piątek, 8 października 2021

Paulina Owczarek & Witold Oleszak! Mono No Aware!


Echa piątej edycji poznańskiego Spontaneous Music Festival jeszcze nie wybrzmiały, ciągle mamy w głowach całą plejadę intrygujących dźwięków, jaką muzycy wnieśli na deski Dragona. Pozostańmy zatem w towarzystwie artystów, którzy byli gośćmi tej zacnej imprezy.

Krakowska saksofonistka Paulina Owczarek i poznański pianista Witold Oleszak muzykują już wspólnie od pewnego czasu, a na rzeczonym festiwalu zagrali nawet razem - w kwartecie i dwóch większych składach. Właśnie w trakcie wspomnianej imprezy swoją światową premierę miała ich duetowa płyta Mono No Aware, nagrana w Poznaniu tego lata, a upubliczniona - w formie poręcznego dysku kompaktowego - dzięki inicjatywie wydawniczej Oleszaka FreeForm Association. Zapraszamy do odczytu i odsłuchu dziewięciu swobodnych improwizacji, które trwają dokładnie 37 minut i 21 sekund. Dodajmy, iż Owczarek korzysta w ich trakcie wyłącznie z saksofonu barytonowego, a Oleszak doposażony jest, zgodnie z opisem płyty, w takie oto akcesoria – softly prepared piano, objects and balloon.

 


Paulina i Witold skomponowali swoją swobodnie improwizowaną podróż po oceanie nieoczywistych dźwięków niezwykle przebiegle. Zaczynają ją w szuwarach definitywnie preparowanych dźwięków, donikąd się nie śpieszą, czynią swe powinności starannie i w sposób, który znamy z innych ich nagrań. Konsekwentnie usypiają naszą czujność, bawią się w efektowne drobiazgi, by w drugiej połowie płyty przejść na zdecydowanie bardziej ofensywne pozycje i bezczelnie zaatakować nas całą porcją emocjonalnych, ognistych, niemal free jazzowych figur stylistycznych. Efekt tych działań nie może nie budzić naszego podziwu, także dlatego, iż być może daliśmy się odrobinę zaskoczyć. Ale po kolei ….

Pianista zaczyna bardzo perkusjonalnie, posadowiony głęboko we wnętrzu fortepianu. Używa pałeczek i nic, co drummerskie nie jest mu obce. Saksofonistka na starcie szumi i chrobocze. Całość mogłaby śmiało stanowić ścieżkę dźwiękową do kolejnej ekranizacji Cierpień Młodego Wertera. W roli cierpiących – dysze i struny, w roli oprawców dwoje wyjątkowo bezwzględnych improwizatorów. Mechanika instrumentów po pewnym czasie syci nasze uszy pierwszy frazami, które noszą znamiona prawdziwie dźwięcznych, płyną wprost z klawiatury i tuby. Energia kinetyczna rośnie, opowieść zaczyna smakować wykwintnym post-industrialem, a wieńczą ją niemal miłosne cmokania obojga interlokutorów. Kolejna improwizacja trzyma się zadanej estetyki, prowadzona jest wszakże w wyjątkowo leniwym tempie. Tępe dźwięki z klawiatury, szum sprężonego powietrza i być może pierwsze oznaki życia ze strony tzw. obiektów. Coś bowiem jęczy, niczym wygłodniale kojoty na pustyni. Improwizacja nabiera odpowiedniej gramatury, zdaje się płynąć wieloma strumieniami dźwięków, szczególnie ze strony pianisty.

Trzecia historia, to jakby pierwsza zajawka tego, co wydarzy się w drugiej części płyty. Najpierw drony i przyśpiewki saksofonu, udanie skąpane w perkusjonalnym pianie, potem krótka droga na szczyt. Zostaje ona jednak zaniechana w pół drogi, a aktywność muzyków przekierowana ku bardziej abstrakcyjnym frazom, nasyconym krnąbrnymi myślami. Kolejna opowieść nie trwa zbyt długo, skupia się na szczegółach. Klawisze dają znak życia, saksofon sugeruje ochłapy rytmu.

Części piąta i szósta, najdłuższe na płycie, skrzą się od początku do końca feerią pomysłów, zmiennością akcji i całą masą drobnych zaskoczeń. Piano najpierw szuka swojego dna, potem brnie w czerstwy minimalizm. Saksofon na wejściu zdaje się być odrobinę nostalgiczny, potem brudzi jednak swoje brzmienie i płynie gęstym korytem niczym wybroczyny z oczyszczalni ścieków. Od muzyków znów dostajemy garść drobiazgów, które świetnie się ze sobą zazębiają. Struny piana wiją się jak wąż, dysze saksofonu ciężko wzdychają. Nasi podróżnicy po raz kolejny docierają na mały szczyt, po czym leniwie sięgają wystudzonej doliny.

Siódmy track nie trwa nawet minutę, a wyczerpują go brzmienia balonu, który tańczy na strunach i pociągłych gwizdów, być może z samego ustnika masywnego dęciaka. Przedostatnia improwizacja rodzi się w leniwych bólach. Saksofon ponownie zasyła sumiaste westchnienia, przepuszcza wodę przez wentyle. W tle balon kontynuuje dzieło dewastacji. Powraca swąd post-industrialu. Muzycy i ich instrumenty niespodziewanie odnajdują w sobie niezbadane pokłady agresywności. Syczą na siebie niczym dzikie koty na prerii. Toczą bitwę na nieme słowa, ostre dźwięki, rychtują stalowe strzelby. Finał nie pozostawia już złudzeń. Paulina i Witek witają nas w kranie free jazzu! Ogień bucha, iskry lecą od podłogi po sam sufit. Piano z martwych klawiszy kreuje rytm i dynamikę, saksofon podśpiewuje, mruczy, by po niedługiej chwili wpaść w kompulsywny taniec, który wiedzie na sam skraj nagrania.

 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz