środa, 28 sierpnia 2019

Bill Dixon & Cecil Taylor! Duets 1992! As fresh as old!



Bill Dixon i Cecil Taylor atakują zza grobu i czynią to wyjątkowo pięknie! Dwa czarne krążki, jedenaście duetów nagranych na początku lipca 1992 roku we Francji, w miejscu zwanym La Masterbox, L'École Nationale de Musique, Villeurbanne. Cena wydawcy Triple Point Records, co prawda kosmiczna, ale czego nie robi się dla improwizujących półbogów!

Czas temu jakiś, jeszcze na łamach niezapomnianego Diapazon.pl napisałem, iż Bill Dixon był muzykiem, który grając wyjątkowo mało dźwięków pozostawił po sobie wielkie bogactwo muzyki. Przez swoje bardzo długie życie popełnił ledwie kilkanaście płyt, a o wielu z nich możecie sobie przypomnieć klikając w ten link. Zatem fakt, iż dziś trafia nam się kąsek w postaci ponad 80 minut nieznanej muzyki tego wybitnego trębacza, nie może nie ujść naszej wnikliwej uwadze. Co nie zmienia faktu, iż recenzja płyty Duets 1992 nie została napisana na kolanach.

Dixon i Taylor grali już razem w latach 60. (Conquistador!), a nowe tysiąclecie zainaugurowali doskonałą płytą w trio z Tony Oxleyem, koncertem zarejestrowanym na kanadyjskim Festiwalu w Victoriaville. Dziś wiemy, iż ich wspólne nagrania powstały, już tylko w duecie, także we wspomnianym wyżej lipcu 1992 roku. Zaglądamy do środka!




Side a. Dźwięk trąbki płynie do nas z wyjątkowo dalekiej otchłani, na pogłosie maksymalnej mocy, zdaje się mieć do pokonania miliony kilometrów, piano zaś dudni z klawisza definitywnie tu i teraz. Początek nagrania zdecydowanie slowly & gently, bez iskrzenia, pośpiechu i jakiejkolwiek presji. Każdy dźwięk dobywany jest z rozwagą, nie brakuje w nim zadumy i wieloletnich przemyśleń artystycznych. Dixon płynie wolny jak ptak, dołem zaś sunie minimalistyczny Taylor, śląc zadziorne frazy i szukając zaczepki. Wzajemne interakcje czynione, póki co na meta poziomie, nie wydają się być warunkiem koniecznym dla atrakcyjności widowiska. Warunki gry zdaje się dyktować Dixon, nie pozwala pianiście rozwinąć free jazzowych skrzydeł. Taylor zdecydowanie ma ochotę wypuścić się na szersze wody, ale coś ciągle go powstrzymuje. Dialog pomiędzy muzykami zostaje nawiązany tak naprawdę dopiero po 8 minucie. Po kolejnych dwóch Taylor nabiera dynamiki, ale Dixon wciąż kruszy skałę i nigdzie się nie wybiera. Końcówka 12 minuty wyznacza początek pierwszej tego dnia fazy preparacji – Taylor wsadza palce głęboko w pudło fortepianu, Dixon szuka skrawka nieba. Piano brzmi jak klawesyn, trąbka pulsuje dubowy echem. Gdy zabrzmi niczym budzący się ze snu zimowego niedźwiedź, pierwsza strona winyla łagodnie zakończy swój żywot.

Side b. Tłumiona trąbka śpiewa wyjątkowo cicho, piano tańczy klasycyzująco.  Z upływem sekund, a potem minut, nabierają mocy – Dixon jeszcze więcej echa, Taylor pianistycznej stanowczości, ale całość pracy muzyków zdaje się mniej ekscytować recenzenta niż poprzednia strona. Opowieść toczy się wartko, ale pozbawiona jest zaskoczeń, czy istotnych punktów zwrotnych. Po 12 minucie Taylor wpada nawet we free jazzowy żywioł, zatem czas zrobić sobie dawno odkładaną kawę. Na wybrzmieniu szczęśliwie uspokaja się.

Side c. Pierwszy dźwięk trąbki rodzi się w niemal zupełnej ciszy. Pianista ciekawie preparuje, ale używa także klawiatury. Śle urywane frazy i łypie okiem na partnera. Ten, trochę w ramach zaskoczenia, odpowiada dość agresywnymi, jak na niego, frazami, czym intuicyjnie zagęszcza ścieg pianisty. Po czasie muzycy wracają do narracji, jaka była naszym udziałem na poprzedniej stronie. Szczęśliwie tym razem muzycy stawiają – raz za razem – intrygujące punkty zwrotne. Duża zmienność akcji sprawia, iż muzycy mają też moment dla spokojnych, bardziej melancholijnych fraz. W 14 minucie Dixon niemal krzyczy wentylami, ale piano tonizuje jego napięcie nerwowe. Po pewnym czasie trębacz wypuszcza duże masy suchego powietrza, które zdają się rezonować ze strunami fortepianu. Piękny moment! Pod sztandarami zdrowej psychodelii Dixon wieńczy trzecią stronę winyla.

Side d. Echo, szum, głaskanie strun, półmrok preparacji. Tuż potem bardzo zwinny krok w dynamiczną i intensywną narrację. Dixon krwawi niczym postrzelony niedźwiedź, Taylor - zawadiacki, taneczny, zwinny jak kot. Po chwili czas na zadumę i garść very deep piano sounds, po kolejnej - moment na czułą wymianę pozdrowień. Czwarta strona, jak każda w zestawie, ma swoje momenty zdarzeń prawdziwie przewidywalnych, ale z drugiej strony trudno byłoby sobie wyobrazić cięcie tego nagrania na mniejsze odcinki. Jest tu pewna stanowczość i konsekwencja artystów w budowaniu opowieści w dłuższej perspektywie czasowej. W drugiej części tej strony odnajdujemy Dixona śpiewającego na pogłosie, Taylora, który snuje pulsujące pasaże outside & inside. Na sam zaś koniec nagrania, jakże udany pomysł na powrót do stylowych preparacji – dużo powietrza, niepewność chwili, artystyczny nieład. Taylor zdaje się odnajdywać wewnętrzny rytm, a Dixon udowadnia to, czego wcale nie musi udowadniać – estetyka kreatywnego minimalizmu, to jego świat, jest w nim niedościgniony.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz