest krok po kroku, bez poganiania. Saksofon bierze na barki dramaturgiczny core, potem silnie wspiera go bas. Po 26 minucie wszystkie karty zostają już odkryte – galop po wieczną chwałę i zachwyt recenzenta dzieje się na naszych oczach! Potem już tylko gaszenie płomienia na szorstkim tomie, no i oklaski. To właśnie na nie czekaliśmy prawie 70 minut. Brawo!



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz