Nowojorski label Relative Pitch Records lubuje się ostatnimi czasy w solowych improwizacjach. Niemal każda porcja nowości przynosi chociaż jedną taką ekspozycję. A ta wrześniowa, pośród ośmiu premier, daje nam aż trzy solowe petardy. Nad każdą z nich warto się pochylić, nad niektórymi nawet zawyć z zachwytu.
W ujęciu personalnym czekają dziś na nas Argentynka dobrze
czująca się w każdej części świata, Amerykanin, który lubi Europę (na dniach
będzie tu koncertował, także w poznańskim Dragonie!) oraz inny Amerykanin, od
dawna lewitujący w Szwecji. So,
everything you want, one world it’s enough for all of us!
Solo Cello
Violeta Garcia swój drugi solowy album podzieliła aż na
piętnaście części. Improwizacje od niepełnych dwóch minut, po te, które nie
trwają pięciu. Świetna dramaturgia, niezliczone metody wydobywania dźwięków z
wiolonczeli ostro zakończonym smyczkiem, niebywały temperament i to coś w tembrze jej instrumentu, co
sprawia, że do nagrań chcemy wracać ledwie po kilku sekundach od zakończenia
odsłuchu Fobii!
Argentynka zaczyna z naprawdę wysokiego C! Na początek akustyczny dark
ambient uformowany w gigantyczne crescendo,
niepozbawione brudnych fraz, przypominające krzyk rozpaczy. Druga opowieść na
zasadzie kontrastu – frywolne, post-barokowe podskoki, taniec na strunach,
które systematycznie gubią melodykę. W trzeciej odsłonie artystka wyraźnie pokazuje,
że wszelkie metody preparacji instrumentu ma opanowane do perfekcji. Uwielbia ugniatać
struny i czyni to z wyjątkową konsekwencją. Zaraz potem przenosimy się do
małego zakładu mechanicznego, by już po chwili wygodnie rozsiąść się w fotelu,
czekając na najdłuższą na płycie improwizację. Ta rodzi się z ciszy i odgłosów martwego
powietrza. Najpierw preparacje z samego dna, potem podskoki po zroszonej deszczem
łące, także garść śpiewu i lamentów. Mamy wrażenie, które jeszcze powróci, iż artystka
gra nam tu kilka wątków jednocześnie. Czy czyni to wszystko live, niech pozostanie jej słodką tajemnicą.
Szósta narracja wydaje się wyjątkowo nerwowa, choć wiolonczelistka ledwie ślizga
się smyczkiem po mokrych strunach. Tuż potem kolejna dłuższa wypowiedź.
Pierwsze, post-barokowe frazy idą ku nam z głębokiej krypty. Dźwięki nabierają brudu
w szprychy i zaczynają się intrygująco kołysać, szukając rezonansu pomiędzy
strunami. Z kolei ósma improwizacja prowadzona jest w wartkim tempie -
zagotowany smyczek dość szybko wpada tu w spazmy, a całość zionie niemal
rockowymi emocjami.
W kolejnych częściach Violeta rzuca nami od ściany do ściany,
a stylistykę zmienia niczym rękawiczki. Najpierw konwulsyjne zgrzyty i smyczek,
który klinuje się pomiędzy strunami - wszystko realizowane w naprawdę dobrym tempie.
Potem, dla oddechu, garść minimalistycznych preparacji niemal całkowicie pozbawianych
warstwy dźwiękowej. W jedenastej części dzika swawola – dużo dźwięków, a nawet hałasu!
Wiolonczela piszczy tu niczym stado gołębi. Część kolejna przypomina długie,
posuwiste ruchy pędzlem, które nabierają siarczystości z każdym powtórzeniem. W
części trzynastej wracamy do zakładu mechanicznego – pracują śrubokręty,
szlifierki i wiertarki. Zaraz potem urokliwa plama post-baroku, tu niemal z
kwasowym posmakiem. Zawieszone w czasie melodie i brudne frazy, które czają się
za rogiem. A w tym tyglu zdarzeń nawet nie zauważamy, że przed nami ostatnia
improwizacja… Tu powraca mroczny ambient, jaki znamy z początku albumu. Tym razem
płynie jednak dość melodyjną strugą. Definitywnie słyszymy kilka wątków. Wspaniały
finał imponującej płyty wieńczy głos artystki, który ucieka w śmiertelny pogłos
i odnajduje finałową ciszę.
Solo Alto
Nowy, solowy album Chrisa Pitsiokosa rozmiar ma winylowy, a
w ujęciu dramaturgicznym opiera się na dwóch długich improwizacjach (w sumie
prawie 24 minuty), które uzupełniają trzy średniej długości (około 4 minuty
każda) i trzy miniatury. Emocje skondensowane zdają się być w tych najdłuższych,
te zaś krótsze stanowić mogą asumpt do dyskusji o granicach tzw. rozszerzonych
technik wydobywania dźwięku z instrumentu dętego drewnianego. Reasumując
wszakże, nudy nie uświadczymy tu w żadnym z wariantów.
Album Sztuki Altu otwiera
kilkunastominutowa improwizacja. Początek wydaje się być istotnie konceptualny.
Muzyk parska gorącym powietrzem z tuby, która być może jest czymś pozatykana.
Owe parsknięcia przedziela plastrami ciszy, które z czasem stają się coraz
krótsze. Chris definitywnie szuka wysokich fraz nabierając przy tym pewnej rytmicznej
poświaty. Narracja przypomina ptasią konferencję, zorganizowaną na zgliszczach elektrowni
atomowej w Czarnobylu. Artysta nie idzie jednak na całość, zdecydowanie dozuje
nam emocje. Wpada w oddech cyrkulacyjny, a efektowne otwarcie albumu kończy w oparach
gęstego mroku. Kolejne epizody są dość krótkie. Najpierw flow przypomina modulowaną syrenę alarmową, a muzyk znów poszukuje
wysokich rejestrów. W kolejnej części jego saksofon drży, wydaje z siebie cyrkulacyjne,
brudne zaśpiewy, by po chwili prychać i rytmicznie stukać dyszami.
Piąta opowieść trwa prawie dziesięć minut. Na starcie zdaje
się być przedłużeniem poprzedniczki, która zaintonowała rytmiczne prychanie.
Muzyk cedzi nam drobne melodie i efektownie podryguje. Szuka inspiracji w
każdym podmuchu gorącego powietrza, łapie dynamikę w płuca. Charczy, pokrzykuje,
sprzęga się sam ze sobą, parska energią na prawo i lewo. Na zakończenie
skrzeczy, niczym kuropatwa w locie opadającym. Ostatnie trzy improwizacje
udanie podsumowują ten smakowity incydent solowy. W szóstej części tuba altu
wydaje się być pozatykana brudnymi szmatami. Muzyk charczy niczym gruźlik, głęboko
oddycha, boleśnie walczy z materią instrumentu. W siódmej stawia na hałas.
Lekki, znów jakby ptasi, zaskakująco dotkliwy fonicznie. W finałowej zaś
opowieści proponuje nam dronowe śpiewanie na odchodne. Martwa ballada pełna
jest urokliwego zgiełku. Najpierw zdaje się powstawać w głębokiej krypcie,
potem łapie jednak kontakt ze świeżym powietrzem.
Solo Guitar
Gitarzyści to taka grupa zawodowa, pośród której każdy chciałby
brzmieć inaczej. Z perspektywy miłośnika muzyki improwizowanej, trzeba zauważyć,
iż niewielu dostępuje tego zaszczytu. Jon Lipscomb należy wszakże do tych
błyskotliwych szarpidrutów, którym udaje się być naprawdę oryginalnym w skończonej
liczbie przypadków. Nie stosuje jakiś wymyślnych metod, ani skomplikowanych
urządzeń. Dobrze pracuje na gitarowych pick-upach,
ma sporo wyobraźni i bezczelność naprawdę wyśmienitego improwizatora. Jego
solowa ekspozycja na gitarę elektryczną to niemal same konkrety. Bezwzględnie warto
im się przysłuchać.
Swój studyjny koncert zaczyna spokojnie, ale z dużą swobodą.
Skacze po strunach, delikatnie pracuje na przetwornikach, jakby szukał prądu większej
mocy, jakby chciał odkryć roponośne złoża. Dość szybko odnajduje ślady rockowej
ekspresji i dobrej dynamiki. W drugiej odsłonie nadal zwinnie przemieszcza się
po strunach, ale wszystko zdaje się czynić nieco wolnej i precyzyjniej.
Przyciska struny do gryfu i szuka matowego brzmienia. Raz za razem spod jego palców
wydobywają się jednak siarczyste riffy, jakby mimochodem, coś w rodzaju wypadku
przy pracy. W kolejnej części Jon pokazuje, iż fussion jazzowa ornamentyka, to także jego terytorium działania. Kierunek
wydaje ciekawy, ale dubowe zakręty i sprzężenia jeszcze ciekawsze.
Kolejne trzy improwizacje są bardziej rozbudowane. Czwarta
zaczyna się w klimatach post-jazzowych, ale muzyk dość szybko zmienia optykę działania.
Płynie strugą dźwięków niemal akustycznych, generowanych za gitarowym progiem,
nabiera pokracznej, ale jakże efektownej dynamiki. Brnie do przodu sycąc narrację
ciągłymi zmianami, które podpowiadają rozgrzane pick-upy. Piąta improwizacja nie jest może zbyt długa, ale silnie naładowana
rockowymi dekonstrukcjami, bliskimi estetyce Eddie Van Halena. Gitara tryska tu
fuzzem i wrze. Finałowa improwizacja trwa prawie dziesięć minut i zdaje się być
bardzo udaną reasumpcją płyty. Od startu tempo jest niezłe, muzyk stawia na wysoką
technikę użytkową i jak zawsze bujną wyobraźnię. Improwizacja ma tu rockową
skórę i post-jazzowe owłosienie. Z jednej strony uśmiecha się Hendrix, z
drugiej armia gitarzystów najlepszej epoki fussion.
I tu artysta stawia na ciągłe zmiany – zionie ogniem i jednocześnie zagląda do wnętrza
gitary. Pracuje z mocą, ale bywa też onirycznie balladowy.
Violeta Garcia Fobia.
Nagrane w Las Gracias, Argentyna,
2020. Piętnaście improwizacji na wiolonczelę, 39 minut.
Chris Pitsiokos Art of
the Alto. Nagrane w GSI Studios,
Nowy Jork, styczeń 2022. Osiem improwizacji na saksofon altowy, 41 minut.
Jon Lipscomb Conscious
Without Function. Nagrane w Moriska
Paviljongen, Malmö, czas nieznany. Sześć improwizacji na gitarę
elektryczną, 37 minut.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz