piątek, 31 października 2025

The October’ Round-up: Monkious! Proscia & Bagnasco! Esfera! Formica! Masubuchi! Gärdin & Weissenfels! Baljuw! Gnaw! Monaural Poetry! Molok Mun!


Październikowa zbiorówka świeżych recenzji znów pod znakiem rollercosterowej zmienności gatunkowej i estetycznej. Jedenaście nowych albumów, jak zawsze z całego świata! Czytajcie, słuchajcie, cieszcie się i … kupujcie!

Zaczniemy z Monkiem na sercu, po portugalsku z drobną domieszką holenderską, potem blok nagrań z niepowtarzalnej Argentyny, zaskakujący, minimalistyczny wątek japoński pod sztandarem brytyjskim, szwedzkie, post-jazzowe interludium, dwie mroczne, gęste, post-ambientowe produkcje z Belgii, wreszcie podwójny finał w barwach krajowych - perkusyjny w wersji na tysiąc procent analogowej i elektroakustyczny, który przeleżał się w szufladzie całą dekadę.

Welcome!

 


The Monkious No Straight With Chaser (JACC, CD 2025)

Salão Brazil, Coimbra, Portugalia, styczeń 2023: Philipp Ernsting – perkusja, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Marcelo dos Reis – gitara elektryczna. Sześć kompozycji Theloniousa Monka, 49 minut.

Te trójkę znakomitych improwizatorów cenimy nad wyraz. Dodajmy, iż w takim składzie nigdy jeszcze razem nie grali. Na swobodnie improwizowane spotkanie (tako rzecze albumowe credits) umówili się w rodzinnej dla gitarzysty Coimbrze. Postanowili wszakże swojemu występowi nadać pewne narracyjne ramy, szkielet, tudzież schemat działań i w tym celu … wybrali sześć krwistych evergreenów samego Monka. Tytuły świetnie rozpoznawalne, wspaniałe, łamane melodie legendarnego pianisty, dużo zabawy i nade wszystko wirtuozerskiego kunsztu. Dobrze słucha się tego koncertu, choć niżej podpisany czeka, aż ta trójka muzyków spotka się ponownie i zaimprowizuje bez jakiegokolwiek szkieletu narracyjnego.

Muzycy w trakcie całego koncertu poruszają się z kocią zręcznością. Ich opowieści są lekkie, zabarwione humorem, niekiedy błyskotliwe. Wszystko zdają się tu czynić z mistrzowską precyzją. Temat (czytaj: pretekst do improwizacji) podaje najczęściej gitarzysta. Epistrophy ma dobre tempo, jakie daje sekcja rytmu i gitarowe ukołysanie. Evidence, po uroczym basowym wstępie, przypomina pokraczny, ale jakże uroczy taniec, nasączony zgrzebnym bluesem i zawadiackimi okrzykami. Bermsha Swing podany jest z latynoską zwiewnością i nonszalancją. Z kolei wieńczący album Blue Monk zdobi wyśmienita, preparowana introdukcja, kreowana przez każdego z improwizatorów. Drive jest brawurowy, a po oklaskach muzycy wracają i improwizują … stuprocentowego Monka. Good job!

 


Martín Proscia & Luciano Bagnasco Trayectorias Temporales (Neue Numeral, DL 2025)

La Huerta Estudio, Argentyna, marzec 2025: Martín Proscia – saksofon barytonowy (1, 2, 5, 6), sopranowy (3, 4, 6) oraz Luciano Bagnasco – amplifikowana gitara akustyczna. Sześć improwizacji, 42 minuty.

Argentyńska muzyka improwizowana trzyma poziom! Spotkanie intrygująco brzmiącej gitary (nie sposób uwierzyć, iż taki efekt foniczny może dawać akustyk podłączony pod wzmacniacz!) i niebanalnych saksofonów, to więcej niż udane nagranie. Losy Bagnasco śledźmy od zawsze, tu wysoka jakość nie jest jakimkolwiek zaskoczeniem. Z jego partnerem spotykamy się bodaj po raz pierwszy i bez zbędnej zwłoki zapisujemy jego dane w kajecie wiecznej pamięci.

Album ma ciekawą dramaturgię. Pierwsze trzy i piąta improwizacja, to miniatury, łącznie trwają osiem minut. Improwizacja czwarta, to minut kilkanaście, a album wieńczy opowieść, która sięga dwudziestu minut. W ofercie miniatur mamy dwie krwiste, noise’owe eksplozje i tyleż post-ballad, która stawiają na niemal czystą akustykę. Najwięcej radości dają wszakże długie improwizacje. Ta pierwsza jest leniwa, mroczna, na poły dronowa. Nie brakuje w niej brudnych, emocjonalnych fraz, ale też detalicznych subtelności. Na koniec czeka nas prawdziwa epopeja pełna zwrotów akcji, tysiąca brzmień i narracyjnych niespodzianek. Od dubowych odgłosów i mantrycznego zaklinania węży, przez sopranowe śpiewy, aż po barytonowe protest-songi. Od równie mrocznej, jak onirycznej medytacji, po tumany kurzu i szmeru. Finał zaś tonie w post-psychodelicznym ambiencie.

 


Fabio Piñas/ Lucas Albarracín/ Matías Formica Esfera (dForma Discos, DL 2025)

Tecson Estudio, Argentyna, kwiecień 2025: Fabio R. Piñas – perkusja, instrumenty perkusyjne, Lucas Albarracín - horn, flugelhorn oraz Matías Formica – saksofon barytonowy, klarnet basowy, flet basowy. Dziewięć utworów, 44 minuty.

Tym razem nagranie argentyńskie w nieco bardziej kameralnym klimacie, po części zapewne  skomponowane. Drewniak i blaszak stają tu w szranki wyważonej, niekiedy dość wystudzonej narracji, którą nakręca nade wszystko bardzo aktywny i na ogół bardzo kreatywny drummer.

Skupiona, w pełni kontrolowana pieśń otwarcia nie obiecuje zbyt wiele, szczęśliwe na dalszym etapie nagrania muzyka tria broni się bez większego trudu. Dodajmy, że szczególnie udanie w utworach parzystych, każdorazowo introdukowanych przez perkusistę, któremu nie brakuje adekwatnych dramaturgicznie środków wyrazu. W odsłonie drugiej króluje ciekawa melodyka, w czwartej, pod intrygującym dyktatem saksofonu barytonowego, soczyste, post-jazzowe emocje, z kolei w szóstej jakość płynie znów ze strony saksofonisty, a dokładnie jego rezonującej tuby. Dobrze temu ostatniemu utworowi robi także rytm i odpowiednia dynamika perkusji. W części ósmej, po talerzowym otwarciu i porcji preparowanych fraz dętych, opowieść nabiera wiatru w żagle i syci się zmyślną melodyką barytonu i horna.

 


Matías Formica Absurdo (Neue Numeral, DL 2025)

Mirífico Estudio, La Plata, Argentyna, październik 2023: Matías Formica – saksofon barytonowy, tenorowy, kompozycje, Jona Schenone – kontrabas oraz Sebastián Stecher – perkusja plus gościnnie: Manu Berardi – saksofon tenorowy (2, 6, 7) oraz Leo Paganini – klarnet basowy (4, 6). Siedem utworów, 53 minuty.

Argentyna, odsłona trzecia i porcja pełnokrwistego jazzu. Podmiotem odpowiedzialnym pewien saksofonista z Buenos Aires, które losy śledzimy na bieżąco i trio temperowanego free jazu, które trzykrotnie rozrasta się do kwartetu, a raz nawet do kwintetu – każdorazowo z dęciakiem w roli dopraszanego. Solidne granie, być może bez specjalnego błysku, ale dla fanów dobrze ukształtowanego jazzu, to lektura obowiązkowa.

Album wypełnia siedem kompozycji z wyraźnie zarysowanym tematem, dużą ilością kolektywnych interakcji i garścią wyrazistych ekspozycji solowych, szczególnie tych granych na barytonie i klarnecie basowym. Wariant w trio sprawdza się w trzecim utworze, który bazuje na nieoczywistej melodyce i ciekawie zdeformowanym metrum. Nagrania w kwartecie nie zawsze niosą ze sobą odpowiednią dawkę emocji i napięcia dramaturgicznego, ale owe niedoskonałości świetnie rekompensuje nagranie w kwintecie, ze świeżym drive’em i urozmaiconą melodyką każdego z trzech dęciaków. Udanie prezentuje się także ostatni utwór grany na powrót w kwartecie. Nuta soczystej kameralistyki, smyczek i intrygująco wystudzone dęte frazy.

 


Takashi Masubuchi, Wakana Ikeda, Tom Soloveitzik & Yoko Ikeda Microcanonical Ensemble (Tombed Vision, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Takashi Masubuchi – gitara akustyczna, Wakana Ikeda - harmonica (I), flet (II, III), Tom Soloveitzik – saksofon tenorowy (I, II), sopranowy (III) oraz Yoko Ikeda - skrzypce (I, II), viola da gamba (III). Trzy utwory, 74 minuty.

 


Takashi Masubuchi, Fumi Endo & Yusuke Kawamura Styx (Tombed Vision, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Takashi Masubuchi – gitara akustyczna, Fumi Endo – fortepian oraz Yusuke Kawamura – trąbka. Sześć utworów, 48 minut.

Dwa albumy japońskiego gitarzysty Takashi Masubuchiego, to dalece zaskakująca podróż muzyczna. Minimalistyczna, redukcjonistyczna, definitywnie dobrze zaprogramowana, z elementami improwizacji, które trudno precyzyjnie wskazać. W obu nagraniach, szczególnie kwartetowym, niewątpliwy jest także impakt ze strony kompozytorów muzyki współczesnej, takich jak Morton Feldman, czy Jürg Frey. Ale nade wszystko ta pokaźna porcja japońskiej muzyki, to rodzaj medytacyjnej sesji, po której każdy codzienny problem zdaje się stawać błahostką.

Album kwartetowy, to trzy ponad dwudziestominutowe opowieści. Pełne minimalistycznej repetycji, wyczekiwania, obcowania ze wszechobecną ciszą. Gitara na ogół frazuje filigranowymi akordami, pozostałe instrumenty chętniej sięgają po dłuższe frazy. W drugiej opowieści królem balu zdają się być skrzypce, które początkowo budują efektowny dron, a potem nie skąpią drobnych preparacji. W trzeciej części albumu ważna rola przypada szumom, szmerom i innym akustycznych poddźwiękom. Tu narracja na etapie rozwinięcia miewa okazjonalne spiętrzenia i zdecydowanie rzadziej podpiera się interwałami ciszy.

Konwencja dramaturgiczna albumu nagranego w trio jest podobna, ale nasączona większą ilością dźwięków. Cisza nie wydaje się tu jakimkolwiek elementem gry. Gitara pozostaje w roli, jaką wyznaczono jej w kwartecie, piano także zdaje się sytuować na pozycjach minimalistyczno-redukcjonistycznych, z kolei trąbka tętni życiem i kreatywnością na każdym etapie rozwoju narracji. Nie brakuje fraz preparowanych, drobnych, melodyjnych zaśpiewów i ciągłej chęci to wzbudzania interakcji. Sześć opowieści ma tu zróżnicowaną dramaturgię, a szczególnie żywe wydaje się ostatnie tchnienie tego albumu. To niemal wystudzony walczyk.

  


Per Gärdin & Simone Weissenfels Tonhalle, Hannover 27 April 2025 (Bandcamp’ self-release, DL 2025)

Tonhalle, Hannover, kwiecień 2025: Per Gärdin – saksofon altowy, sopranowy oraz Simone Weissenfels – fortepian. Cztery utwory, 54 minuty.

Przed nam szwedzk-niemiecki duet, który w momencie wzrostu zgrabnie korzysta z post-jazzowego arsenału, z kolei w momencie dogasania syci się wszystkimi kolorami swobodnej kameralistyki. Ta improwizacja przypomina dobre, wytrawne wino, ale tak jak ono, w zbyt dużych ilościach potrafi doprowadzić do incydentalnych niestrawności.

Tak definitywnie dzieje się w trakcie pierwszej improwizacji, która trwa prawie dwa kwadranse, choć śmiało po pierwszym mogłaby się zakończyć. Jak się okazuje, sztuka budowania napięcia i odpowiedniej dramaturgii nie jest bynajmniej prosta. Zdecydowanie lepiej artysci radzą sobie w drugiej opowieści, która na dystansie dwunastu minut trzyma nas przy głośniku całą swoją mocą. Subtelne inside piano, cichy, dęty post-dźwięk sopranowego, a wszystko obtoczone warstwą akustycznego ambientu. Podobnie muzycy frazują w końcowej opowieści, gdy w ciągu ledwie pięciu minut są w stanie przekazać mnóstwo żywych, jakże prawdziwych emocji. Z kolei w trzeciej części śmiało sięgają po dynamikę, specyficzny taniec i melodię. Tu puenta sadowi się w pobliżu ciszy i jest bardzo wysmakowana.

 


Baljuw Dinsterwenk (Consouling Sounds, CD 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Nicolas Van Belle – gitara, elektronika oraz Matthias Dewilde - fender rhodes, elektronika. Siedem utworów, 43 minuty.

Gitara wyposażona w odpowiednią dawkę prądu, zmyślne, plastyczne piano fendera i dużo kreatywnej elektroniki, to atrybuty belgijskiego duetu, z którym na tych łamach spotykamy się po raz pierwszy. I już dziś wiemy z całą pewnością, że nie ostatni. Ich smoliste, pełne mrocznej dramaturgii opowieści, to dalece intrygująca rozgrywka.

Na gitarowych przetwornikach i szorstkich klawiszach piana dzieje się tu dużo dobrego. Introdukcje poszczególnych utworów niosą posmak tajemnicy i sporo brzmieniowych niespodzianek, zaś niemal każdorazową puentę stanowią imponujące rozlewiska wysoko gatunkowego ambientu. Opowieści Belgów bywają zaskakująco filigranowe, ale także mroczne, gęste i niedopowiedziane. Pierwszą odsłonę albumu zdobi dubowa poświata. W drugiej nerw opowiadania szyje ledwie sugerowany rytm. W trzeciej słyszymy krople deszczu, a oniryczna aura skutecznie pochłania mgliste gitarowe i pianistyczne frazy. W czwartej części podobają się basowe pulsacje, w piątej gitarowe flażolety. Szóstą częścią rządzi mroczna elektronika z efektownym pogłosem, a elektroakustyczny finał płyty skrzy się mocą kolejnych atrakcji, w tym ciepłej, intrygującej nostalgii, jaka spowija smyczkowe zakończenie.

 


Gnaw Their Tongues The Genesis of Light (Consouling Sounds, CD/LP 2025)

Nagrane w różnych lokalizacjach, 2008 i 2025: MdeJong – gitara i wszystkie pozostałe dźwięki. Cztery utwory, 38 minut.

To jednoosobowe dzieło powstało dwuetapowo. Lata temu nagrane zostały partie gitary, do których współcześnie dograno całą resztę – bogaty kalejdoskop dźwięków elektronicznych i pochodnych. Smak gitar zdaje się tu nawiązywać do ciężkich, rockowych brzmień, z kolei materiał współczesny pachnie wielogatunkowo i bez słowa wątpliwości udanie uzupełnia, kontrapunktuje, tudzież dowartościowuje gitarowy core sprzed lat. Efekt całości budzi respekt, zwłaszcza, że wyprodukowany został przez jednego artystę.

Na album składają się cztery utwory, wszystkie mniej więcej dziesięciominutowe. Początek buduje masywny, mroczny dron brzmień syntetycznych. Gitara wchodzi do gry po pewnym czasie i doom metalowym walcem miażdży wszystko, co napotyka na swojej drodze. Efekt grozy wzbudzają demoniczne wokalizy, a puentą jest ściana dźwięku. Drugi utwór rozpoczyna się spokojną chmurą dark ambientu. Mglista, oniryczna aura kona jednak pod naciskiem gitarowego strumienia. Tempo jest leniwe, definitywnie nieuchronne. Kolejna odsłona albumu jeszcze bardziej spowalnia. Pozornie martwa ballada z efektami percussion czeka aż zmiażdży ją kolejna gitarowa fala. Efekt całości multiplikuje mroczny background, usłany demonicznym krzykiem. Finałowa ekspozycja od startu pełna jest hałasu - gitara rzęzi, a ambientowe tło wypełniają rezonujące talerze. Tu puentą jest efektowny noise & scream. Warto z tymi dźwiękami pozostać na dłużej.

 


Miłosz Pękala (Vladislav Noise)/ Hubert Zemler Poem6 (Monaural Poetry, LP 2025)

Czas i miejsce nagrania nieznane: Miłosz Pękala - wibrafon, gongs sixen, frame drums, tubular bells, tabla, talerz (strona A), Hubert Zemler - werbel, bass drum, shrutibox (strona B). Dwa utwory, 22 minuty.

Monaural Poetry to cykl wydawniczy Patryka Zakrockiego, który zdaje się być uroczo staroświecki – analogowa rejestracja, zawsze na żywo bez post-produkcji, tylko nośnik winylowy (wycinany ręcznie) i zakaz jakichkolwiek elektronicznych publikacji. Why not!

Część szósta cyklu, to dwie kilkunastominutowe improwizacje utrzymane w szeroko pojmowanej estetyce living percussion. Na stronie pierwszej Pękala, na drugiej Zemler - obaj w ekspozycjach solowych. Pierwsza, dalece oniryczna podróż ma posmak ethno, bazuje na wielodźwięku, wpada w intrygujący, taneczny rytm. A zdobi ją piękna, medytacyjna puenta. Drugą ekspozycję budują dwa wątki – skromny, werblowy drumming i dron generowany ze shrutibox. Z czasem narracja staje się bardziej perkusyjna, nabiera odrobiny polirytmii. Gdy dron wraca, zdaje się stawiać duży znak zapytania i przepoczwarzać opowieść w nieokreśloną, konającą flautę.

 


Molok Mun L'orientation (Antenna Non Grata, CD 2025)

Studio domowe, Toruń, 2015: Rafał Kołacki, Dariusz Wojtaś, Dariusz Brzostek - elektronika, gongi, talerze, flety, instrumenty perkusyjne, dulcimer, taśmy, field recordings, Marek „Latarnik” Pędziwiatr - piano, syntezator, instrument perkusyjny oraz Anais Fourrier – głos, instrumenty perkusyjne. Siedem utworów, 48 minut.

W dobrej zbiorówce recenzji z muzyką improwizowaną nie może zabraknąć albumu w tym kontekście nieoczywistego. Zapraszamy na intrygujący trip po bezdrożach muzyki opętanej rytmem, po części tanecznej, nasiąkniętej folklorem świata, z naciskiem na Bliski Wschód i Afrykę, dodatkowo doposażonym literacko w słowa Jana Potockiego podawane nobliwym głosem pewnej francuskiej artystka. To muzyka, która koi nerwy, ale zadaje też pytania nasączone tajemniczą retoryką.

Pierwszy utwór ma tu prawie kwadrans i precyzyjnie nakreśla ramy estetyczne albumu. Obsesyjny rytm, afrykańska linia basu i ciepły, acz wilgotny z emocji, syntetyczny background, w którym dzieje się sporo zagadkowych rzeczy. W drugim utworze odnotowujemy więcej akcentów nieakustycznych i głos, który rozpoczyna długą, wielowątkową opowieść Potockiego. W kolejnych częściach rytm incydentalnie chowa się za syntezatorową melodyką, tudzież mrocznymi inskrypcjami, ale gdy powraca czujemy się z nim bardzo dobrze, zwłaszcza, iż kojarzy się z bliskowschodnimi eksploracjami nieodżałowanego Muslimgauze’a. Szczególnie taneczny wydaje się odcinek szósty, doprawiony szczyptą pikantnego fletu. Z kolei finałowa opowieść ujmująco zastyga frazami piana, odgłosami uciekającego ptactwa i pożegnalnymi słowami Potockiego.

 

 

wtorek, 28 października 2025

Daniel Thompson in Violet and Duo!


Artystyczne losy brytyjskiego gitarzysty Daniela Thompsona są doskonale znane stałym bywalcom tych łamów. Próżno jest bowiem szukać nagrania tego muzyka, które nie zostało w tym miejscu opatrzone stosownym, na ogół pełnym zachwytów komentarzem.

Thompson gościł na ostatniej edycji Spontanicznego Festiwalu, czym sprawił ogromną radość niżej podpisanemu, a także licznej, dragonowej publiczności. Potwierdził przy okazji wszelkie walory swoich improwizowanych narracji, o których donosiliśmy w tysiącu recenzji jego albumów.

Dziś czas na dwie tegoroczne świeżynki, które trafiły do odtwarzaczy redakcji tuż po październikowej wizycie muzyka w Poznaniu. Najpierw zapraszamy na nagranie solowe, potem na duet z Johnem Edwardsem. Same smakołyki!

  


Violet

Nagranie solowe składa się z pięciu rozbudowanych (kilku lub kilkunastominutowych) improwizacji i … ośmiosekundowej kody, rodzaju nieakustycznego żartu wprost ze studia nagraniowego. W trakcie gemu otwarcia muzyk koncentruje się na umiarkowanie dynamicznym skakaniu do strunach i rozsiewaniu sucho brzmiących, ale bardzo dźwięcznych akordów. Potem wchodzi w stadium kontemplowanego minimalu, ale wraca do akcji, wpada nawet w swobodny pół galop. Druga improwizacja, to prawdziwa epopeja minimalizmu. Gitarowy Becket, symfonia dźwięków zagranych i tych, których muzyk unika, budując niezwykłą dramaturgię spektaklu zaniechania i wyczekiwania. Gitarzysta rozmawia z ciszą, śle filigranowe flażolety, jakby stąpał gołą stopą na wysuszonej trawie.

Dla odmiany trzecia improwizacja jest krótka, ostra, zadziorna, niczym pozbawiony tekstu punkowy protest-song. Na etapie rozwinięcia muzyka zdaje się rozkładać tę pieśń na czynniki pierwsze. Czwarta improwizacja jest tą najdłuższą na albumie. Leniwy, medytacyjny, minimalistyczny początek z oddechem ciszy na plecach. Ledwie głaskane struny, znów plejada mikro flażoletów. Z czasem artysta zaczyna jednak energicznie szarpać za struny, szukać zagubionych melodii i czerstwego echa. Powtarza frazy i buduje pokrętną dynamikę. Preparuje, chwilami schodzi do pojedynczego obtarcia, ale zaraz potem eksploduje i rezonuje intensywną polerką. Piąta improwizacja w fazie wzbudzania przypomina martwą balladę. Muzyk skupiony jest na pojedynczych frazach, dotyka każdą strunę po kolei. Medytuje, spogląda w ciemność, ale w tej tajemniczej aurze zdaje się odnajdywać nowe porcje energii. Plącze się w zeznaniach, cedzi frazy zarówno na wdechu, jak i wydechu, wreszcie powraca do prymarnego minimalizmu. No, a potem rzeczone osiem sekund, rodzaj pulsującego post-dźwięku.

  


Where the Butterflies Go

Duet z legendą brytyjskiego kontrabasu, to Thompson w nieco innej pozie artystycznej. Muzyk temperamentny, daleki od minimalizmu, wojownik, który chętnie wchodzi w dynamiczne zwarcia i intrygujące, niekiedy szalone interakcje. No, ale z Edwardsem trudno sobie wyobrazić inną wymianę uprzejmości. Tu naczelną zasadą jest permanentna zmiana.

Trzy długie improwizacje (ta druga ponad dwudziestominutowa) i trzyminutowe resume, to zawartość tej strunowej potyczki. Początek grany jest w rytmie. Bas płynie wysoko, gitara wręcz przeciwnie, oba strumienie fonii są wszakże bardzo blisko siebie posadowione. Potem na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek, który nurkuje, z kolei gitara wznosi się pod nieboskłon. Opowieść faluje jak wzburzony ocean, bywa nawet taneczna. Początek drugiej odsłony, to imitacyjne szorowania strun na nisko ugiętych kolanach. Najpierw intensywne, potem dużo spokojniejsze. Przez moment artyści zbliżają się do ciszy, a improwizacja jeszcze zyskuje na urodzie. Pojawiają się preparacje, ale także post-bluesowy oddech na przemian z rockowym temperamentem. Na koniec tej części płyty muzycy wpadają w oniryczny rezonans. Struny ich instrumentów niemal śpiewają.

Początek trzeciej części dzieje się w głębokiej krypcie. Wszystko skrzypi i szeleści. Potem niespodzianka – małe zawody, kto szybciej i bieglej szarpie za struny. Tempo rośnie, hałas wzmaga się. Ale i tu czeka nas niespodziewany zwrot akcji – muzycy popadają w minimalistyczną medytację, a potem, na ostatniej prostej wspinają się na drobne wzniesienie. Finałową improwizacje otwiera pasmo drżenia. Szemrzące struny zadają  pytania, dla których odpowiedzią jest zaskakujący wzrost intensywności. Definitywnie moc jest z nimi do ostatniego dźwięku.

 

Daniel Thompson Violet (Empty Birdcage, CD 2025). Daniel Thompson – gitara akustyczna. Nagrane w Stamford Brook, Londyn, listopad 2024. Sześć improwizacji, 44 minuty.

John Edwards & Daniel Thompson Where the Butterflies Go (Earshots, CD 2025). John Edwards – kontrabas oraz Daniel Thompson – gitara akustyczna. Nagrane w Stamford Brook, Londyn, wrzesień 2024. Cztery improwizacje, 43 minuty.

 

 

piątek, 24 października 2025

Herzog, Muche & Nillesen play Anasýnthesi!


Kontrabasista Constantin Herzog, puzonista Matthias Muche oraz perkusista Etienne Nillesen muzykują wspólnie od kilku lat. Jeśli zawartość ich bandcampowej strony nie kłamie opublikowali właśnie szósty album. Bywało, iż jako trio tytułowali się TON lub T.ON. Tym razem okładkę płyty (a raczej jego grzbiet i inlay) zdobią jedynie nazwiska samych muzyków. Wydawcą jest pewien szwedzki label, którego front covery, to każdorazowo ciemnoszara plama nieokreślonego, ale zawsze groźnego mroku.

Muzycy prezentują na albumie nazwanym Anasýnthesi jedną rozbudowaną ekspozycję, którą zwą śmiało kompozycją, choć to raczej efekt dobrze ustrukturyzowanego procesu improwizacji. Budowanego z mozołem, świetnie udramatyzowanego i zdającego się nie marnować choćby sekundy na zbędne akcje, tudzież niepotrzebne dźwięki. Wyśmienite nagranie, podobnie zresztą jak wszystkie poprzednie dokonania tego tria. Jeśli to wasz pierwszy kontakt z nimi, tym większa winna być radość z odsłuchu.

 


Leniwą, minimalistyczną, skupioną akcję zawiązuje wysoko posadzony dron kontrabasowego smyczka, równomierny szmer przedmiotów na werblu i matowe, post-melodyjne westchnienia puzonu. Całość zdaje się być molowa, oniryczna, niemal egzystencjalna w swojej skłonności do zadawania pytań, na które nie ma odpowiedzi. Delikatnie pulsuje, zmienia barwy, schodzi niżej na kolanach (brawa dla smyczka), nabiera nieco kameralnego suspensu. To strwożony śpiew rezonujących, metalicznych przedmiotów i dętej, blaszanej tuby. Po pięciu minutach następuje subtelna zmiana klimatu. Smyczek znów wspina się ku górze, puzon zaczyna głębiej oddychać i wpadać w imitujące frazy interlokutora. Na werblu ciągle coś chrobocze, syczy i szeleści. Opowieść ma formułę dronową, ale jej faktura zdaje się zmieniać permanentnie. Po kolejnych kilku minutach każdy uczestnik tej gry śpiewa, czyniąc to zarówno na wdechu, jak i na wydechu. Wszystko lepi się do siebie i stanowi jedno muzyczne ciało. 

Po upływie kwadransa nieistniejącą scenę opanowuje kompulsywna cisza. Z mgły niedopowiedzenia wyłania się pierwszy dźwięk z werbla, który niespodziewanie tonie w ciszy. Po kolejnych kilku westchnieniach swoją opowieść rozpoczynają smyczek i puzon. Filigranowa, rozhuśtana opowieść toczy się przy wtórze szeleszczącej ciszy. Jest równie mroczna, jak oniryczna, znów z masą znaków zapytania i szczyptą definitywnie kameralnej zadumy. Po dwudziestej minucie muzycy i ich spłoszone instrumenty jakby nabierali wiatru w żagle. To teraz symfonia śpiewu zawieszonego tuż pod nieboskłonem, która zastyga w porannej mgle, ale potem nabiera lękliwej intensywności. Jeszcze tylko zejście do głębokiej krypty, a potem imponująca, drżąca finalizacja. Cisza po ostatnim dźwięku wydaje się wyjątkowo niepokojąca.


Herzog/ Muche/ Nillesen Anasýnthesi (Thanatosis, CD 2025). Constantin Herzog – kontrabas, Matthias Muche – puzon oraz Etienne Nillesen – snare drums. Nagrane w Tersteegenkirche, Kolonia, Niemcy, październik 2024. Jedna kompozycja, 33 minuty.



 

 

wtorek, 21 października 2025

The Phonogram Unit’ fresh outfit: Incoming & Atlântica!


Lizbońskiemu labelowi Phonogram Unit towarzyszymy od chwil jego narodzin, czyli mniej więcej przełomu dekady. Wydawnictwo założone przez samych artystów systematycznie dostarcza nowych nagrań, na ogół utrzymanych w stylistyce post-jazzowej, tudzież około jazzowej. Kiedyś muzyka była prezentowana co do zasady na jakże poręcznych płytach kompaktowych, teraz najczęściej dociera do nas jedynie w plikach elektronicznych. Cóż, znak czasu.

Portugalczycy są nacją dominującą pośród muzyków, których nagrania udostępnia PN, jakkolwiek goście z zagranicy także pojawiają się na ich produkcjach. Dziś zaglądamy do dwóch najświeższych, tu każdorazowo z udziałem internationals – najpierw niemieckiego gitarzysty w nagraniu z Kolonii, a potem gitarzysty i perkusisty z Brazylii w nagraniu z tamtejszego São Paulo.

Welcome!

 


Jeff Platz/ Pacho Dávila/ Vasco Furtado Incoming (The Phonogram Unit, DL 2025)

Kolonia, Niemcy, maj 2025: Jeff Platz – gitara elektryczna, Pacho Dávila – saksofon tenorowy oraz Vasco Furtado – perkusja. Pięć improwizacji, 31 minut.

Incoming, to niemiecko-portugalska improwizacja nastawiona na free jazzowe interakcje ze sporą domieszką poszukującego impro-rocka. Ponadgatunkowo usposobiony gitarzysta wnosi tu sporo narracyjnej świeżości, dla odmiany frazy saksofonisty wydają się odrobinę przewidywalne. Największym blaskiem zdaje się świecić perkusista, szczególnie jego dbałość o wielowarstwową rytmikę i dramaturgiczną precyzję. Album zawiera pięć dość podobnych do siebie improwizacji. Być może byłby to drobny zarzut, gdyby nie fakt, iż cała płyta ledwie przekracza dwa kwadranse.

Album otwiera bardzo ekspresyjny song, w trakcie którego każdy z muzyków może zaprezentować bogate portfolio artystycznych środków wyrazu. W podobnym klimacie utrzymana jest końcowa opowieść. W tak zwanym międzyczasie muzycy serwują nam dodatkowe elementy, które budują jakość całości. Dubowe echa gitary, chropowate, niekiedy siarczyste brzmienie saksofonu tenorowego i już anonsowane, świetnie unerwione akcje perkusisty, który nie potrzebuje szczególnej mocy i intensywności, by budować zwarty, niosący życie każdej frazie gitary i saksofonu, post-jazzowy groove.

 


Trio Atlântica Atlântica (The Phonogram Unit, DL 2025)

Estúdio Ori, São Paulo, Brazylia, październik 2024: Luiz Galvão – gitara, José Lencastre – saksofon oraz Wagner Ramos – perkusja, elektronika. Siedem improwizacji, 58 minut.

Kolejne zwarcie gitary elektrycznej, saksofonu i perkusji, to muzyczny meeting w brazylijskim São Paulo. Świetnie nam znany saksofonista z Lizbony spotyka tu dwóch transatlantyckich braci i zabiera nas w definitywnie intrygującą podróż. Brazylijczycy, co można przeczytać w albumowym credits, a nade wszystko posłuchać na rzeczonym albumie, z niejednego pieca chleb jedli, a ich związek z jakąkolwiek stylistyką zdaje się być co najmniej luźny. Dzięki temu całe nagranie niesie moc artystycznych, estetycznych i dramaturgicznych niespodzianek. Blisko godzinny album nie nudzi choćby przez ułamek sekundy.

Pierwsze dwa utwory są dość krótkie i udanie wprowadzają nas w klimat nagrania. Brazylijczycy eksperymentują z brzmieniem, Portugalczyk stawia na post-jazzowy flow dobrze kontrolując emocje. W kolejnych odsłonach pojawiają się akcenty elektroniczne, ale zdają się przede wszystkim wzbogacać rytmikę perkusji. Szczególnie intrygująco pobrzmiewa to w trakcie perkusyjnej introdukcji czwartej części. Najciekawiej narracja rozwija się w dwóch ostatnich utworach. Szósta część jest nerwowa, mroczna. Najpierw przypomina siarczysty ambient, potem muzycy ruszają w galop i dają do wiwatu. Ostatnia odsłona bazuje na basowym rytmie, który jest chyba generowany przez perkusistę i jego elektroniczne akcesoria. Gitara szuka tu gwiazd na niebie, z kolei strumień dętej post-melodii jest szorstki, lekko zabarwiony bluesem. Na finałowej prostej muzycy broczą w gęstej mazi i medytują.



 

piątek, 17 października 2025

Toc & Jean-Luc Guionnet in la malterie!


Francuskie trio Toc cieszy nasze uszy już od kilkanastu lat. Wydali dużo albumów, zagrali setki koncertów (nie ominęli w tym zacnym dziele pewnego spontanicznego festiwalu w zachodniej Polsce), chętnie wchodzą w kwartetowe koincydencje. Ich muzykę zwykliśmy obrazować sytuacją, w której słynni The Doors, po śmierci swojego wokalisty, kontynuują karierę w instrumentalnym trio i skupiają się wyłącznie na improwizacji.

Tak, definitywnie kochamy Toc i bardzo cieszymy się, iż w naszych odtwarzaczach wylądowała właśnie ich nowa płyta. I to w wersji trio+ z francuskim kolegą, świetnie nam znanym saksofonistą Jean-Luc Guionnetem. So, welcome!

  


Sytuacja jest zdecydowanie koncertowa, znana nam miejscówka w Lille i jedna improwizacja, która trwa dwa kwadranse i trzy minuty z sekundami. Początek nagrania wydaje się typowy dla tocowych introdukcji – rytmiczne szmery na werblu, strzępy gitarowych fraz i plamy rozgrzewającego się Fendera. Saksofonista pojawia się w grze po kilkudziesięciu sekundach, jest nieco wystudzony, jakby w oczekiwaniu na interakcje partnerów. Muzycy potrzebują tu ledwie kilku chwil, by uporządkować szyk i ruszyć w podróż, dla której free jazz, fusion, rockowa psychodelia, tudzież ognista ściana dźwięku są w pełni akceptowalnymi opcjami. Flow z każdą chwilą zdaje się rozlewać coraz szerszym korytem. Przypomina dziecięcy kalejdoskop, tyle, że pleciony wyłącznie mrocznymi barwami.

W okolicach dziesiątej minuty kwartet jest już w kipieli, w szalonym tańcu, który ciągnie ku kolejnym wzniesieniom ekstremalnie rozgrzany saksofonista. Po kilku minutach muzycy zdejmują jednak nogę z gazu i przechodzą w tryb drżącego wyczekiwania. Każdy dodaje teraz do strumienia dźwiękowego indywidualne zdobienia i smaczki dźwiękowe. Opowieść przybiera formę kołysanki, która z każdym kolejnym wahnieniem nabiera intensywności. Saksofonista znów staje na froncie i wzywa do walki. Gitarzysta wpada w trans, choć niekoniecznie pnie się ku kolejnemu wzniesieniu. Pianista i perkusista rozglądają się wokół i szukają nowych inspiracji.

Tymczasem perkusja wpada w umiarkowanie dynamiczny 2step i zdaje się kierunkować kwartet niejako na nowo. Tuż po przekroczeniu dwudziestej piątej minuty muzycy znów stają w ogniu emocji, choć w przeciwieństwie do poprzedniej tego typu sytuacji flow wydaje się bardziej rozrzedzony, niepodziewanie swobodny, mimo wysokiego poziomu intensywności. W tym momencie każdy z artystów wydaje się mieć swój pomysł na drobną destymulację. Ale do tej jednak nie dochodzi. Finał koncertu, to kolejny spazm ekspresji, który zostaje wyjątkowo zwinnie ugaszony i umiera przy wystudzonych dźwiękach gitary.

 

Toc & Jean-Luc Guionnet Quelques idées d’un vert incolore dorment furieusement (Circum-Disc, CD 2025). Jean-Luc Guionnet – saksofon, Jérémie Ternoy - Fender Rhodes, piano bass, Ivann Cruz – gitara oraz Peter Orins – perkusja. Nagrane w la malterie, Lille, Francja, marzec 2024. Jedna improwizacja, 33 minuty.

 

 

wtorek, 14 października 2025

Marta Warelis & Ada Rave! Peel/Mondo!


Polkę i Argentynkę spotykamy w przewspaniałych okolicznościach amsterdamskiego Splendoru. Artystki swobodnie improwizują, a nas cieszy fakt, iż dokumentacja tego wydarzenia z mocy nowojorskiego Relative Pitch Records szczęśliwie trafia do naszych odtwarzaczy.

Album Peel/Mondo przynosi sześć zwartych opowieści na fortepian i saksofon, podanych w dość stabilnych interwałach czasowych - od pięciu do ośmiu minut.

  


Początek nagrania wydaje się bardzo radosny. Frywolne podskoki, ciepłe melodie sopranino, matowe, analogowe brzmienie piana, jakby pozbawionego pudla rezonansowego. Po kilku pętlach artystki niepodziewanie stają u bram free jazzu. Druga opowieść przynosi smutek, rodzaj nostalgii niesiony szumem z tuby saksofonu tenorowego i dźwiękami minimalistycznej klawiatury. Czas znów gra tu na korzyść Marty i Ady. Rośnie tempo, pojawia się rozsądna porcja ekspresji. W kolejnej opowieści Warelis pracuje zarówno na klawiaturze, jak i strunach, a w rękach Rave ponownie sadowi się najlżejszy z saksofonów. Całość ma swoją meta taneczną dynamikę i ujmujące, spowolnione interludia, tu niemal z klasycznym posmakiem.

Czwarta improwizacja śmiało zasługuje na miano tej najpiękniejszej. Introdukcja Marty znów realizowana w środku i na zewnątrz, wystudzony tenor i obustronne akcje perkusjonalne. Brudne brzmienie, zadziorne frazy, zmyślnie rozkołysana dynamika. Emocje rosną tu z każdą sekundą, a puentą okazują się urokliwe akcje inside piano. Dla odmiany piąta opowieść, to spokój, czyste, niekiedy krystaliczne wręcz brzmienie. Piano płynie tu doliną, saksofon garbem niewielkiego wzniesienia. Końcowa improwizacja błyszczy niczym zachód słońca nad umiarkowanie spokojnym oceanem. Garść preparowanych fraz dętych i smakołyków wprost z fortepianowych strun komponuje filigranowy zmierzch podkreślający ulotność całego spotkania.

 

Marta Warelis & Ada Rave Peel/Mondo (Relative Pitch, CD 2025). Ada Rave – sopranino, saksofon tenorowy oraz Marta Warelis – fortepian. Nagrane w Splendor, Amsterdam, czerwiec 2024. Sześć improwizacji, 36 minut.



piątek, 10 października 2025

Michel Doneda & Frédéric Blondy in Points of Convergences!


Dwóch Królów francuskiej, swobodnej improwizacji, obiekt sakralny w samym sercu niepowtarzalnego Paryża i prawie sto minut dźwięków jedynych w swoim rodzaju. To nic, że musieliśmy czekać na nie całe jedenaście lat. Najlżejsze odmiany saksofonów i fortepian wyposażony w długie struny i wielkie pudło rezonansowe. Odpływamy w niebyt odsłuchu, gubimy tropy, zacieramy ślady. Nie planujemy drogi powrotnej.

 


Nagranie Michela Donedy i Frédérica Blondy’ego powstało jednego wieczoru i składa się z ośmiu opowieści, które trwają od ledwie kilku minut, to dwóch pełnych kwadransów. Ta pierwsza rozpoczyna się dość leniwie. Z tuby saksofonu snuje się melodia niesiona spokojnych oddechem cyrkulacyjnym. Obok szeleszczą struny fortepianu. Wszystko zdaje się z czasem popadać w stan postępującego rezonansu, chwilami nabierając niemal post-industrialnej faktury. Frazy wiją się niczym węże gaszone mrokiem ciemnych korytarzy. Druga opowieść wybudza wszystkich z głębokiego snu. Saksofon pokrzykuje, klawisze piana stawiają stemple kardynalnej obecności. Hałaśliwa dęta biel w opozycji do masywnej, fortepianowej czerni. Niektóre akcje artystów noszą znamiona substancji free jazzowej.

W trzeciej odsłonie parada świstów i szumów o dużym poziomie intensywności, powleczona niewidzialną, nieistniejącą warstwą elektroakustyki. Piano wpada w nostalgię delikatnych klawiszy, sopran wznosi ku górze strzeliste drony. W kolejnej opowieści oba instrumenty drżą i rezonują donośnym śpiewem. Narracja nie po raz pierwszy tego wieczoru wydaje się nad wyraz głośna, niemal noise’owa, ale toczy się w tempie marsza pogrzebowego. To jakby ceremonia umierania, ale też ulotna lewitacja. Na odchodnym saksofon nabiera masy i sprawia wrażenie groźnego zwierza.

Początek drugiego albumu w zestawie otwiera monumentalna, prawie trzydziestominutowa improwizacja. To rodzaj wystudzonej, niekończącej się medytacji. Od mrocznego dna, po nieosiągalne szczyty górskie. Wszystko podszyte minimalizmem i nerwem rytmu skrytym głęboko w pudle rezonansowym piana. Dla kontrastu szósta, kilkuminutowa opowieść, to erupcja dynamiki, ekspresji, siły saksofonowej, okazjonalnie preparowanej tuby i mocy dynamicznych klawiszy.

W trakcie przedostatniej części muzycy znów zabiera ją nas na lewitujący spacer w nieznane, gdzie pojęcie upływającego czasu jest paradygmatem nieistotności. Ukojenie, szorstki spokój, szczypta perkusjonalnych akcji piana i saksofonowego przedechu. To rodzaj kołysanki dla jeszcze niewystygłych umarlaków. W pudle rezonansowym dzieją się post-akustyczne cuda, nie brakuje pokrętnego rytmu, w tubie saksofonu mości się sporo brudnych, wykolejonych fraz. Finał płynie wszakże z ciepłej klawiatury i melodyjnie usposobionego dęciaka. Ostatnia historia niespodziewanie sięga po atrybuty jazzu. Z klawiatury, z dużą dawką melodii, z niemal klasycznym sznytem czystości gatunkowej. To skoczne i radosne zakończenie.

 

Michel Doneda, Frédéric Blondy Points of Convergences (Relative Pitch, 2CD 2025). Frédéric Blondy – fortepian oraz Michel Doneda – saksofon sopranowy, sopranino. Nagrane w Eglise Saint-Merry, Paryż, czerwiec 2014. Osiem improwizacji, 96 minut.




 

środa, 8 października 2025

Screaming Echoes 9. Spontaneous Music Festival! The report from the event!


Było już sporo po dwudziestej drugiej w pierwszy październikowy piątek, gdy na scenie poznańskiego Dragon Social Club zapowiedziano występ kwartetu Lava, który miał domknąć drugi dzień imprezy. Tymczasem na czterech białych krzesełkach, na wprost dwóch mikrofonów niespodziewanie zasiadło czworo wokalistów – od lewej do prawej: Almut Kühne, Jaap Blonk, Isabelle Duthoit i Phil Minton. Zajęli nam ledwie kwadrans, klecąc wszakże definitywnie historyczne ad hoc story, powstałe z inicjatywy ich samych, w momencie, gdy okazało się, że najstarszy z nich dotarł do Poznania jednak dzień wcześniej. Po kompulsywnym występie i huraganie oklasków, na scenie w końcu pojawił się anonsowany Lava Quartet, choć i on w zaskakująco odmiennym personalnie zestawieniu.

 


Dziewiąta edycja Spontaneous Music Festival poświęcona została improwizowanej wokalistyce, czy może lepiej rzec, sztuce wydawania dźwięków wyłącznie własnym ciałem. Czworo gości głównych, do tego piętnastka instrumentalistów, trzy dni koncertowe, dwanaście (a w sumie trzynaście) setów i moc zaskoczeń, zarówno tych personalnych, jak i typowo artystycznych. Organizatorowi o poziomie tych ostatnich nie wypada opowiadać, ale też próżno szukać w trakcie całej imprezy występu, który przynudził, tudzież nie wyrwał choćby kilku włosów z głowy (nawet jeśli ich w ogóle nie posiadamy).

Francuzka Isabelle Duthoit ukradła serca wszystkich bodaj na wieczność. Dylematem każdego pozostanie jedynie to, który z jej trzech (a w sumie czterech) performansów zachwycił najbardziej. Ten solowy był starogreckim dramatem, podkreślonym czarną kreacją artystki, uplecionym wspaniałą dramaturgią i porcją dźwięków, których chyba nikt poza Isabelle nie potrafiłby wydobyć z najgłębszych trzewi drobnego, kobiecego ciała. Jej kwartet z łódzkimi Wężami Kobro (Aleksandra Chciuk na fortepianie, Michał Rupniewski na skrzypcach, Paweł Sokołowski na saksofonach) kleił się do ostatniego dźwięku, świetnie zbilansowany wokalnie (Chciuk także śpiewała!) i ubarwiony klarnetowymi ekspozycjami Duthoit. Wreszcie duet z angielskim gitarzystą Danielem Thompsonem. Symfonia minimalizmu syconego jednak niebywałymi emocjami, precyzyjną dramaturgią i istotnością każdej frazy.

 


Jaap Blonk z Amsterdamu wystąpił w dwóch składach ad hoc. Najpierw we czwartek w kwartecie z poznańskim triem Sumpf (Paweł Doskocz na gitarze elektrycznej, Patryk Daszkiewicz i Piotr Tkacz – elektronika i elektroakustyka), potem kolejnego dnia w trio z irlandzkim pianistą Paulem G. Smythem i grającym na gitarze elektrycznej Łukaszem Marciniakiem. Oba sety były intrygująco głośne, dobrze skonstruowane, podkreślające w wymiarze elektroakustycznym ekspresję wokalnych igraszek Holendra. W drugim z setów Blonk używał także elektroniki i był pełnoprawnym noise’makerem do pary z gitarzystą. Zupełnie przy okazji, perfekcyjnie zorganizowany starszy Pan był pierwszym w historii festiwalu muzykiem, który przyjechał z … własnym terminalem płatniczym.

Niemka Almut Kühne doskonale dopełniła spektrum wokalne festiwalu. W jej eskpozycjach nie brakowało bowiem melodii i śpiewu. Wystąpiła czterokrotnie. W pierwszej kolejności usłyszeliśmy ją w trio z angielskim altowiolinistą Benedictem Taylorem i grającym na gitarze akustycznej Pawłem Doskoczem. Dwaj ostatni muzykują razem już od kilku lat, co było wyśmienicie słychać w kolektywnych zwarciach obu instrumentów strunowych, w trakcie których Almut zdawała się pozostawać nieco w cieniu. Najpiękniej trio frazowało wszakże w okolicach ciszy, gdy każdy dźwięk, każda fraza była na wagę złota. Drugi występ Kühne, to bazowa formacja Lava Quartet, w której miejsce nieobecnego kontrabasisty Gonçalo Almeidy wypełnił niemiecki saksofonista Julius Gabriel. Lava w tym wymiarze personalnym, to zupełnie inny band. Każda chwila ich post-kameralnego koncertu była jak spokojna rzeka, której końca nie widać. Ów spektakularnie urokliwy występ zwieńczył drugi dzień festiwalu. Następnego dnia Almut zaprezentowała się w duecie z katalońską pianistka Jordiną Millą, czyli na scenie zameldowała się dokładnie połowa kwartetu Lava. Tu królował minimalizm, wystudzona melodia, zarówno czyste frazy, jak i te fenomenalnie preparowane.

 


Kwartetu festiwalowych wokalistów i wokalistek dopełnił sam Phil Minton. 85-latek pojawił się w Poznaniu w świetnej formie, zarówno artystycznej, jak i fizycznej. W piątek zaprezentował się w wokalnym summicie zupełnie niezapowiedziany, w sobotę wraz z portugalskim organistą Davidem Maranha i pracującym na laptopie Gerardem Lebikiem fantastycznie zakończył festiwal. Set ostatni świetnie kontrastował z dominującą akustyką poprzednich festiwalowych wydarzeń, niósł niepokój, mroczne drony organów elektrycznych i niewyczerpane pokłady mintonowych gwizdów, oddechów i metaforycznych melodii.

Pośród dwunastu zaplanowanych setów festiwalowych jedynie trzy pozbawione były atrybutów wokalnych, a wszystkie umiejscowione zostały w line-up’ie ostatniego dnia. Najpierw solowy występ saksofonisty Juliusa Gabriela, który wystąpił w zastępstwie chorego Almeidy - wyśmienity set na saksofon tenorowy i sopranowy. Szczególnie podobać się mogły jego dynamiczne pasaże na większym z dęciaków przy eksplozywnym zastosowaniu oddechu cyrkulacyjnego. Kolejny członek Lava Quartet, niemiecki perkusista Wieland Möller improwizował z kolei w ad hoc duecie z Łukaszem Marciniakiem. I tu znów mogliśmy poczuć się zaskoczeni. Znany z subtelnej narracji w ramach kameralnej Lavy perkusista stanął w szranki niemal noise-rockowej wymiany ciosów z wyjątkowo dynamicznie usposobionym gitarzystą. Ich opowieść miała kilka faz, a wieńczyła ją post-psychodeliczna drama, w trakcie której Łukasz pracował na kolanach manipulując gitarowymi przetwornikami.

 


Last, but not least tej opowieści, trio Paul G. Smyth na fortepianie, Benedict Taylor na altówce i Daniel Thompson na gitarze akustycznej. Panowie, wbrew pozorom, improwizowali w takim składzie po raz pierwszy. Sprawiali wrażenie, jakby niczego innego w  swym dotychczasowym życiu nie robili. Akustyczna magia każdego dźwięku (brawa dla Bartka Olszewskiego za fenomenalne nagłośnienie całego festiwalu!), ocean wyłącznie udanych interakcji i niekończąca się falanga fraz, także tych, który artyści ostatecznie nie zagrali. 

Do zobaczenia za rok!

 

*) zdjęcia własne nieobjęte jakimikolwiek prawami autorskimi

1. Almut, Jaap, Isabelle, Phil

2. Isabelle

3. David, Phil, Gerard

4. Paul, Daniel, Benedict



wtorek, 7 października 2025

Jesienne koncerty cyklu Spontaneous Live Series


(informacja prasowa)

 

Jesienna edycja cyklu koncertów muzyki improwizowanej, organizowanego w Poznaniu pod szyldem Spontaneous Live Series, zapowiada się wyjątkowo smakowicie – cztery koncerty, a na nich legendy gatunku, uznane nazwiska i garść tych, których winniśmy koniecznie poznać. Dwie daty październikowe, dwie listopadowe – bukujmy swój czas bez zbędnej zwłoki!

Jeszcze nie wybrzmiały echa kolejnej epokowej edycji Spontaneous Music Festival, a poznański Dragon Social Club i Trybuna Muzyki Spontanicznej zapraszają na pierwszy jesienny koncert cyklu Spontaneous Live Series, który wyśmienicie wpisuje się w fundamentalną ideę tego przedsięwzięcia i wszelkiego, co spontaniczne w tej części świata.

Do Poznania przyjeżdżają muzycy zagraniczni i na scenie Małego Domu Kultury zwierają szyki z muzykiem polskim w składzie definitywnie skleconym „ad hoc”.

  


Dwójka przedstawicieli naszego ulubionego Iberian Penincula – pianistka Clara Lai i perkusista Vasco Furtado tworzą stale współpracujący duet, do którego dołączy poznański gitarzysta Paweł Doskocz. Zapowiada się jakże swobodna improwizacja, której tropy gatunkowe zdają się być nieodgadnione.

Stali bywalcy cyklu świetnie pamiętają, iż  Doskocz i Furtado grali już razem w Dragonie, ponad sześć lat temu, co świetnie słychać na pewnym spontanicznym albumie (link w dalszej części na tekstu).

Cytując artystów z południowo-zachodniego skraju Europu: Hiszpańska pianistka Clara Lai i portugalski perkusista Vasco Furtado nawiązali współpracę muzyczną mieszkając w Lizbonie. Pomysł na występy jako duet zrodził się po otrzymaniu zaproszenia do udziału w serii koncertów w Katalonii w 2023 roku. Zachwyceni tym artystycznym połączeniem postanowili kontynuować współpracę. Ich występy, to porywający dialog między dwojgiem improwizatorów, nieustannie poszukujących sposobów na zaskoczenie samych siebie, na nawiązanie autentycznej i bezstronnej interakcji. To przywiązanie do autentyczności i spontaniczności stanowi fundament ich muzycznego partnerstwa.

 

Spontaneous Live Series Vol. 76, 11 października 2025, Poznań, Zamkowa 3, godz. 20.00

Clara Lai - fortepian

Vasco Furtado – perkusja

Paweł Doskocz – gitara elektryczna

 

https://claralai.com

https://vascofurtado.bandcamp.com

https://paweldoskocz.bandcamp.com/

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-004

 

Szalenie atrakcyjnie zapowiadają się także kolejne spontaniczne spotkania w Poznaniu. We czwartek 30 października gościć będziemy legendarny kwartet The Electrics, który od lat tworzą szwedzcy artyści Sture Ericson na saksofonach i Raymond Strid na perkusji, niemiecki trębacz Axel Dörner oraz kanadyjski kontrabasista Joe Williamson. Te nazwiska nie wymagają jakichkolwiek rekomendacji. Dodajmy, iż formacja powraca na deski Dragona po sześciu latach, gdy była uczestnikiem trzeciej edycji Spontaneous Music Festival.

Koncerty listopadowe też winny podnieść temperaturę krwi fanów muzyki improwizowanej i post-jazzowej. Najpierw 6 listopada zagra ekscytujące trio - John Butcher na saksofonach, Florian Stoffner na gitarze oraz Chris Corsano na perkusji. Zjednoczone siły angielskie, szwajcarskie i amerykańskie gwarantują nam kosmiczny poziom artystyczny.

Wreszcie 14 listopada do Poznania powróci stały bywalec dragonowych koncertów, portugalski gitarzysta Marcelo Dos Reis. Tym razem zagra ze swoim autorskim triem Flora. Wspomagać go będą - na kontrabasie Miguel Falcão, a na perksuji Luís Filipe Silva

Zapraszamy na koncerty bardzo gorąco!


 

piątek, 3 października 2025

Anaïs Tuerlinckx i John Butcher na nowych albumach dokumentujących Call and Response 8. Spontaneous Music Festival


(informacja prasowa)

 

Dziewiąta odsłona poznańskiego Spontaneous Music Festival wystartowała z hukiem dokładnie we czwartek drugiego października. Jednym z rytuałów imprezy są nowe płyty z nagraniami zarejestrowanymi w trakcie edycji poprzedniej. Nie inaczej jest w tym roku. W piątek 3 października swoje światowe premiery mają albumy Spontaneous Live Series 016 i 017. Oba są już dostępne zarówno w formie plików elektronicznych, jak i na nośnikach fizycznych, tu tradycyjnie poręcznych płytach kompaktowych.

  


Na katalogowej szesnastce pomieszczono dwa festiwalowe sety, w jakich wystąpiła w roku ubiegłym belgijska pianistka Anaïs Tuerlinckx. W drugi dzień imprezy (dokładnie z piątek) improwizowała po raz pierwszy (a zatem w tzw. secie ad hoc) z niemieckim saksofonistą Jonasem Engelem. Ów zakochany w preparacji duet przez wielu uznany został za jedno z najbardziej spektakularnych wydarzeń ubiegłorocznej edycji Spontaneous Music Festival. Na albumie SLS 016 odnajdziemy również sobotni set pianistki, tym razem poczyniony w towarzystwie jej stałej partnerki artystycznej Andrei Ermke, wykorzystującej w trakcie scenicznej pracy dźwiękowej mini-dyski zawierające sample i fonie szeroko rozumianego otoczenia. Jak wspominano w festiwalowych relacjach prasowych:  od subtelnej ciszy do ceremonialnego hałasu – to była droga, jaką przebyły na scenie Dragona artystki z Berlina.

Spontaneous Live Series 016: Anaïs Tuerlinckx with Jonas Engel and Andrea Ermke Live at 8th Spontaneous Music Festival (Spontaneous Music Tribune, CD 2025). Anaïs Tuerlinckx – fortepian preparowany, Jonas Engel – saksofon altowy (pierwsza improwizacja), Andrea Ermke – mini discs, sample (druga improwizacja). Nagrane 4 i 5 października 2024, Dragon Social Club, Poznań. Dwa utwory, 56 minut.

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-016

 


Z kolei album cyklu oznaczony numerem katalogowym 017 zawiera finałowy set poprzedniej edycji festiwalu. Tak pisano o nim w relacjach prasowych: Finał imprezy przypadł w udziale Large Ensemble, dla którego notyfikację (scenariusz improwizacji) przygotował John Butcher. Koncert mienił się intrygującą, jakże zmienną dramaturgią. Tentet dzielił się raz za razem na duety, tria czy kwartety. Sięgał po atrybuty swobodnego jazzu, niuanse kameralistyki, miał też w części środkowej piękną ekspozycję dronową graną pełnym zestawem instrumentalnym. Dodajmy, iż na etapie produkcji albumu formacja – wedle woli saksofonisty - przejęła ostatecznie nazwę własną Dragon 10, a wykonany przez nią utwór Poznań Contours.  

Spontaneous Live Series: John Butcher’s Dragon 10 Live at 8th Spontaneous Music Festival (Spontaneous Music Tribune, CD 2025). John Butcher – saksofon tenorowy, sopranowy, notyfikacja graficzna, Mark Wastell - instrumenty perkusyjne, Phil Durrant - elektryczna mandolina, Luís Vicente - trąbka, Salvoandrea Lucifora – puzon, Adam Pultz Melbye – kontrabas, Ståle Liavik Solberg - perkusja, Anna Jędrzejewska - fortepian, Ksawery Wójciński - kontrabas oraz Ostap Mańko - skrzypce. Nagrane 6 października 2024, Dragon Social Club, Poznań. Jeden utwór, 29 minut.

https://spontaneousliveseries.bandcamp.com/album/spontaneous-live-series-017