Październikowa zbiorówka świeżych recenzji znów pod znakiem rollercosterowej zmienności gatunkowej i estetycznej. Jedenaście nowych albumów, jak zawsze z całego świata! Czytajcie, słuchajcie, cieszcie się i … kupujcie!
Zaczniemy z Monkiem na sercu, po portugalsku z drobną domieszką
holenderską, potem blok nagrań z niepowtarzalnej Argentyny, zaskakujący, minimalistyczny
wątek japoński pod sztandarem brytyjskim, szwedzkie, post-jazzowe interludium,
dwie mroczne, gęste, post-ambientowe produkcje z Belgii, wreszcie podwójny finał
w barwach krajowych - perkusyjny w wersji na tysiąc procent analogowej i
elektroakustyczny, który przeleżał się w szufladzie całą dekadę.
Welcome!
The Monkious No Straight With Chaser (JACC, CD
2025)
Salão Brazil, Coimbra, Portugalia, styczeń 2023:
Philipp Ernsting – perkusja, Gonçalo Almeida – kontrabas oraz Marcelo dos Reis
– gitara elektryczna. Sześć kompozycji Theloniousa Monka, 49 minut.
Te trójkę znakomitych improwizatorów cenimy nad wyraz. Dodajmy,
iż w takim składzie nigdy jeszcze razem nie grali. Na swobodnie improwizowane
spotkanie (tako rzecze albumowe credits) umówili się w rodzinnej dla
gitarzysty Coimbrze. Postanowili wszakże swojemu występowi nadać pewne
narracyjne ramy, szkielet, tudzież schemat działań i w tym celu … wybrali sześć
krwistych evergreenów samego Monka. Tytuły świetnie rozpoznawalne,
wspaniałe, łamane melodie legendarnego pianisty, dużo zabawy i nade wszystko
wirtuozerskiego kunsztu. Dobrze słucha się tego koncertu, choć niżej podpisany
czeka, aż ta trójka muzyków spotka się ponownie i zaimprowizuje bez jakiegokolwiek
szkieletu narracyjnego.
Muzycy w trakcie całego koncertu poruszają się z kocią zręcznością.
Ich opowieści są lekkie, zabarwione humorem, niekiedy błyskotliwe. Wszystko zdają
się tu czynić z mistrzowską precyzją. Temat (czytaj: pretekst do improwizacji)
podaje najczęściej gitarzysta. Epistrophy ma dobre tempo, jakie daje
sekcja rytmu i gitarowe ukołysanie. Evidence, po uroczym basowym wstępie,
przypomina pokraczny, ale jakże uroczy taniec, nasączony zgrzebnym bluesem i
zawadiackimi okrzykami. Bermsha Swing podany jest z latynoską zwiewnością
i nonszalancją. Z kolei wieńczący album Blue Monk zdobi wyśmienita,
preparowana introdukcja, kreowana przez każdego z improwizatorów. Drive
jest brawurowy, a po oklaskach muzycy wracają i improwizują … stuprocentowego
Monka. Good job!
Martín Proscia & Luciano Bagnasco Trayectorias
Temporales (Neue Numeral, DL 2025)
La Huerta Estudio, Argentyna, marzec 2025: Martín
Proscia – saksofon barytonowy (1, 2, 5, 6), sopranowy (3, 4, 6) oraz Luciano
Bagnasco – amplifikowana gitara akustyczna. Sześć improwizacji, 42 minuty.
Argentyńska muzyka improwizowana trzyma poziom! Spotkanie
intrygująco brzmiącej gitary (nie sposób uwierzyć, iż taki efekt foniczny może
dawać akustyk podłączony pod wzmacniacz!) i niebanalnych saksofonów, to
więcej niż udane nagranie. Losy Bagnasco śledźmy od zawsze, tu wysoka jakość
nie jest jakimkolwiek zaskoczeniem. Z jego partnerem spotykamy się bodaj po raz
pierwszy i bez zbędnej zwłoki zapisujemy jego dane w kajecie wiecznej pamięci.
Album ma ciekawą dramaturgię. Pierwsze trzy i piąta
improwizacja, to miniatury, łącznie trwają osiem minut. Improwizacja czwarta,
to minut kilkanaście, a album wieńczy opowieść, która sięga dwudziestu minut. W
ofercie miniatur mamy dwie krwiste, noise’owe eksplozje i tyleż post-ballad,
która stawiają na niemal czystą akustykę. Najwięcej radości dają wszakże długie
improwizacje. Ta pierwsza jest leniwa, mroczna, na poły dronowa. Nie brakuje w niej
brudnych, emocjonalnych fraz, ale też detalicznych subtelności. Na koniec czeka
nas prawdziwa epopeja pełna zwrotów akcji, tysiąca brzmień i narracyjnych
niespodzianek. Od dubowych odgłosów i mantrycznego zaklinania węży, przez
sopranowe śpiewy, aż po barytonowe protest-songi. Od równie mrocznej, jak
onirycznej medytacji, po tumany kurzu i szmeru. Finał zaś tonie w
post-psychodelicznym ambiencie.
Fabio Piñas/ Lucas Albarracín/ Matías Formica Esfera
(dForma Discos, DL 2025)
Tecson Estudio, Argentyna, kwiecień 2025: Fabio R. Piñas
– perkusja, instrumenty perkusyjne, Lucas Albarracín - horn, flugelhorn oraz
Matías Formica – saksofon barytonowy, klarnet basowy, flet basowy. Dziewięć
utworów, 44 minuty.
Tym razem nagranie argentyńskie w nieco bardziej kameralnym
klimacie, po części zapewne skomponowane.
Drewniak i blaszak stają tu w szranki wyważonej, niekiedy dość
wystudzonej narracji, którą nakręca nade wszystko bardzo aktywny i na ogół
bardzo kreatywny drummer.
Skupiona, w pełni kontrolowana pieśń otwarcia nie obiecuje
zbyt wiele, szczęśliwe na dalszym etapie nagrania muzyka tria broni się bez
większego trudu. Dodajmy, że szczególnie udanie w utworach parzystych, każdorazowo
introdukowanych przez perkusistę, któremu nie brakuje adekwatnych dramaturgicznie
środków wyrazu. W odsłonie drugiej króluje ciekawa melodyka, w czwartej, pod intrygującym
dyktatem saksofonu barytonowego, soczyste, post-jazzowe emocje, z kolei w szóstej
jakość płynie znów ze strony saksofonisty, a dokładnie jego rezonującej tuby.
Dobrze temu ostatniemu utworowi robi także rytm i odpowiednia dynamika
perkusji. W części ósmej, po talerzowym otwarciu i porcji preparowanych fraz
dętych, opowieść nabiera wiatru w żagle i syci się zmyślną melodyką barytonu i horna.
Matías Formica Absurdo (Neue Numeral, DL 2025)
Mirífico Estudio, La Plata, Argentyna, październik
2023: Matías Formica – saksofon barytonowy, tenorowy, kompozycje, Jona Schenone
– kontrabas oraz Sebastián Stecher – perkusja plus gościnnie: Manu Berardi –
saksofon tenorowy (2, 6, 7) oraz Leo Paganini – klarnet basowy (4, 6). Siedem
utworów, 53 minuty.
Argentyna, odsłona trzecia i porcja pełnokrwistego jazzu.
Podmiotem odpowiedzialnym pewien saksofonista z Buenos Aires, które losy
śledzimy na bieżąco i trio temperowanego free jazu, które trzykrotnie rozrasta
się do kwartetu, a raz nawet do kwintetu – każdorazowo z dęciakiem w roli
dopraszanego. Solidne granie, być może bez specjalnego błysku, ale dla fanów
dobrze ukształtowanego jazzu, to lektura obowiązkowa.
Album wypełnia siedem kompozycji z wyraźnie zarysowanym tematem,
dużą ilością kolektywnych interakcji i garścią wyrazistych ekspozycji solowych,
szczególnie tych granych na barytonie i klarnecie basowym. Wariant w trio
sprawdza się w trzecim utworze, który bazuje na nieoczywistej melodyce i
ciekawie zdeformowanym metrum. Nagrania w kwartecie nie zawsze niosą ze sobą
odpowiednią dawkę emocji i napięcia dramaturgicznego, ale owe niedoskonałości
świetnie rekompensuje nagranie w kwintecie, ze świeżym drive’em i urozmaiconą
melodyką każdego z trzech dęciaków. Udanie prezentuje się także ostatni utwór
grany na powrót w kwartecie. Nuta soczystej kameralistyki, smyczek i
intrygująco wystudzone dęte frazy.
Takashi Masubuchi, Wakana Ikeda, Tom Soloveitzik & Yoko
Ikeda Microcanonical Ensemble (Tombed Vision, CD 2025)
Czas i miejsce nagrania nieznane: Takashi Masubuchi – gitara
akustyczna, Wakana Ikeda - harmonica (I), flet (II, III), Tom Soloveitzik –
saksofon tenorowy (I, II), sopranowy (III) oraz Yoko Ikeda - skrzypce (I, II),
viola da gamba (III). Trzy utwory, 74 minuty.
Takashi Masubuchi, Fumi Endo & Yusuke Kawamura Styx
(Tombed Vision, CD 2025)
Czas i miejsce nagrania nieznane: Takashi Masubuchi – gitara
akustyczna, Fumi Endo – fortepian oraz Yusuke Kawamura – trąbka. Sześć utworów,
48 minut.
Dwa albumy japońskiego gitarzysty Takashi Masubuchiego, to
dalece zaskakująca podróż muzyczna. Minimalistyczna, redukcjonistyczna,
definitywnie dobrze zaprogramowana, z elementami improwizacji, które trudno
precyzyjnie wskazać. W obu nagraniach, szczególnie kwartetowym, niewątpliwy
jest także impakt ze strony kompozytorów muzyki współczesnej, takich jak Morton
Feldman, czy Jürg Frey. Ale nade wszystko ta pokaźna porcja japońskiej muzyki,
to rodzaj medytacyjnej sesji, po której każdy codzienny problem zdaje się
stawać błahostką.
Album kwartetowy, to trzy ponad dwudziestominutowe opowieści.
Pełne minimalistycznej repetycji, wyczekiwania, obcowania ze wszechobecną
ciszą. Gitara na ogół frazuje filigranowymi akordami, pozostałe instrumenty
chętniej sięgają po dłuższe frazy. W drugiej opowieści królem balu zdają się
być skrzypce, które początkowo budują efektowny dron, a potem nie skąpią drobnych
preparacji. W trzeciej części albumu ważna rola przypada szumom, szmerom i
innym akustycznych poddźwiękom. Tu narracja na etapie rozwinięcia miewa
okazjonalne spiętrzenia i zdecydowanie rzadziej podpiera się interwałami ciszy.
Konwencja dramaturgiczna albumu nagranego w trio jest podobna,
ale nasączona większą ilością dźwięków. Cisza nie wydaje się tu jakimkolwiek
elementem gry. Gitara pozostaje w roli, jaką wyznaczono jej w kwartecie, piano
także zdaje się sytuować na pozycjach minimalistyczno-redukcjonistycznych, z
kolei trąbka tętni życiem i kreatywnością na każdym etapie rozwoju narracji.
Nie brakuje fraz preparowanych, drobnych, melodyjnych zaśpiewów i ciągłej chęci
to wzbudzania interakcji. Sześć opowieści ma tu zróżnicowaną dramaturgię, a
szczególnie żywe wydaje się ostatnie tchnienie tego albumu. To niemal wystudzony
walczyk.
Per Gärdin & Simone Weissenfels Tonhalle, Hannover
27 April 2025 (Bandcamp’ self-release, DL 2025)
Tonhalle, Hannover, kwiecień 2025: Per Gärdin –
saksofon altowy, sopranowy oraz Simone Weissenfels – fortepian. Cztery utwory,
54 minuty.
Przed nam szwedzk-niemiecki duet, który w momencie wzrostu zgrabnie
korzysta z post-jazzowego arsenału, z kolei w momencie dogasania syci
się wszystkimi kolorami swobodnej kameralistyki. Ta improwizacja przypomina dobre,
wytrawne wino, ale tak jak ono, w zbyt dużych ilościach potrafi doprowadzić do
incydentalnych niestrawności.
Tak definitywnie dzieje się w trakcie pierwszej
improwizacji, która trwa prawie dwa kwadranse, choć śmiało po pierwszym mogłaby
się zakończyć. Jak się okazuje, sztuka budowania napięcia i odpowiedniej
dramaturgii nie jest bynajmniej prosta. Zdecydowanie lepiej artysci radzą sobie
w drugiej opowieści, która na dystansie dwunastu minut trzyma nas przy głośniku
całą swoją mocą. Subtelne inside piano, cichy, dęty post-dźwięk
sopranowego, a wszystko obtoczone warstwą akustycznego ambientu. Podobnie
muzycy frazują w końcowej opowieści, gdy w ciągu ledwie pięciu minut są w
stanie przekazać mnóstwo żywych, jakże prawdziwych emocji. Z kolei w trzeciej
części śmiało sięgają po dynamikę, specyficzny taniec i melodię. Tu puenta
sadowi się w pobliżu ciszy i jest bardzo wysmakowana.
Baljuw Dinsterwenk (Consouling Sounds, CD
2025)
Czas i miejsce nagrania nieznane: Nicolas Van Belle –
gitara, elektronika oraz Matthias Dewilde - fender rhodes, elektronika. Siedem
utworów, 43 minuty.
Gitara wyposażona w odpowiednią dawkę prądu, zmyślne,
plastyczne piano fendera i dużo kreatywnej elektroniki, to atrybuty
belgijskiego duetu, z którym na tych łamach spotykamy się po raz pierwszy. I
już dziś wiemy z całą pewnością, że nie ostatni. Ich smoliste, pełne mrocznej
dramaturgii opowieści, to dalece intrygująca rozgrywka.
Na gitarowych przetwornikach i szorstkich klawiszach piana dzieje
się tu dużo dobrego. Introdukcje poszczególnych utworów niosą posmak tajemnicy
i sporo brzmieniowych niespodzianek, zaś niemal każdorazową puentę stanowią
imponujące rozlewiska wysoko gatunkowego ambientu. Opowieści Belgów bywają zaskakująco
filigranowe, ale także mroczne, gęste i niedopowiedziane. Pierwszą odsłonę
albumu zdobi dubowa poświata. W drugiej nerw opowiadania szyje ledwie sugerowany
rytm. W trzeciej słyszymy krople deszczu, a oniryczna aura skutecznie pochłania
mgliste gitarowe i pianistyczne frazy. W czwartej części podobają się basowe pulsacje,
w piątej gitarowe flażolety. Szóstą częścią rządzi mroczna elektronika z
efektownym pogłosem, a elektroakustyczny finał płyty skrzy się mocą kolejnych
atrakcji, w tym ciepłej, intrygującej nostalgii, jaka spowija smyczkowe
zakończenie.
Gnaw Their Tongues The Genesis of Light (Consouling
Sounds, CD/LP 2025)
Nagrane w różnych lokalizacjach, 2008 i 2025: MdeJong –
gitara i wszystkie pozostałe dźwięki. Cztery utwory, 38 minut.
To jednoosobowe dzieło powstało dwuetapowo. Lata temu
nagrane zostały partie gitary, do których współcześnie dograno całą resztę –
bogaty kalejdoskop dźwięków elektronicznych i pochodnych. Smak gitar zdaje się
tu nawiązywać do ciężkich, rockowych brzmień, z kolei materiał współczesny
pachnie wielogatunkowo i bez słowa wątpliwości udanie uzupełnia,
kontrapunktuje, tudzież dowartościowuje gitarowy core sprzed lat. Efekt
całości budzi respekt, zwłaszcza, że wyprodukowany został przez jednego
artystę.
Na album składają się cztery utwory, wszystkie mniej więcej
dziesięciominutowe. Początek buduje masywny, mroczny dron brzmień syntetycznych.
Gitara wchodzi do gry po pewnym czasie i doom metalowym walcem miażdży wszystko,
co napotyka na swojej drodze. Efekt grozy wzbudzają demoniczne wokalizy, a
puentą jest ściana dźwięku. Drugi utwór rozpoczyna się spokojną chmurą dark ambientu.
Mglista, oniryczna aura kona jednak pod naciskiem gitarowego strumienia. Tempo
jest leniwe, definitywnie nieuchronne. Kolejna odsłona albumu jeszcze bardziej
spowalnia. Pozornie martwa ballada z efektami percussion czeka aż
zmiażdży ją kolejna gitarowa fala. Efekt całości multiplikuje mroczny background,
usłany demonicznym krzykiem. Finałowa ekspozycja od startu pełna jest hałasu -
gitara rzęzi, a ambientowe tło wypełniają rezonujące talerze. Tu puentą jest efektowny
noise & scream. Warto z tymi dźwiękami pozostać na dłużej.
Miłosz Pękala (Vladislav Noise)/ Hubert Zemler Poem6
(Monaural Poetry, LP 2025)
Czas i miejsce nagrania nieznane: Miłosz Pękala - wibrafon, gongs
sixen, frame drums, tubular bells, tabla, talerz (strona A),
Hubert Zemler - werbel, bass drum, shrutibox (strona B). Dwa
utwory, 22 minuty.
Monaural Poetry to cykl wydawniczy Patryka
Zakrockiego, który zdaje się być uroczo staroświecki – analogowa rejestracja,
zawsze na żywo bez post-produkcji, tylko nośnik winylowy (wycinany ręcznie) i zakaz
jakichkolwiek elektronicznych publikacji. Why not!
Część szósta cyklu, to dwie kilkunastominutowe improwizacje
utrzymane w szeroko pojmowanej estetyce living percussion. Na stronie
pierwszej Pękala, na drugiej Zemler - obaj w ekspozycjach solowych. Pierwsza,
dalece oniryczna podróż ma posmak ethno, bazuje na wielodźwięku, wpada w
intrygujący, taneczny rytm. A zdobi ją piękna, medytacyjna puenta. Drugą
ekspozycję budują dwa wątki – skromny, werblowy drumming i dron
generowany ze shrutibox. Z czasem narracja staje się bardziej
perkusyjna, nabiera odrobiny polirytmii. Gdy dron wraca, zdaje się stawiać duży
znak zapytania i przepoczwarzać opowieść w nieokreśloną, konającą flautę.
Molok Mun L'orientation (Antenna Non Grata, CD
2025)
Studio domowe, Toruń, 2015: Rafał Kołacki, Dariusz Wojtaś,
Dariusz Brzostek - elektronika, gongi, talerze, flety, instrumenty perkusyjne, dulcimer,
taśmy, field recordings, Marek „Latarnik” Pędziwiatr - piano, syntezator,
instrument perkusyjny oraz Anais Fourrier – głos, instrumenty perkusyjne.
Siedem utworów, 48 minut.
W dobrej zbiorówce recenzji z muzyką improwizowaną nie może
zabraknąć albumu w tym kontekście nieoczywistego. Zapraszamy na intrygujący trip
po bezdrożach muzyki opętanej rytmem, po części tanecznej, nasiąkniętej
folklorem świata, z naciskiem na Bliski Wschód i Afrykę, dodatkowo doposażonym
literacko w słowa Jana Potockiego podawane nobliwym głosem pewnej francuskiej
artystka. To muzyka, która koi nerwy, ale zadaje też pytania nasączone
tajemniczą retoryką.
Pierwszy utwór ma tu prawie kwadrans i precyzyjnie nakreśla
ramy estetyczne albumu. Obsesyjny rytm, afrykańska linia basu i ciepły, acz
wilgotny z emocji, syntetyczny background, w którym dzieje się sporo zagadkowych
rzeczy. W drugim utworze odnotowujemy więcej akcentów nieakustycznych i głos,
który rozpoczyna długą, wielowątkową opowieść Potockiego. W kolejnych częściach
rytm incydentalnie chowa się za syntezatorową melodyką, tudzież mrocznymi
inskrypcjami, ale gdy powraca czujemy się z nim bardzo dobrze, zwłaszcza, iż kojarzy
się z bliskowschodnimi eksploracjami nieodżałowanego Muslimgauze’a. Szczególnie
taneczny wydaje się odcinek szósty, doprawiony szczyptą pikantnego fletu. Z
kolei finałowa opowieść ujmująco zastyga frazami piana, odgłosami uciekającego
ptactwa i pożegnalnymi słowami Potockiego.

























