Belgijski label A New Wave Of Jazz, prowadzony od prawie dekady przez Dirka Serriesa, nie przesypia pandemii i regularnie dostarcza nam nowych nagrań. Na trzech nowych, zimowych płytach znajdujemy jak zawsze dużo Nowej Fali i mało Jazzu, co każdorazowo raduje nas niejako podwójnie. Mimo, iż na bandcampie nowości dostępne są już od października ub.r., nazywamy je zimowymi, albowiem ich światowa premiera (przynajmniej w formacie CD) została ustawiona na styczeń nowego roku.
Pośród trzech premier odnajdujemy same duety - kontrabasu z
gitarą akustyczną, klarnetu z saksofonem, wreszcie tajemniczego prepared chamber (tu rzeczone chamber rozumiane chyba jako
pomieszczenie) i fortepianu. Personalnie sami nasi dobrzy znajomi z Belgii i
Zjednoczonego Królestwa. Dla przypomnienia dwie pierwsze płyty bez trudu znalazły
się na naszej liście 50 powodów, dla których
warto zapamiętać rok 2021!
Melancholia
Na najlepszy z możliwych początków duet w składzie: John
Edwards na kontrabasie i Dirk Serries na gitarze akustycznej. Dźwięki zarejestrowane
8 lutego 2020 roku w Londynie (Dave Hunt Studio) *). Dwie rozbudowane, dalece swobodne improwizacje
trwają tu łącznie 44 minuty i 56 sekund.
Muzycy zaczynają spektakl delikatnym wybudzaniem strun
swoich instrumentów ze stanu uśpienia. Już tu jednak, na etapie dalece
wstępnym, każda akcja może liczyć na bystrą reakcję. Dźwięki szukają się wzajemnie,
łączą w małe plejady, syczą jak koty, rżą jak dziki w mrocznej gęstwinie lasu. Opowieść
potrafi tu powstać z kolan w ułamku sekundy, ale równie szybko wpaść w ramiona
ciszy. Już po 6 minucie słyszymy pierwsze głębokie oddechy akustycznego mroku,
stymulowane frazowaniem smyczka na kontrabasie. Po chwili ze smyczków korzystają
już obaj muzycy i wdają się w post-barokowe lamentowania. Niespodziewanie łapią
ekspresję i już w trybie pizzicato & riffs
udają się na niewielkie wzniesienie. Po 13 minucie znów stygną i oddają się leniwym
zajęciom – preparują dźwięki i ślą sobie wzajemnie barokowe ukłony. Pod koniec pierwszego
seta dopada ich kolejna porcja mocy – smyczki, riffy, bystre akordy idą w
tango, czyniąc finał wyjątkowo urokliwym.
Drugi set długimi minutami zdaje się stawiać na bardziej
refleksyjne emocje. Dużo gry ciszą, wystudzone, post-rockowe grepsy, tudzież leniwe
smyczki. Te ostatnie potrzebują ledwie ułamka sekundy by skoczyć na głęboką
wodę. Po kilku pętlach powracają jednak w odmęty ciszy i brzmią niczym akustyczny
ambient! Jak to często bywa w swobodnej improwizacji, po interwale spokoju
następuje prawdziwy wybuch emocji. Tym razem płyną one wprost z repetycji
kontrabasu i echa rockowych skojarzeń gitary. Drugi set ma swój kardynalny stopping w okolicach 15 minuty, po
którym artyści szukają nowego wątku, toną w mroku, ale widzą światełko na końcu
tunelu. Smoliste kłęby gitary i akrobatyczne pizzi & arco kontrabasu tworzą tu pewien dramaturgiczny suspens.
Muzycy zdają się ugniatać ciszę, polerować struny wilgotnymi smyczkami. Finałowa
prosta, to kolektywny śpiew strun, boleśnie piękny, świetnie reasumujący to wyjątkowe
nagranie.
The Other Lies
Kolejny nowofalowy
duet powstał w lutym ubiegłego roku, znów po tamtej stronie Kanału, w miejscu zwanym Peckham Road Studios. Dwóch Brytyjczyków zwarło szeregi w dalece kameralnej
improwizacji: Tom Jackson na klarnecie oraz Colin Webster na saksofonie altowym
i barytonowym. Dodajmy, iż dla tego drugiego, to być może the most chamber event in his life! Sześć improwizacji rozciąga się
w czasie niemal po widnokrąg, trwa bowiem 70 minut bez kwadransa sekund.
Pierwszą dętą dyskusję klarnet rozpoczyna w towarzystwie
altu. Podobnie rzecz będzie się miała w pozostałych nieparzystych utworach. Z
kolei w parzystych dudnił będzie
saksofon barytonowy. Początek jest mroczny, niemal dronowy. Kameralna trwoga
pospołu z kameralną zadumą realizują się tu zarówno w formie bystrych short-cuts, jak i rozciągniętych w
czasie, chwilami wręcz klasycyzujących fraz. Muzycy sprawiają wrażenie, iż lepiej
czują się w mglistych, zacienionych miejscach, ale i w post-swingowych
przebieżkach nie dostrzegają nic zdrożnego. W drugiej, barytonowej części
narracja nie przestaje być kameralna, ale oba instrumenty starają się tu pokazywać
całe spektrum swoich możliwości brzmieniowych, zatem emocji i bardziej gęstych,
głośnych dźwięków także tu nie brakuje. Początek kolejnej improwizacji wydaje
się być wyjątkowo urokliwy. Alt i klarnet dyskutują drobnymi frazami w estetyce
call & responce. Szukają
zadziornych fraz, efektownie parskają i szczerzą zęby w zawadiackim uśmiechu.
Przez moment kameralny posmak zdaje się tu ginąć w niemal free jazzowym ogniu.
Czwarta opowieść, zatem znów baryton, to kameralna, ale
taneczna przygrywka. Także gra na małe pola - efektowne zaśpiewy klarnetu,
kontrapunktowane czerstwym oddechem saksofonowych dysz. Wreszcie bystra faza preparacji
– baryton chce charczeć, klarnet temperuje go jednak po swojemu. W piątej
części dominuje nerwowa … melancholia. Szczypta melodii, garść dynamiki i próby
poderwania się do bardziej wysokich lotów. Efektowne, taneczne podrygi i afektowane
westchnienia, a na koniec odrobina imitacji. Finał tej przepięknej, choć
odrobinę zbyt długiej płyty, pławi się w kameralnym samouspokojeniu. Baryton,
co prawda jątrzy na każdym zakręcie, szuka dynamiki, preparuje, pracuje gołymi dyszami,
ale klarnet zdaje się trzymać rękę na pulsie narracji, prowadząc oba instrumenty
w piękną, znów dość nerwową fazę leniwych preparacji. Końcówka urokliwie ginie
w poświacie zmysłowego dark chamber.
Ostatni z dzisiejszych duetów, być może najbardziej
tajemniczy: Anton Mobin określający swoje dźwiękowe ekspozycje jako prepared chamber (domniemujemy, iż
wydobywa dźwięki ze wszystkiego, co znajduje się w danym pomieszczeniu) oraz
Martina Verhoeven korzystająca z fortepianu, który na ogół preparuje. Ich
opowieść jest bardzo długa (dwie improwizacje, 76 minut i 47 sekund), chwilami
bardzo dotkliwa fonicznie, ale nieustannie intrygująca (większość odsłuchu
spędzamy z pytaniem na ustach: cóż to za dźwięki ?!?). Zapraszamy do pieczary
akustycznych zagadek, nagranych w … studiu Sunny
Side w brukselskim Anderlechcie, w lutym 2020 roku.
Spektakl zaczyna się prawdziwą burzą z piorunami! Małe
akustyczne katastrofy, całe morze fake sounds,
okalające dźwięki preparowanego piana, ocean czegoś, co moglibyśmy określić
mianem prepared acoustic reality! Fonia
zdaje się tu być niemal przesterowana – burczy, brzęczy, charczy, szumi, szoruje,
jęczy, oddycha niczym żywa materia, czasami smakuje wręcz elektroakustycznie.
Ale już po chwili przestajemy zadawać sobie pytania o źródła pochodzenia danych
dźwięków, dajemy się bowiem ponieść ekspresji tej małej wojny światów.
Kostropate kształty, filigranowe eksplozje, suprice
by suprice. Aura dewastujących nasze uszy fonii sprawia, iż pierwszy,
czysty dźwięk z klawiatury fortepianu zdaje się brzmieć niczym intruz! Taki oto
akustyczny horror trwa pełne dwadzieścia minut. Po upływie tego czasu łagodne
dźwięki fortepianowych strun przenoszą nas w inny wymiar czasoprzestrzeni.
Narracja oddycha mrokiem i pajęczynami! Definitywna obniżka poziomu hałasu
zaczyna sprawiać, iż improwizacja nie dość, że staje się bardziej przyswajalna,
to zaczyna intrygować niemal podwójnie. Coraz więcej brzmienia klawiszy, coraz
więcej niuansów i dźwiękowych subtelności. Pod koniec 40-minutowego seta dominuje
preparowane piano, które zdobione jest nieco bardziej hałaśliwymi ornamentami z
drugiego ośrodka dowodzenia. Improwizacja śpiewa piskliwym głosem, doposażona
frazami sugerującymi jakiś głęboko skrywany rytm.
Druga opowieść jest nieco krótsza, ale zdaje się kontynuować
te wątki pierwszej części, które podobały nam się najbardziej. Mroczne piano
zarówno z klawiatury, jak i bezpośrednio ze strun, post-basowe i
post-perkusyjne frazy prepared chamber.
Narracja znów nabiera pewnej rytmiki, pokręconej, niemal psychodelicznej, chwilami
całkiem żwawej. Po niej następuje długa, efektowna ekspozycja solowa pianistki
(jeśli czymś wzbogacona, to zawodzi ucho recenzenta). W połowie seta improwizacja
znajduje ciszę i znów robi się nad wyraz smakowicie. Muzycy stawiają na drobne
frazy, preparują z precyzją chirurgicznego skalpela, czyniąc ów fragment bodaj najciekawszym
na całej płycie. Pod koniec pojawia się kilka bardziej hałaśliwych akcentów,
ale chyba jedynie w ramach skromnej repryzy tego, co działo się na początku nagrania.
Piano Martiny stawia piękne stemple czarnymi klawiszami, niemal podśpiewuje.
Akcesoria Antona rzężą niczym zepsute urządzenie elektryczne.
*) warto zauważyć, iż tego samego dnia, w tym samym miejscu,
zarejestrowano nagranie kwartetu Edwards/ Serries/ Webster/ Lisle, które jest
dostępne na płycie Peck and Fleet
(Raw Tonk Records)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz