Recenzja powstała na potrzeby portalu jazzarium.pl i tamże została pierwotnie opublikowana.
Cecil Taylor, to bez wątpienia ikona jazzu, free jazzu i
szeroko rozumianej muzyki improwizowanej. Żył długo, pracował intensywnie,
publikował obficie. Od ponad dwóch lat swoje niekończące się tyrady na
rozgrzanej klawiaturze fortepianu grywa już jednak w czeluściach tajemniczej
otchłani, którą niektórzy zwykli nazywać życiem wiecznym.
Jak w przypadku każdego uznanego artysty, koniec życia
doczesnego nie oznacza końca życia twórczości, którą uprawiał. Wedle wskazań
discogs.com w trakcie minionych dwóch lat Cecil doczekał się dwóch płyt
kompilacyjnych i pięciu wydawnictw, zawierających nagrania (koncertowe) jeszcze
dotąd niepublikowane. O podwójnym winylu nagranym z trębaczem Billem Dixonem (Duets 1992) pisaliśmy na wielu portalach
w roku ubiegłym. Niemieckie labele dostarczyły także nagrania w trio z perkusistą
Sunny Murrayem i dużą czeredą wokalistów (Corona,
1996), a także koncert z najbardziej aktywnym współpracownikiem pianisty na
przestrzeni ostatnich trzech (czterech?) dekad – perkusistą Tony Oxleyem (Conversations with…, 2008). Ponadto
pewien amerykański edytor zasilił dyskografię artysty koncertem solowym (Poschiavo, 1999).
Dziś zapraszamy na kolejną dogrywkę w epopei Cecil Taylor – życie i twórczość. Znów
do pary z Tony Oxleyem, na koncercie w klubie Birdland, w niemieckim Neuberg, który odbył się w listopadzie 2011
roku. Nagranie, podzielone na dwie (w wersji elektronicznej na trzy) części,
trwa w sumie równe 58 minut. Wydawcą CD jest Fundacja Słuchaj!, zatem śmiało
możemy ogłosić wydanie pierwszej w Polsce płyty z muzyką Cecila Taylora!
Niezwłocznie zaglądamy do środka!
Koncert otwiera Taylor, który zgrabnymi ruchami swoich
bystrych palców stara się szukać dramaturgicznego szkieletu dla improwizacji.
Używa sporo czarnych klawiszy, jest energiczny, ale też nigdzie się nie
śpieszy, a jego opowieść ma w sobie dużo wewnętrznego spokoju. Więcej w niej akcentów
post-romantycznych niż prób free jazzowego frazowania. Jego partner cierpliwie
czeka na swoją kolej, sporadycznie dotyka talerza, a jedyne dźwięki, jakie naprawdę
dostarcza, to skrzypienie jego krzesełka. Gdy po kilku minutach perkusista wchodzi
do gry, narracja nabiera dynamiki i wyrazistości dramaturgicznej. Emocje
czekają jednak na swoją chwilę, artyści bardziej cenią sobie bowiem rozsądek i
umiar, jakkolwiek nic na świetnie nagłośnionej scenie klubu nie wskazuje, iż
gra dla nas para dalece starszych jegomości, którzy w momencie nagrania mają
łącznie 155 lat.
Taylor, jak to on, gada pomiędzy frazami, szczególnie tymi
bardziej ostrymi, Oxley buduje zaś gęsty strumień jakże typowego dla niego,
lekkiego drummingu. Po 10 minucie
muzycy serwują nam kilka incydentów godnych ognistego free jazzu, które równie ekspresyjnie
gaszą, by po chwili budować nowy wątek improwizacji. Obaj znają się świetnie,
ich poziom kooperacji nie budzi jakichkolwiek zastrzeżeń, baa, ich komunikacja nie
jest wyłącznie jednokierunkowa, co w przypadku amerykańskiego mistrza
klawiatury nie bywało w ujęciu historycznym regułą. Z drugiej strony, któż
potrafi tak słuchać Cecila, jak Tony?! Muzycy dbają o nasz czas, dobrze kreują świat
dźwięków – nie brakuje szybkich galopad, nagłych zwrotów dramaturgicznych i
młodzieńczych porywów namiętności. Równie często liczyć możemy na niuanse
brzmieniowe, ładne, czyste i zmysłowe fazy krótkotrwałego ukojenia. Jakby dla
podkreślenia dobrej formy dnia, w połowie pierwszego, zasadniczego seta
koncertu, artyści proponują nam drobny antrakt taneczny, z posmakiem
ragtime’owym. A zaraz po nim – żeby nie było! – krótkotrwały atak masywnego
free jazzu i garść dobrego hałasu na talerzach. Opowieść w dalszej części toczy
się warto, a wszystkie decyzje dramaturgiczne, rzecz jasna, zapadają na
powierzchni klawiatury. W okolicach 30
minuty natrafiamy na moment odrobinę nostalgicznych westchnień białych klawiszy,
świetnie skomentowany zmysłowym głaskaniem glazury werbla. Posmak classic contemporary, który towarzyszy pianiście
przed dłuższą chwilę, nawet w bardziej dynamicznym odcinkach. Zdaje się, że
chwilami zapraszani jesteśmy tu na szybki kurs historii pianistyki, nie tylko
tej jazzowej. Brzmieniowe drobiazgi dokłada Oxley, który, choć nie ma w planach
przejmowania inicjatywy ustawodawczej, swoje dzieło realizuje z dużą klasą. Po
wybiciu niemal pełnych trzech kwadransów, muzycy kończą pięknym stopem
zasadniczą część koncertu.
Drugą jego część (nieco zbyt długą, by nazwać ją bisem)
rozpoczyna wyjątkowo minimalistyczne piano. Łagodne, ciche i dziewiczo czyste w
brzmieniu. Znów jakby mała lekcja klasyki. Oxley pierwszy dźwięk wydaje mniej
więcej w połowie trzeciej minuty. Moc subtelności nie opuszcza wszakże
klawiatury fortepianu. Taylor zaprasza Oxleya do małej wymiany myśli i kilku
niebanalnych interakcji. Muzycy przez kilka chwil uprawiają coś na kształt call & responce, a efekty ich prac
nie sposób nie uznać jednym z kluczowym i szczególnie udanych momentów całego
koncertu! Tuż po nich Cecil zaczyna rysować nowe figury rytmiczne, szuka
dynamiki, dobrze wspiera go Tony, a finał koncertu miast koić nasze emocje, zaczyna
zionąć ogniem! Kilka bystrych palcówek, grzmoty z werbla i bębna basowego - ekspresyjna,
końcowa kipiel gotowa! Burza oklasków po wybrzmieniu trzyma poziom emocji na
scenie. Good job, Guys!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz