Ostatnia dekada na krajowej scenie muzyki kreatywnej przyniosła prawdziwy wysyp improwizujących orkiestr, które zgodnie z szykanami tradycji przyjmowały nazwę miasta swojej rezydencji. Wszystko zaczęło się w Warszawie i Krakowie, potem był Poznań, Wrocław, Gdynia, Toruń i pewnie gdzieś jeszcze, gdzie oko Trybuny nie sięga, albo pamięć Pana Redaktora zawodzi.
Los tych przewspaniałych inicjatyw jest dalece różny. Niektóre
działają niemal regularnie od chwili swojego powstania (Warszawa), inne
bardziej incydentalnie (Kraków, Toruń, Gdynia), jeszcze inne trzeba już chyba zapisać
do historii zjawiska (Poznań). Wszystkie one wszakże mają jedną wspólną cechę. Polska
kultura, kultura miast, których nazwy mieszczą się godnie się w tytule każdej z
orkiestr nie były skłonne wydać choćby złotówki na wsparcie ich działalności (jeśli
o czymś nie wiemy, chętnie zamieścimy sprostowanie). Jedynie determinacja
samych artystów i związanych z nimi amatorów-zapaleńców powoduje, iż kilka z
tych orkiestr śmiało można jeszcze okadzić określeniem aktywna artystycznie.
Dziesięciolecie minęło w mgnieniu oka, a rzeczone Orkiestry
mają w dorobku ledwie cztery krążki na fizycznych nośnikach*). Dekada poprzednia
dała nam debiut Warszawy i Krakowa, obecna debiut Torunia oraz – dokładnie
kilka tygodni temu - drugą pozycję w dyskografii Warsaw Improvisers Orchestra
**). Zacne, trzypłytowe dzieło studyjne, to wspaniała okoliczność. Zauważmy wszakże,
że nagrania czekały na edycję całe siedem lat, a zostały ostatecznie wydane
przez … samych muzyków. London Improvisers Orchestra nigdy nie miała lekko, ale
jej życie zdaje się być, w kontekście przykładu polskiego, definitywnie usłane różami.
Dość wszakże utyskiwań, z radością sięgamy po Trzy dni – album z każdego punktu
widzenia wyśmienity. Tę ryzykowną tezę będziemy za moment uzasadniali
konkretnymi przykładami dźwiękowymi. Zapraszamy na prawdziwą ucztę kolektywnie
kreowanej muzyki improwizowanej!
W nagraniu albumu uczestniczyło 37 artystów, członków WIO
oraz 9-osobowy chór. Na trzech płytach (każdy dokumentuje jeden dzień sesji
nagraniowej) zamieszczono dwadzieścia jeden improwizacji. Nic nie wiemy o
stopniu ich ewentualnej predefinicji, nie znamy też muzyków odpowiedzialnych za
wykonanie danego epizodu. Niewątpliwie część utworów grana jest rozbudowanym
składem, część powstała w tzw. podgrupach. Pośród nagrań dominują krótkie formy
- większość trwa po kilka minut, ledwie jeden sięga jedenastu, z kolei finałowa
ekspozycja, to prawie dwadzieścia minut. Po szczegóły instrumentacji zapraszamy
do albumowego credits. Dodajmy
jedynie, iż ta gigantyczna armia improwizatorów pracowała pod czujnym okiem
dyrygenta i ojca założyciela WIO, czyli Raya Dickaty’ego, angielskiego
saksofonisty, osiadłego w Warszawie wiele lat temu.
Dzień pierwszy, 50:25
Mistrzami ceremonii otwarcia są kontrabasiści! Budują nerwowe
drony odbywając urokliwą podróż od mrocznego post-baroku ku rozedrganej współczesności.
Chwile potem, już w drugiej odsłonie dnia pierwszego, pojawia się delikatna, dalece
kameralna melodia kreowana przez wiolonczelę i flet. Pozorny ład frontu
dyskredytuje rozemocjonowany, coraz gęstszy background
orkiestry. Opowieść nabiera rumieńców, gdy do gry wkracza kontrabas z
post-jazzowym pizzicato. Na etapie rozwinięcia
pojawiają się wielowątkowe strumienie wokalne, które rozbudowują spektrum
improwizacji, wspierając się na podobnie frazującej czeredzie instrumentów
dętych.
Kolejne dwie opowieści bazują na brzmieniu gitar
elektrycznych. Początkowo mglisty, potem dalece spokojny, gitarowy summit w estetyce jazzowego fussion ciekawie bogacony jest szmerem instrumentów
perkusyjnych. W czwartej części szyk rytmiczny formuje się tu wokół kontrabasowego
groove, wspartego na masywnych perkusjach.
Gitary swobodnie uciekają tu w bezmiar post-rockowego frazowania. Flow barwią tajemnicze dźwięki wprost z ludzkich
gardeł, a potem silna, definitywnie free jazzowa frakcja dętych.
Piąta odsłona tłumi emocje, a swe życie rozpoczyna w
mrocznej ciszy. Nad wyraz pieczołowicie budowana ekspozycja lepi się z rezonujących
talerzy, rozedrganych strun, szerokiego wachlarza głosowych incydentów –
szmerów, szeptów, kocich lamentów, wreszcie trębackich preparacji. Całość szyta
wewnętrznym nerwem rozlewa się coraz szerszym korytem. W szóstej części powracamy
do estetyki czwartego utworu – gitarowy zgiełk rocka, basowo-perkusyjny groove, wreszcie deszcz saksofonowych,
free jazzowych wyziewów. Pierwszy dzień ciężkiej pracy uroczą klamrą spinają kontrabasy,
które powracają w końcowej opowieści. Do koszyczka wspaniałości dorzuca też wiolonczela.
Frazy grane naprzemiennie arco i pizzicato płyną od głębokiej krypty po rozgwieżdżone
niebo. Wszystko zdaje się tu śpiewać, ale też zgrzytać zębami. W fazie
finałowej strunowe melodie szybują naprawdę wysoko – można odnieść wrażenie, że
pod ich strumień podłączają się żywe glosy.
Dzień drugi, 44:59
Pierwsze dwa epizody drugiego dnia kreowane są rozbudowanym
instrumentarium. Początek, to drobna zabawa w dźwięki o nieznanym do końca źródle
pochodzenia. Pracuje syntezator, to on jest sprawcą tego małego festiwalu fake sounds! Mroczna, ale odrobinę
oniryczna aura jest tu także efektem działań na akcesoriach perkusjonalnych
oraz efektownie rozbudowujących się fraz preparowanych prosto z gardeł wokalistów
i wokalistek. Narracja systematycznie pęcznieje mocą frakcji dętych, gitar i
kolejnego głosu, który tym razem zdaje się nucić jakąś linearną opowieść.
Dodatkowej porcji wrażeń dodaje bas, dzięki czemu finał nagrania skrzy się
niemal rockową intensywnością. Kolejna opowieść od startu szyta jest na bazie gęsto
pracującej sekcji rytmu i dętych, dość melodyjnych zaśpiewów. Intrygująco kształtują
się frazy preparowane, które sączą się tuż obok aktywnie pracującej perkusji. Opowieść
faluje niczym wzburzony ocean.
Kolejne pięć utworów jest umiarkowanie krótkich i wydaje się
być performowane mniejszymi składami. Najpierw perkusjonalny ceremoniał,
bogacony szumem z dętych tub i modlitwą kobiecych głosów. Po czasie flow barwią także blaszane preparacje
oraz kobiecy, rozśpiewany głos. Epizod czwarty sprawia wrażenie kontynuacji. Znów
blaszane oddechy płyną do pary z wokalem. Wszystko szyte jest melodią smutku, wspierane
akcjami perkusjonalnymi na dalszym planie. Piąta odsłona jest bodaj najkrótszym
odcinkiem trzypłytowego zestawu – basowy groove,
saksofonowe okrzyki i całkiem dynamiczna, na poły taneczna narracja. W szóstej
części emocje zastygają pod urokiem strwożonych strun i głosów, a także dętych westchnień.
Wszystko lepi się tu w nerwowe post-chamber,
które nabiera z czasem niemal folkowej śpiewności. W odsłonie siódmej powracamy
do basowego groove i dętych ekspresji.
Pod ów strumień dynamiki podłącza się także głos i pozostaje w estetyce tych,
którzy ów trip zainicjowali. Finał
siódemki uroczo grzęźnie w mroku niedopowiedzenia.
W ostatnich dwóch utworach dnia drugiego, do armii
wokalistek i wokalistów orkiestry dołącza dziewięcioosobowy chór. Pierwsza część
definitywnie wspaniałego dyptyku budowana jest niemal wyłącznie głosami.
Najpierw kobiece, post-gregoriańskie chorały, potem szept i recytacja, wreszcie
kontrapunktujący głos męski. W międzyczasie w tle narasta wokalny dron chóru,
który płynie gęstą, ale bardzo jednorodną strugą. Pasma głosowe układają się warstwa
na warstwie. Całość pachnie muzyką dawną przeniesioną wbrew woli twórców w czasy
nieszczęśliwie współczesne. Pod koniec tej szalonej ekspozycji mamy wrażenie,
że wokalne akcje wspierane są dźwiękami instrumentów strunowych. Ostatnia improwizacja
na starcie kontynuuje wątek poprzedniczki. Ale potem dzieją się już tylko
rzeczy niesamowite! W gęste, wokalne strumienie wkleja się niespodziewanie
perkusja, a zaraz po niej dęciaki, które najpierw płyną wraz z chóralnym
wielogłosem, a potem przejmują flow i
czynią post-kameralne spustoszenie. Akcja jednak staje w miejscu! Po chwili
pulsującej ciszy powraca na poły recytujący głos, a flow zaczynają kreować gitary, wybudzona sekcja rytmu i kolejne
smugi dętych fonii. Finał także zaskakuje – ulepiony z saksofonów i wielogłosu
skrzep nabiera niemal freejazzowej mocy!
Dzień trzeci, 40:18
Dzień ostatni orkiestrowych zmagań przynosi cztery zwarte w
czasie i przestrzeni improwizacje oraz wielki finał, który wypełnia niemal
połowę kompaktowego krążka. Pierwsze z opowiadań lepi się z błyskotliwych
strunowych fraz, post-barokowego brudu i mglistych perkusjonalii na dalekim
tle. Z czasem flow formuje się w
intrygujące, na poły dynamiczne zwarcia w estetyce drum’n’bass. Druga opowieść ucieka w mroczny taniec budowany basem,
blaszakami i kolejną porcją kobiecego wokalu, tym razem w formie rytmicznego
scatu. Tuż potem powraca basowy groove,
dołącza zwinny drumming i rozśpiewane
głosy, które cudownie lepią się ze strugą saksofonowych oddechów. Czwartą odsłonę
po raz wtóry otwiera perkusja, ale w roli głównej występują kobiece głosy
(który to już raz!), śpiewające operowym tembrem. Melodia smutna, niemal żałobna,
zostaje efektownie skontrapunktowana dęciakami, których wspomaga kontrabas w
trybie pizzicato. Opowieść rozkwita wprost
w objęcia post-jazzu.
Finałową ekspozycję inicjuje kontrabas trzymający tryb
poprzedniego utworu i rozochocone perkusje. Na tej bazie swoje free jazzowe
rozmowy rozpoczynają instrumenty dęte. Niesione korpulentną dynamiką sekcji napotykają
na zgraję wokalistek (czy ktoś tu przypadkiem nie kradnie komuś show?). Tym
ostatnim definitywnie jest po drodze z tą szaloną załogą. Opowieść nabiera mocy
i adekwatnej taneczności, także dzięki kolektywnym pokrzykiwaniom. Tuż przed
upływem dziesiątej minuty narracja efektownie gaśnie, wprost w ciszę porannego
lasu i rodzących się leniwe gitarowych fraz. Melodie ze strun, gardeł i dętych
tub inicjują nowy, niemal folk-rockowy wątek. Otrzeźwiająca kołysanka w rytmie gitar
i bassoona mogłaby tu trwać w nieskończoność, gdyby nie inicjatywa kontrabasu,
który w mgnieniu oka podrywa orkiestrę do finałowego lotu. Kompulsywny, rockowy
drive niesie wszystkich ku wiecznej i
jakże głośnej szczęśliwości. Ekspresja tryska ze wszystkich źródeł, zgodnie z tytułem
tej opowieści – psychodelic groove
machine!
Warsaw Improvisers Orchestra Trzy Dni (Bandcamp’ self-released, 3CD 2024). Nagrane w Studio
S4/6, Warszawa, 26-28 marca 2017. Dwadzieścia jeden utworów, łącznie 136 minut.
Warsaw Improvisers Orchestra: Ray Dickaty – dyrygent, Albert
Stenson – kornet, Antoni Beksiak – elektronika, głos, Antonina Nowacka – głos, Bartosz
Tkacz – saksofon tenorowy, flet, Daria Wolicka – flet, Dominik Dodos Mokrzewski
– perkusja, Gosia Zagajewska – głos, Hania Piosik – głos, Jacek Mazurkiewicz –
kontrabas, fx, Jakub Buchner – gitara elektryczna, Jan Małkowski – saksofon
altowy, Jędrzej Łagodziński – saksofon tenorowy, John Cornell – wiolonczela,
Kamil Szuszkiewicz – trąbka, Ksawery Wójciński – kontrabas, Łukasz Kacperczyk –
syntezator analogowy, Maciej Rodakowski – saksofon tenorowy, Maciej Szwarc –
gitara elektryczna, Marcin Gokieli – głos, Michał Fetler – saksofon barytonowy,
Michał Kasperek – perkusja, Mikołaj Poncyljusz – gitara elektryczna, Nastazja
Babska – saksofon tenorowy, Natan Kryszk – saksofon barytonowy, Olgierd
Dokalski – trąbka, Paweł Szpura – perkusja, Piotr Dąbrowski – instrumenty
perkusyjne, Piotr Mełech – klarnety, Rafał Dedyński – perkusja, Sabah Al Ani –
saksofon altowy, Stanisław Welbel – saksofon altowy, Teo Olter – perkusja,
Vitali Appow – bassoon, Wojtek Kurek – perkusja, elektronika, Wojtek Traczyk –
kontrabas, Wojtek Więckowski – gitara elektryczna.
The Sound in Space Choir: Bea Rutkowska, Yu Koyanagi, Gosia
Wrzosek, Peter Podworski, Basia Herman, Magda Derrien, Krzysztof Magura, Ali
Eshqi, Weronika Los.
*) Gdynia Improvisers Orchestra wydała album dostępny
jedynie w digitalu
**) Warsaw Improvisers Orchestra ma kilka innych wydawnictw,
ale tylko w digitalu – m.in. wspaniały występ na Festiwalu Ad Libitum 2016 z
gościnnym udziałem Phila Mintona
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz