piątek, 25 lutego 2022

Unintentional Noir! Reviriego! Trilla! Clara Lai! Tàlveg! Fernández & Clotet! The Barcelona’ Taste Makes The World Go Round!


Trybuna Muzyki Spontanicznej zrodziła się z potrzeby niesienia kaganka wiedzy o nowej muzyce improwizowanej, która powstaje w każdym niemal zakątku naszego świata, niekoniecznie tylko w Londynie, czy Nowym Yorku. A może na przykład w Barcelonie? Tak, stolica jak zawsze wolnej Katalonii, jest takim wspaniałym miejscem. Od pierwszych sekund życia tych łamów (niedawno stuknęły im szóste urodziny!) muzyka z tej części Półwyspu Iberyjskiego jest naszym gościem nad wyraz częstym i po prawdzie ukochanym!

Barcelona i jej kreatywna scena muzyczna ma się jak zawsze wyśmienicie! Dziś sześć szybkich dowodów w sprawie. Same nowości, prawie wszystkie datowane już na rok 2022. Na piorunujący początek kwartet z istotnym udziałem naszego ulubionego kontrabasisty z BCN, czyli Àlexa Reviriego, a zaraz potem solowa płyta tegoż artysty, ale na gitarę i elektronikę. W dalszej kolejności czekają - solowe niesamowitości w jakże wyjątkowym wykonaniu Vasco Trilli, kwartet pod dowództwem pianistki Clary Lai z udziałem kolejnych bogów katalońskiej impro sceny, świetnie nam znane trio Tàlveg z drugą małą porcją swoich ujawnień koncertowych, a na sam koniec prawdziwa petarda – duetowa płyta Agustí Fernándeza poczyniona w towarzystwie pewnej szalonej, młodej gitarzystki. Wszyscy artyści i prawie wszystkie nagrania ściśle związane z Barceloną lub jej najbliższym sąsiedztwem. Yes, The Barcelona’ Sound Rules! Welcome!



Pablo Volt/ Luciano Bagnasco/ Àlex Reviriego/ Enric Ponsa  Unintentional Noir (Discordian Records, DL 2022)

Naszą podróż po Barcelonie i okolicach zaczynamy od studia nagraniowego Golden Apple. We wrześniu ubiegłego roku spotykamy tam czwórkę muzyków. Oto oni: Pablo Volt (czasami ukrywający się pod pseudonimem Pope) – trąbka, Luciano Bagnasco – gitara elektryczna, Àlex Reviriego – kontrabas oraz Enric Ponsa – perkusja. Muzycy przygotowali dla nas osiem pikantnych improwizacji, które trwają ponad 48 minut.

Początek nagrania, to jakże charakterystyczne dla sceny BCN zabawy w fałszywe dźwięki. Cztery instrumenty produkują tu frazy, których nie da się jednoznacznie przypisać każdemu z nich. Preparacje, drżenia, szumy i skomlenia, z których wykluwa się, mocą kontrabasowego pizzicato, bystra, post-jazzowa narracja. Jej pewna przewidywalność kończy się w momencie, gdy na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek. Efektowne rozwidlenie narracyjne upiększa także zmysłowa gitara, która zgłasza koneksje post-psychodeliczne. Druga i trzecia improwizacja także mają w sobie zaszyty pewien jazzowy nerw, ale obie skrzą się całymi plejadami intrygujących dźwięków. Znów wiele daje tu z siebie smyczek, który pod dłońmi Reviriego potrafi piszczeć i rżeć niczym stado wygłodniałych klaczy. Dużo ciekawego dzieje się także na gitarowych pick-upach. Z kolei trąbka chętnie buduje tu ciepły, jazzowy kontrapunkt, choć równie często tonie w powodzi efektownych preparacji.

W czwartej części akustyczne dewastacje nisko zawieszonego smyczka zaczynają stanowić tu prawa! Pozostali uczestnicy zdają się czerpać z tych incydentów wiele zaskakujących inspiracji, dzięki czemu jakość improwizacji rośnie niemal z każdą pętlą narracyjną. Część piąta płynie dłuższymi frazami, pojawiają się akcenty post-fussion ze strony gitary, ale natychmiast kontrastowane są one mrocznymi preparacjami kontrabasu i trąbki. Muzycy stawiają na emocje, ale równie dobrze czują się w okolicach ciszy. Część szósta niesie ze sobą trochę rockowych emocji dzięki pulsacji kontrabasu, z kolei część siódma skupia się na drobiazgach – gitarowych plamach, które brzmią niczym gong, perkusjonalnych dzwonkach i smyczku, który żłobi dno gęstymi bruzdami. Strefa mroku zdaje się tu dopadać wszystkich. Finałowa improwizacja pięknie reasumuje wkład kontrabasisty w ostateczny kształt dzieła. Duży strunowiec piszczy, wyje, pomrukuje. Świetnie u jego boku zachowuje się czujna na detale brzmieniowe gitara, w tym akurat momencie łapiąca piękny, ambientowy flow. Ostatnia faza improwizacji z jednej strony szuka ciszy, z drugiej nerwowo podryguje, jakby nie do końca pewna, czy to odpowiedni moment na klarowne zakończenie.




Àlex Reviriego  Dorothea (Finis Africae Colectivo, Kaseta/ DL 2022)

Kataloński kontrabasista, który tak konsekwentnie upiększał nam poprzednią płytę, zostaje z nami i zaprasza na swoje solowe improwizacje, tym razem jednak wyprodukowane przy pomocy innych twórczych narzędzi. Muzyk gra tu na akustycznej gitarze, której dźwięki kąpie w soczystych, elektronicznych plamach, a albumowe credits określają je jako feedback & electronic devices. Nagrania powstały wiosną i latem ubiegłego roku, zapewne w domowym zaciszu. Całość składa się z czterech części pieśni tytułowej, przy czym ostatnia ma podtytuł Demo. Ich odsłuch zajmuje około 36 minut z sekundami.

Ideą tej niebanalnej zabawy w dźwięki jest łączenie brzmienia minimalistycznie frazującej gitary akustycznej z elektroniką, która w trakcie niedługiego nagrania potrafi przyjmować bardzo różnorodne formy. Na samym starcie słyszymy odgłosy otoczenia za oknem i pojedyncze dźwięki gitary, które udanie szukają echa. Muzyk konsekwentnie powtarza frazy, budując spokojną, spójną, niemal relaksacyjną narrację. Elektronika, póki co, przysypia za rogiem. Nadciąga jednak systematycznie, zdaje się mieć coś z letniej burzy, która płynie z oddali i może w niedalekiej przyszłości wyrządzić wiele szkód. Druga część zaczyna się już w obecności syntetycznych dźwięków. Coś skwierczy, coś formuje się w zwarty i nieco rytmiczny szereg zdarzeń. Gitara pojawia się po pewnym czasie i frazuje z coraz większym echem. Jej ambient ściele się na skwierczącej, chropowatej powierzchni electronic devises. W połowie utworu gitarze udaje się wydostać na powierzchnię narracji i kalać nasze uszy czystymi, gitarowymi frazami. Elektronika tymczasem przeformatowuje się w dron, brzmiący początkowo niczym syrena alarmowa, po chwili jednak rozlewający się w metaliczny strumień leniwej fonii. Trzecia część, dość krótka, to połączenie gitarowych, niezdeformowanych akordów z elektroakustycznym backgroundem, który brzmi niczym zapętlone tysiąckrotnie dźwięki strunowe.

Ostatnia, demowa część, to kilkunastominutowa opowieść, którą rozpoczyna gitara, produkująca jednocześnie kilka strumieni dźwiękowych. Brzmi czysto, za tło mając ambientowe plamy, zapewne także powstałe na gitarowych strunach. Warstwa ściele się tu na warstwie, a w tle zaczyna pracować delikatnie skwiercząca elektronika. Gdy wydaje się już, że finał opowieści jest bliski, w okolicach 10 minuty muzyk przypuszcza atak zmutowanej, niemal siarczyście brzmiącej elektroniki. Zakończenie albumu zostawia nas ze znakami zapytania, ale i ochotą na ciąg dalszy tej nowej, muzycznej przygody Katalończyka.



 

Vasco Trilla  Acoustic Masks (577 Records, CD 2022)

Czas na drugą solową płytę w dzisiejszej zbiorówce. Nasz kolejny ulubieniec, perkusista i perkusjonalista Vasco Trilla nagrał siedem nowych utworów, w każdym z nich używając innych akcesoriów zdolnych wydawać dźwięki. Korzystał z różnych elementów szeroko rozumianego zestawu perkusyjnego, tudzież generował fonie wykorzystując do tego nie tylko muzyczne przedmioty. Muzyk szukał nade wszystko intrygujących barw i brzmień. Nie sposób nie zauważyć, iż tym akurat dźwiękom zdaje się być bliżej do konceptualnej muzyki współczesnej niż typowej dla Trilli swobodnej improwizacji. Dylemat ów rozstrzygnie każdy samodzielnie, nam pozostaje przyjemność opisania cudów fonicznych, jakie artysta spreparował w lutym ubiegłego roku, w trakcie dwudniowej sesji nagraniowej w Golden Apple Studios. Dodajmy jedynie, iż jego Akustyczne Maski trwają 35 minut z sekundami.

W podtytule pierwszej opowieści pojawia się określenie for aquaspring. Wita nas mroczny, metaliczny dźwięk czegoś, co przypomina gong, ale nim nie jest. Ważnym elementem kompozycji jest tu także cisza i echo. Inny dźwięk faluje, niczym wprawiana w ruch cienka blacha. Efekt całości ma definitywnie gęstą teksturę. W kolejnej części muzyk wykorzystuje trójkąty alikwotowe. Brzmienie jest tu inne, bardziej delikatne, ale struktura narracji bardzo podobna. Trochę pulsacji i szumiące tło budują intrygujący suspens. Oto Trilla, niczym obleczony w czerń prestidigitator, prowadzi nas do krainy cieni. W trzeciej opowieści pracują trzy metronomy, a sam muzyk koncertuje się na dmuchaniu w plastikową (?) rurę. Efekt po niedługiej chwili zdaje się być bardzo hałaśliwy, niemal fizycznie dotkliwy. W czwartej kompozycji/ improwizacji muzyka używa floor toma i wahadełka zegara, ale my słyszymy dźwięki … strunowe. Rytuał tajemnicy zdaje się tu świecić kolejne triumfy. Oniryczne echo faluje, a muzyk uderza pałeczkami po powierzchni czegoś, co brzmi … jak struny. Fantastyczny efekt brzmieniowy potęguje nasilający się rezonans.

Piątą część kreują, zgodnie z tytułem, małe gongi i tu zaskoczeń jest chyba najmniej. Muzyk koncertuje się na small drummingu, a post-metaliczne brzmienie wypełnia nasze uszy delikatnym łaskotaniem. W kolejnej opowieści pojawia się werbel i zegarowe dzwonki. Sakralne echo wzmaga poczucie przebywania w środowisku fake sounds! Recenzent znów słyszy … struny, a jego zdolności percepcyjne zdają się znacząco słabnąć z każdą chwilą tej urokliwej podróży. Muzyk kładzie warstwę na warstwie, a klimat robi się intrygująco post-industrialny. Wreszcie ostatnia, najdłuższa opowieść, w której muzyk wykorzystuje strojone, rosyjskie płaskie dzwony. Na scenie króluje czysty, wysoko podwieszony rezonans. Pracuje echo, grzmi cisza pomiędzy dźwiękami. Muzyk najpierw delikatnie pociera krawędzie dzwonów, potem uderza je pałeczkami. Najpiękniejsze w tej ekspozycji jest niekończące się wybrzmiewanie każdego dźwięku. Ritual spirits rules!

 


Clara Lai  Creciente (UnderPool Records, CD 2022)

Kolejna płyta w dzisiejszym zestawieniu podpisana jest przez pianistkę Clarę Lai, która odpowiada tu także za kompozycje. Na okładce pojawiają się również nazwiska współtowarzyszy jej podróży po bezdrożach improwizowanego post-jazzu: saksofonisty Alberta Cirery, trębacza Ivána Gonzáleza i perkusisty Joana Molla, co zdaje się podkreślać demokratyczny charakter całego kwartetu. Dodajmy, iż album zawiera siedem utworów, z których trzy, to krótkie, swobodnie improwizowane duety Clary i Alberta, pozostałe zaś cztery, to rozbudowane kompo-improwizacje, realizowane w kwartecie. Nagranie powstało na żywo w miejscu zwanym Teatre de l'Aurora, w podbarcelońskim mieście Igualada, w czerwcu ubiegłego roku. Odsłuch całości zajmuje niepełne trzy kwadranse.

Pierwsze dwa utwory, to wspomniane wcześniej skromne czasowo duety. Oba stanowią, zgodnie z tytułami, rodzaj wprowadzenia do bardziej rozległych form narracyjnych. Pianistka pracuje trybem short-cuts, jej frazy są dość tajemnicze, ale łagodne, przy okazji budują intrygującą, nieco pokraczną rytmikę albo toną w poświacie pudła rezonansowego. Z kolei saksofonista od startu efektownie preparuje dźwięki, nie stroniąc od umieszczania w tubie dziwnych przedmiotów. Trzecia część ma swój temat, a zaczyna się od rozbudowanej ekspozycji saksofonu i trąbki. Dopiero po zaprezentowaniu owego tematu, do gry wchodzą piano i perkusja, kreśląc bystry, post-jazzowy flow. Solo pianistki pachnie tu klasyką, z kolei solo trębacza stawia na swobodne skojarzenia. Pomiędzy tymi zdarzeniami kwartet udanie ogrywa nutki zadekretowane przez kompozytorkę. Zakończenie jest długie i dość abstrakcyjne w formie. Czwarty utwór budzi spore ambiwalencje recenzenta. Pierwsza jego część, budowana preparacjami dętych, mrocznym klimatem inside piano zdaje się być najlepszym fragmentem albumu. W połowie jednak nagrania narracja zdominowana zostaje przez main-streamową ekspozycję saksofonu, czyniąc ów epizod mniej ciekawym odcinkiem płyty. Piąta opowieść kontynuuje jazzowy flow, ale jest zmyślnie pokomplikowana, zarówno w warstwie brzmieniowej, jak i narracyjnej, na zakończenie osiągając niemal free jazzowy poziom emocji.

Szósty epizod, to kolejny swobodnie improwizowany duet. Delikatne inside piano i stylowe, wyważone preparacje saksofonu dość sprawnie przenoszą nas do finałowej kompozycji. Rozpoczyna ją solowa ekspozycja pianistki, która szyje flow post-klasycznym abstrakcjonizmem. Oba dęciaki wchodzą do gry stając na palcach, ledwie dotykają dźwięków. Post-jazzowa narracja snuje się bardzo leniwie, a zdobią ją nade wszystko dość głośne frazy fortepianowych klawiszy. Opowieść siłą improwizacji efektownie gęstnieje, czerpiąc moc zarówno z fermentujących fraz saksofonu, jak i ciepłych komentarzy trąbki. Samo zakończenie toczy się znów w dość spokojnym tempie, muzycy zdają się trzymać dłonie na zaciągniętym hamulcu ręcznym, ale wszystko, co czynią ma swoją jakość.



Tàlveg  Live Series II (Bandcamp’ self-released, DL 2022)

Jedyny dziś raz opuszczamy Katalonię i na 17 minut z sekundami przenosimy się do Mediolanu (Milano Jazz Club during JAZZ I AM, początek listopada 2020 roku). Na scenie trio w świetnie nam znanym składzie: Marcel·lí Bayer – saksofon barytonowy, Ferran Fages – gitara elektryczna oraz Oriol Roca – perkusja. Muzycy z wyżej wspomnianego koncertu wybrali dla nas trzy niedługie improwizacje.

Strategia marketingowa tria Tàlveg zdaje się być niezwykle przebiegła. Artyści dawkują nam swoje produkcje naprawdę małymi porcjami, za każdym razem rozbudzając apetyt na coś więcej. Były ep-ki studyjne, teraz mamy serię krótkich albumów koncertowych. Część druga tej serii doskonale reasumuje to, co ma nam do zaproponowania katalońska trójka. Swobodna improwizacja grana na statutowo wolnych obrotach, sycąca się post-jazzowymi klimatami saksofonu i perkusji, ewidentnie zaś zdobiona ponadgatunkową gitarą, jedyną w swoim rodzaju, zarówno w zakresie brzmienia, jak i struktury frazowania, bo i Fages jest taką właśnie postacią – the one and only!

Pierwszy fragment toczy się z oddechem ciszy na plecach. Narracja w formule stand-by, z leniwymi dronami saksofonu, szelestem perkusyjnych talerzy i gitarowymi flażoletami, brzmiącymi bardzo metalicznie, zapewne w efekcie specjalnego strojenia gitary. Druga opowieść składa się z dwóch części. Najpierw duet saksofonu i perkusji, próbujący wybudzić improwizację z letargu. Tłumiona dynamika zdaje się skrywać tysiące niemal free jazzowych emocji, których ujawnienie nie jest jednak celem artystów. W połowie nagrania ster przejmuje samotna gitara, która zaprogowymi frazami wypełnia martwą przestrzeń sali koncertowej. Trzeci wycinek mediolańskiego koncertu trwa najdłużej i jest grany pełnym triem. Początek zdaje się być kontynuacją gitarowych fraz z poprzedniego fragmentu. Obok szeleszczą perkusyjne szczoteczki, a z tuby dęciaka wyłania się syczenie, jakby nad uchem artysty przelatywała mucha. Misterium zaniechania budowane jest tu w perfekcyjny sposób. Dead ballad z mikro melodią saksofonu i szklistą barwą gitary snuje się po podłodze, mając za tło rezonans nielicznych talerzy perkusyjnych. Po mniej więcej pięciu minutach narracja dostaje delikatnego wiatru w żagle. Staje się nerwowa, pełna niepokoju, jakby muzycy szykowali się do skoku w meandry ekspresji. Ten jednak nigdy nie nastąpi, przynajmniej nie za życia tego Tàlvega.



 

Agustí Fernández & Amidea Clotet  Spontaneous Combustions (Sirulita Records, CD 2021)

Dzisiejszy spacer po Barcelonie obfitował, jak dotąd, w wiele umiarkowanie spokojnych epizodów muzycznych. Na finał podróży trzeba wszakże uderzyć w dzwon! O niezbędną porcję agresji, hałasu i nieprzerwanego potoku preparowanych dźwięków fortepianu i gitary elektrycznej zadbają: pianista Agustí Fernández i gitarzystka Amidea Clotet. Na trwającą prawie 58 minut płytę składa się osiem swobodnych improwizacji. Pierwsza z nich, to nagranie koncertowe z maja ubiegłego roku, z Festiwalu MMI, siedem pozostałych to ekspozycje studyjne, powstałe pomiędzy grudniem 2020, a kwietniem 2021 roku (Estudi Les Orenetes, Sant Pere de Vilamajor).

Od pierwszej sekundy tego nagrania wiemy chyba wszystko o intencjach muzyków! Chcą nas zmiażdżyć mocą swych dźwięków i energią swojej kreatywności! Szybkie, hałaśliwie przebiegi po strunach. Agusti zanurzony w pudle rezonansowym, Amidea ze smyczkiem, którym piłuje metalowe struny. Piano skrzeczy, gitara trzeszczy - siarczyste strugi fonii skrzą się ze zmienną intensywnością. Całość zdaje się mieć dziką, rytualną dynamikę. Raz za razem muzycy serwują nam kilkudziesięciosekundowe spowolnienia, definitywnie stanowiące ciszę przed kolejną burzą. Po ich rychłym końcu nieustannie prześcigają się w szorowaniu i piłowaniu strun, w basowych burknięciach, ale także w mrocznych zaśpiewach i poszukiwaniu drobnych, okazjonalnie czysto brzmiących fraz. Druga, już studyjna improwizacja, kontynuuje dzieło zniszczenia! Oba instrumenty pracują trybem perkusyjnym, systematycznie uderzając po strunach. Mimo użytej siły i zapalczywości każdy z muzyków znajduje tu ułamki sekundy na zaimponowanie nam drobną, urokliwą frazą. Trzecia i czwarta improwizacja dają wszystkim jakże oczekiwane chwile wytchnienia! Muzycy szukają echa i rezonansu, pracują trybem oszczędnym, uroczo mruczą w akustycznym dark ambiencie. Jeśli w tej fazie albumu decydują się na bardziej agresywne dźwięki, to otulają je grubymi plastrami ciszy. Wreszcie osiągają niemal pełną symbiozę foniczną - rwane struny piana brzmią bliźniaczo do miażdżonych strun gitary.

Piąta improwizacja przywraca nam nerw strachu! Piano tnie jak skalpel, gitarowy smyczek kołuje z piskiem opon! To pierwsze przypomina stado koni w galopie, ta druga industrial machine head! Zwinne palce i twarda głowa, to najważniejsze atrybuty obojga artystów. No i bystry zmysł sytuacyjny, albowiem z dużej chmury hałasu zejść do pojedynczego dźwięku, to sztuczka niemal cyrkowa. Szósta opowieść przypomina ściskanie strun i ugniatanie ich zwłok na porowatej powierzchni. Pianista tańczy na strunach, gitarzystka ślizga się po cienkim lodzie i wesoło podskakuje. Następna porcja dźwięków wydaje się jeszcze gęstsza. Kanciaste fonie podawane z mozolną dynamiką. Kolejna lekcja z mechaniki tarcia i piłowania! Słychać nawet odgłosy pojedynczych strun. Na początku ostatniej improwizacji słyszymy przemysłowe suwnice, hałaśliwą symfonie żeliwnych strun. Po kilku pętlach muzycy odpuszczają i przenoszą nas do krainy wiecznego rezonansu. Tymczasem narracja, zdaje się, że całkiem niespodziewanie, zaczyna efektownie narastać, niczym wielkie crescendo, ostatni oddech, aż po pisk udręczonych strun obu instrumentów.

 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz