piątek, 14 sierpnia 2020

Karayorgis, Smith & Rosenthal as Cliff Trio and their Precipice


Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana


Czasy mamy potwornie ciężkie, ale muzyki improwizowanej produkuje się na całym świecie jakby w nadmiarze. Muzycy w zaciszu domowych pieleszy poszerzają całkowicie już rozszerzone techniki wydobywania dźwięków, pławią się w bezkrytycznej awangardzie, aż … czasami chce się nam wyjść z kina, cytując klasyków.

Proponujemy zatem dziś opowieść prawdziwie jazzową, która być może niczym nas nie zaskoczy, ale z drugiej strony, istnieje ogromne prawdopodobieństwo, iż dostarczy nam ogromny i jakże potrzeby zastrzyk dobrego samopoczucia. Dwa koncerty pewnego amerykańskiego tria, zebrane na jednym, dość długim krążku. Z jednej strony nafaszerowane swobodną improwizacją, narracyjnym luzem i dramaturgiczną bezpretensjonalnością, z drugiej - dźwięki gotowe zadowolić nawet mniej wymagających fanów jazzowego mainstreamu. Zatem propozycja idealna na kuriozalne lato 2020.

 


Pandelis Karayorgis na fortepianie, Damon Smith na kontrabasie oraz Eric Rosenthal na perkusji działają pod szyldem Cliff Trio. Na płycie wydanej przez Fundację Słuchaj!, zatytułowanej Precipice, zabierają nas na dwa koncerty do amerykańskiego stanu Massachusetts, do klubu Lilyad w miejscowości Cambrigde. Żeby było niebanalnie, najpierw posłuchamy nagrania z czerwca 2019 roku, potem nagrania … z marca tegoż roku.

W pierwszy (czyli drugi) koncert wchodzimy bez specjalnej gry wstępnej. Kanty masywnego kontrabasu, wartkie strumienie dźwięków z szerokiej klawiatury fortepianu, wreszcie bystry drumming, precyzyjnie trafiający w punkt zwrotny każdego przebiegu improwizacji. Open jazz grany z zębem, saperskim skupieniem i wodewilowym niemal rozchełstaniem. Zygzaki basu, rytm piana i szelest talerzy – wielka maszyna jazzu, która pracuje z precyzją szwajcarskiego zegarka. Szybko na scenie pojawia się smyczek, uczepiony gryfu kontrabasu, równie niezwłocznie eksploduje kreacja na klawiaturze (wyjątkowo wszechstronny i biegły technicznie pianista zdaje się mieć w wielu momentach przynajmniej dwie pary rąk!), a progresywna perkusja buduje niezbędną dynamikę. Pierwszy ogień, godny free jazzowych evergreenów, muzycy fundują nam już przed upływem piątej minuty. Po nich czas na pierwsze mikro ekspozycje solowe. Zaczyna Rosenthal, tuż po nim Smith (niebywałym jest, jak wielki strunowiec w rękach jeszcze potężniejszego mężczyzny zamienia się w delikatnego motyla!), wreszcie nad wyraz kameralny Karayorgis. Muzycy budują zwinne free chamber, które szuka dramaturgicznego fermentu. Ale akcja zdaje się tu gonić akcję. Powrót jazzowych fraz następuje w mgnieniu oka. Muzycy jeszcze przed upływem pierwszego kwadransa koncertu są w stanie zaprezentować nam niemal pełne spektrum stylistyczne najszerzej rozumianego współczesnego jazzu! Kolejnym na to dowodem fantastyczne solo kontrabasu – arco, które śpiewa, pizzicato, które tańczy! Swoje dokłada pianista - buduje post-ragtime'owy rytm i zabiera partnerów na kolejną, galopującą przebieżkę. Krótkie przejście w tryb fire music i piękne, jakże kameralistyczne zakończenie pierwszego utworu, zwieńczone burzą oklasków.

Druga, krótka partycja łamie rytm, każe zejść smyczkowi na sam dół kontrabasowego gryfu, ale narracja w ułamku sekundy dynamizuje się, czemu pomaga szybkie solo po krawędziach werbla. Bez zbędnej zwłoki muzycy przenoszą nas na drugi koncert! Otwiera je imponujące solo smyczka (który to już raz!). Drobne preparacje, komentarz perkusyjnych szczoteczek, plamy minimalistycznego piana. Filigranowa opowieść, budowana z drobiazgów, nabiera mocy głównie dzięki popisowym frazom pianisty. Czwarta część płyty, to zasadnicza część drugiego z koncertów. Trio zaczyna je kolektywnym na raz, kipiel free jazzu osiągając w niepełne sto sekund. Kolejny order jakości przyznajemy pianiście. Jakże nieczęsty to przypadek, by muzyk świetnie radzący sobie nawet w ekstremalnych pasażach free pozbawiony był typowych dla pianistów tego gatunku dramaturgicznych natręctw. Jak on słucha, jak potrafi zamilknąć, by jeszcze podrasować działania partnerów. Brawo! W połowie tej części koncertu muzycy błyskotliwie tracą dynamikę i wchodzą w fazę mroku, suspensu i niemal barokowego piękna (smyczek Damona znów czyni cuda!). Kolejna faza jazzu kłuje klasą mistrzowską. Tempo (czasami karkołomne), barwa fortepianu, moc strun kontrabasu i jeszcze perkusyjne solo, nie bez akcentów percussion prepare. Nim wybrzmi ponad 20-minutowy utwór, muzycy jeszcze kilkukrotnie zmienią parametry dynamiki i sposoby frazowania, by spłonąć w ogniu free jazzu na sam jego koniec.

Ostatni antrakt koncertu inicjuje pianista. Znów szyje post-ragtime’owy flow. Bas i perkusja wchodzą do gry (z jaką delikatnością!) tuż przed upływem trzeciej minuty. Damon włącza tryb dynamicznego pizzicato i trio może skakać w ostatnią dziś kipiel. Niespodziewanie Pandelis na chwilę milknie, dając partnerom kilka chwil na imponujące solo … w ducie. Wraca na definitywnie finałowy już akt – open jazz, który bucha ogniem i emocjami, doprowadzając nas do ostatnich na tej płycie burzliwych oklasków.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz