piątek, 22 października 2021

The Rodrigues’ Next Story: Guilherme with or without Ernesto! A son, a father and the holy ghost!


Portugalski wiolonczelista Guilherme Rodrigues był ważnym elementem ostatniej edycji Spontaneous Music Festival, jaka odbyła się w poznańskim Dragonie na początku bieżącego miesiąca. Redakcja wciąż żyje dźwiękami, jaki wtedy powstały, zatem z ogromną ochotą słucha także nagrań, jakie uczestnicy imprezy zostawili po sobie kończąc udział w festiwalu.

Nowych nagrań wspomnianego wiolonczelisty, a także jego ojca Ernesto, który improwizuje najczęściej na altówce, przybywa w tempie geometrycznym, ale i tak można odnieść wrażenie, iż Trybuna śledzi dokonania obu muzyków, realizowane zarówno osobno, jak i wspólnie, w miarę regularnie. Dziś pochylimy nasze receptory węchu nad dwoma wspólnymi nagraniami Rodriguesów (trio i kwartet), które zostały światu upublicznione w ostatnich tygodniach, tudzież miesiącach, ale także nad dwoma nieco starszymi nagraniami, które Guilherme popełnił w formule duetowej. 

 


Ernesto Rodrigues, Guilherme Rodrigues & Stephan Bleier  Anamorphose (Creative Sources, CD 2021)

W wypadku pierwszej z płyt rodzinny klan Rodriguesów, wyposażonych w wiolonczelę i altówkę, spotykamy w towarzystwie kontrabasisty Stephana Bleiera. Nagranie powstało w Berlinie, w maju bieżącego roku, a składa się z pięciu swobodnych improwizacji, które trwają łącznie 43 minuty.

Aura otwarcia zdaje się być odrobinę przewidywalna. Struny chroboczą gwałcąc ciszę introdukcji, coś pomrukuje, niczym instrument dęty, ktoś generuje szybkie oddechy i głębokie westchnienia – bowed strings in minimal dance! Narracja gęstnieje spokojnymi frazami, które budują klimat niemal pre-industrialny, mogący w każdej chwili eksplodować swoją uśpioną ekspresją. Instrumenty śpiewają, zawodzą, skrobią o szybę wilgotnymi palcami. Ich na poły bezdźwięczna mechanika jest w stanie dotrzeć zarówno do granic hałasu (tu, bystrymi preparacjami), jak i zanurzyć się czystymi, kameralnymi frazami w bezmiarze swobodnej narracji. U progu kolejnej części struny jęczą pod pręgieżem kreacji artystów. Na dole opowieści snuje się nić melodii, przypominająca portugalskie saudade rodzące się w wyjątkową ciemnym pokoju. Two arco, one pizzicato! Śpiewne frazy cello uroczo haczą o estetykę muzyki dawnej. Trzecia opowieść trzyma się zamierzchłej historii kameralistyki. Muzycy sprawiają wrażenie, jakby stali na schodach berlińskiej filharmonii i odgrywali smyczkową symfonię. Łabędzie tańce na bazie basowych pomruków, plejada nieskażonych preparacjami czystych fraz strunowych.

Czwarta historia wybudza nas z kameralnych stanów dźwiękowego ukojenia. Złowrogie szorowania strun, uderzania smyczkiem po gryfie instrumentu - wszystko w oparach gęstej ciszy, w tle której tworzą się małe melodie, frazy gotowe do intonowania żałobnych pieśni pogrzebowych. Przez moment mamy wrażenie, że muzycy pracują na samych strunach, jakby ich instrumenty zostały pozbawione drewnianej obudowy. Trzy strunowce, niczym klucz dzikiego ptactwa zdaje się płynąć lotem wznoszącym, prowadząc przy tym niezobowiązujące rozmowy o życiu. Rezonujące dźwięki wiolonczeli i altówki dobrze lepią się tu z basowym pizzicato, które repetuje, tworząc zmysłową bazę dla ich melodyjnych pomysłów. Czas na finał tej strunowej przygody. Zaczyna wiolonczela, która ostro riffuje, pełna niemal rockowego temperamentu. Kontrabas burczy, a altówka kompulsywnie śpiewa. Dynamika improwizacji efektownie rośnie, jej faktura gęstnieje, a emocje rodzą się dzięki drastycznym szarpnięciom za struny największego z instrumentów. Opowieść zaczyna przypominać mała burzę z piorunami. Trzy smyczki idą tu w tango i świetnie się w tym czują! Na sam koniec schodzą w pobliże ciszy, kwilą na stronie, ktoś wydaje ludzki odgłos, a kontrabas chrząka frazami niepozbawionymi agresji.

 


Guilherme Rodrigues, Mariana Carvalho, Ernesto Rodrigues & João Valinho  Eclipse (Creative Sources, CD 2021)

Na drugie spotkanie z Rodriguesami przenosimy się lizbońskiego studia Naumoche, dodatkowo cofamy w czasie o niemal trzy lata, do listopada 2018. Przed nami rozbudowana, dwuczęściowa ekspozycja kwartetu w składzie: Guilherme Rodrigues – wiolonczela, Mariana Carvalho – fortepian, Ernesto Rodrigues – harfa i elektronika (bez altówki!) oraz João Valinho – instrumenty perkusyjne. Pierwsza część zwie się Solar Eclipse, druga dla odmiany - Lunar Eclipse. Całość trwa ponad 68 minut.

Słonecznie… U progu nagrania wita nas mrok ambientu, całkiem nieznanej proweniencji. Głucha przestrzeń oddycha, po brzegi wypełniona ciszą, skwierczącą dźwiękowym niebytem. Bije dzwon, pojawiają się pierwsze pół drony, zapewne ze strun i piana, ale także smugi elektroakustycznej poświaty, jaką generuje ogół narzędzi pracy muzyków. Opowieść nabrzmiewa, jak ropa na zakażeniu, płynie niczym parostatek w ciemnej mgle. Struny trzeszczą, piano drży, harfa podpięta pod elektronikę i perkusyjne talerze rezonują. Kilka akcentów deep drumming rozpoczyna proces wyłaniania się z mgły elektroakustyki prawdziwych, żywych dźwięków. Odbiorca przez pewien czas pozostaje w dysonansie poznawczym, albowiem wiele fraz, czy półdźwięków dociera do nas z bliżej nieokreślonych miejsc i przedmiotów. Po czasie narracja formuje się ponownie w delikatny, akustyczny dron, niemal niezauważalnie wspierany nagą elektroniką. Opowieść przypomina starsze nagrania AMM, trwa niczym foniczna zawiesina na nieboskłonie. W połowie seta zostaje ona jednak sprowadzona do postaci sygnału elektroakustycznego, który staje się podwaliną nowego wątku improwizacji. Ten lepi się z matowych, niemal niesłyszalnych fraz, obłoków szumu i plejady szmerów. Znów musimy trochę poczekać, by w strumieniu dźwiękowym zacząć wyróżniać dźwięki czysto akustyczne. Misterium skupienia znów trwa, niczym kolejny koncert AMM. Na zakończenie improwizacja formuje się w jednorodny strumień fonii, oblepiony czerstwą syntetyką i rezonującą akustyką. 

Księżycowo… Druga historia definitywnie kwalifikuje się już do odsłuchu słuchawkowego! Drżące struny, pomiędzy które wpychana jest perkusyjna pałeczka, multiplikująca się cisza, dźwięki z najgłębszych zakamarków piana, szumiące talerze, sycząca harfa i pomruki wiolonczeli. Tym razem bez znamion dźwięków syntetycznych, tudzież elektrycznych. Filigranowa, akustyczna podróż po ciemnym pokoju, wypełnionym obumierającym robactwem. Lunatyczny trip po gęstym lesie, bez jakichkolwiek drogowskazów. Nano-preparacje, gęste pasma ciszy, celebracja rytuału zaniechania i wyczekiwania. Po upływie kwadransa dźwięki harfy zapraszają do dźwiękowego współistnienia pewien nieakustyczny ochłap fonii, który przypomina pracę starego wzmacniacza gitarowego. Aura nabiera tajemniczości, a ilość dźwięków niezidentyfikowanych rośnie na osi czasu. Gra toczy się na małych polach, muzycy generują wyłącznie krótkie, urywane frazy, wciąż balansując na granicy ciszy. W tle sączy się już wartkim strumieniem elektroakustyczny szum. Tworzy się coś na kształt osi dramaturgicznej, opowieści, która po ślimaczemu pęcznieje i nadyma się niczym przeterminowane drożdże. Kilka rezonujących dźwięków, pojedyncze szarpnięcia za struny, takież uderzenia w klawiaturę. Po wybiciu kolejnego kwadransa improwizacja umiera nad wyraz cierpliwie, na końcu dając nam wyłącznie ów ochłap skwierczącego, nieistniejącego wzmacniacza gitarowego.

 


Sebi Tramontana & Guilherme Rodrigues  Han Jiae (Inexhaustible Editions, CD 2020)

Wracamy do Berlina! W lutym roku ubiegłego, w okolicznościach studyjnych, spotykamy włoskiego puzonistę Sebi Tramontanę i Guilherme Rodriguesa, tradycyjnie wyposażonego w wiolonczelę. Muzycy grają siedem zgrabnych i dość zwartych dramatycznie, swobodnych improwizacji. Łączy czas ich trwania, to niespełna 28 minut.

Muzycy budują dramaturgię swojego duetowego expose często na zasadzie przeciwieństw, które niczym dodatnie i ujemne ładunki elektryczne, efektownie się przyciągają! Choćby sam start – wiolonczelista dusi struny masywnym smyczkiem, otwiera podwoje free chamber, puzonista zaś pośpiewuje z uśmiechem na ustach i rozpościera ocean jazzowych skojarzeń. Zaraz potem ów smyczek uderza po strunach, następnie kroczy dostojnym pizzicato, a puzon z zamkniętą tubą rechocze porannymi serenadami. W kolejnej części Portugalczyk sięga po preparacje, Włoch charczy i rzęzi niczym gruźlik ze swoim ostatnim papierosem. Muzycy szybko łapią imitacyjny flow, a starszy z nich dopieszcza narrację własnym głosem. Emocje rosną jak grzyby po deszczu. W czwartej części cello silnie brudzi swoje brzmienie, z kolei puzon wydaje się lekki, wręcz rubaszny. Improwizacja gęstnieje i łapie intrygujący posmak zapomnianej muzyki dawnej.

Na zasadzie kontrastu improwizacja piąta – trzaski, uściski, spowolnione suplesy, preparacje i akcenty percussion, znów komentowane puzonowymi zaśpiewami. Zgrzyty i parsknięcia, dwa strumienie fonii, choć tak od siebie różne, lepią się w całość w mgnieniu oka. Opowieść nabiera tempa i bystrej kompulsywności. A emocje wciąż na krzywej wznoszącej, albowiem przedostatnia historia rodzi się z wiolonczelowych riffów i puzonowych okrzyków. Free chamber znów kocha tu open jazz, znów ze wzajemnością! Tym razem tempo zdaje się być dalece dostojne, wręcz rozmarzone, definitywnie post-romantyczne. Gdy w końcu dynamika dopada muzyków, wpychają opowieść na drobny szczyt, pełni niemal rockowego temperamentu, po czym topią ją w oparach czerstwego baroku. Finał tej szybkiej ekspozycji śle nam kolejne preparowane pozdrowienia! Puzon bucha suchym powietrzem, struny cello skrzypią pod naporem wilgotnego smyczka. Muzycy roześmiani, dalece szczęśliwi, pchają narrację na skraj ostatniego dźwięku.

 


Harri Sjöström & Guilherme Rodrigues  The Treasures Are (Creative Sources, CD 2019)

Na zakończenie dzisiejszej mini sagi rodzinnej Rodriguesów, kolejny duet Guilherme (wiolonczela), tym razem poczyniony z fińskim saksofonistą Harri Sjöströmem (sopran i sopranino). Muzycy spotkali się w 2018 roku, prawdopodobnie w Berlinie (obaj tam rezydują). Zagrali długi strumień niezwykłych dźwięków, który na potrzeby płyty został podzielony aż na 20 miniatur, na ogół stanowiących nieprzerwany ciąg zdarzeń fonicznych (jeśli już pojawia się mikro pauza, to trwa ona nie dłużej niż ułamek sekundy). Całość tego efektownego przedsięwzięcia artystycznego (tytuł zobowiązuje!), to 52 minuty z sekundami.

Muzycy przestępując do tej dźwiękowej realizacji postanowili dawkować nam emocje, nad wyraz delikatnie wprowadzać nas do jaskini dźwięków mniej pokornych. Zaczynają wysokimi, czystymi frazami, śpiewnie, niemal melodyjnie. Można nawet odnieść wrażenie, iż grają dźwięki wcześniej zaplanowane, a nawet zapisane na kartce papieru. Bez trudu wszakże schodzą niżej na kolanach i szykują kilka bardziej zabrudzonych fraz. Szczebiot saksofonu i poślizgi cello zdobią nam wiele początkowych fragmentów nagrania. To plejada klasycyzujących form, które gotowe są jednak w każdej chwili eksplodować. Taka sugestia wypływa już wprost z trzeciej części. Chwilami opowieść przypomina wrzask zarzynanych piskląt, chwilami pisk kocich emocji. Jedno wszakże nie podlega dyskusji – wszystkie dźwięki, jakie produkują artyści fantastycznie do siebie pasują, łączą się w imitacyjne potoki piękna. Przypominają zabrudzony post-barok, który nie unika post-romantycznych fantazji.

W okolicach szóstej części muzycy zaczynają sięgać po dźwięki preparowane, ugniatać improwizację niczym ciasto na wysokokaloryczną pizzę. Sięgają po ekspozycje dronowe, czasami nawet na siebie krzyczą, zdają się zbliżać do akustycznego hałasu. Nie stronią jednak od barokowej nostalgii, a czasem zgłębiają się w bardziej mroczne, tajemnicze miejsca (choćby w jedenastej, najdłuższej części). Znów pełno w ich frazach śpiewnych melodii, a nawet średniowiecznych punktów odniesienia. W części trzynastej na moment sięgają po post-jazzowe akcesoria, ale zaraz potem powracają do meta barokowych zagrywek. Na sam finał szykują nam jednak danie specjalne. W siedemnastej części cello brzmi siarczyście niczym psycho-rockowa gitara. Sopranino pełne trwogi wola o pomoc! Sekunda wystarczy, by obie, jakże dalekie od siebie akcje foniczne złączyły się w jeden strumień złych mocy, który zaczyna wyć do księżyca. Jeszcze tylko kilka akcentów percussion, kilka śpiewnych salw i przyczajonych melodii. Ostatnia prosta, to krzyki i wrzaski, ale także pomruk recenzenckiego entuzjazmu. Doskonałe nagranie!

 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz