sobota, 26 marca 2016

Discordian Records - Iberia va al cielo!*


Wszystkie twierdzenia są w pewnym sensie prawdziwe, w pewnym sensie fałszywe, w pewnym sensie bez sensu, w pewnym sensie prawdziwe i fałszywe, w pewnym sensie prawdziwe i bez sensu, w pewnym sensie fałszywe i bez sensu oraz w pewnym sensie prawdziwe, fałszywe i bez sensu.
— Malaklipsa Młodszy, Principia Discordia**

W naszych pokrętnych i ciężkich czasach, gdy religia zabija, multiplikując bombowe ekscesy na kolejnych stacjach metra, być może jedynym antidotum na całkowity rozstrój nerwowy jest skromna, indywidualna ucieczka w groteskę, absurd i czarny humor.

Przywołanie w preambule tej opowieści zasadniczej maksymy „wymyślonej’ religii zwanej diskordianizmem, stać się winno asumptem do takiej ucieczki. Pomocna w jej urzeczywistnieniu okazać się może doskonała muzyka, realizowana przez netowy label z Barcelony Discordian Records, który imienne konotacje z tą groteskową ideą wpisał w idiom swojej kulturotwórczej działalności.



Przy okazji podsumowania na Trybunie muzycznego roku 2015, nie bez przyczyny wskazałem Półwysep Iberyjski jako miejsce w Europie, gdzie w muzyce free improvisation dzieje się ostatnio naprawdę wiele, zatem nawet powierzchowna analiza katalogu Discordian Records, wskazuje, iż nie jest to teza pozbawiona słuszności. Analizy takiej dokonacie samodzielnie zerkając na www.diskordianrecords.bandcamp.com (każda pozycja do odsłuchu w całości w streamingu, ewentualnie do kupienia w dobrym formacie za siedem euro lub więcej).

Poniżej pięć z tych pozycji omówimy bardziej szczegółowo, dodając na koniec w ramach suplementu jeszcze jedną, także z Barcelony, która kształt edytorski uzyskała dzięki innemu wydawcy.
  

Cook For Butch by Memoria Uno (2016)

Najnowsza produkcja DR, to wyjątkowa kompozycja personalna i instrumentalna pod światłym przewodnictwem (w aspekcie dyrygenckim) Ivan Gonzaleza, w ramach jego inicjatywy Memoria Uno (to druga pozycja pod tą nazwą w katalogu wytwórni). W kanale lewym odnajdujemy sekstet na cztery dęciaki, bas i perkusję, po środku panuje demoniczne piano, w prawym zaś usadowił się kolejny sekstet, w podobnym składzie jak odpowiednik po lewej (drobne różnice w doborze konkretnych instrumentów dętych). Trzynastu muzyków i konduktor. Ich nazwiska, na tym etapie eksploracji improwizującej sceny katalońskiej, nie powiedzą Wam zbyt wiele, jakkolwiek kilka z nich winniście znać, ale jeśli nie, w tym momencie koniecznie zapamiętać – Albert Cirera, Ramon Prats, Tom Chant (angielski rezydent w Barcelonie od kilku już lat), czy Marc Cuevas. Pięć bardzo swobodnych improwizacji, jednakże skrupulatnie pilnowanych pod względem organizacji dźwięku przez Ivana Gonzaleza. Bardzo spokojny początek, koncentrujący się na selektywnej zabawie w skromne interakcje pomiędzy antagonizującymi sekstetami, z góry puentowane niezobowiązującymi pasażami piana. Potem – we fragmencie numer dwa – atakuje nas ściana dźwięku realizowana kolektywną eksplozją trzynastu instrumentów, która przeradza się w uspakajające dywagacje perkusistów. W kolejnych fragmentach nie brakuje sonorystycznych pogadanek w gronie aż ośmiu instrumentów dętych. Inspiracja orkiestrowymi dokonaniami Butcha Morrisa czytelna dla wszystkich. Piękna muzyka, szkoda, że bawi nas jedynie przez niewiele ponad dwa kwadranse. Tak na marginesie, enigmatyczność diskordianowych wypowiedzi muzycznych w wielu przypadkach jest regułą, czego zresztą doświadczymy słuchając kolejnej z omawianych tu płyt.




Heatwave  by  Jordà, Bothén, El Pricto, González & Trilla (2015)

Tym razem kwintet narodzony z artystycznej inspiracji saksofonisty i klarnecisty El Pricto (wenezuelski rezydent Barcelony, przy okazji ojciec założyciel Discordian Records). Trzy dęciaki (wśród nich … szwedzki weteran sceny jazzowej Christen Bothen – pamiętamy go z „polskiej” edycji Hidros Matsa Gustafssona), precyzyjne drums and percussion, a do tego skrzypce, oplatające całość pajęczyną drobnych dźwięków. Osiem krótkich epizodów free improv, trwających … mniej niż dwa kwadranse. Po takiej dawce możemy zrobić tylko jedno – bez zbędnej zwłoki nacisnąć play ponownie.




Cap de Toro  by  Free Art Ensemble (2015)

Jeśli przez ułamek sekundy poczuliście sie zmęczeni nazbyt swobodną improwizacją, nadmiernie uwolnionych od koszmaru codzienności muzyków, czy też eskalacją dźwięków podawanych w zbytniej intensywności, to czas najwyższy na kolejną petardę, tym razem prawdziwie free… jazzową! Na parkiecie studia nagraniowego w Gironie (tak na oko, sto kilometrów na północ od Barcelony), zdziera cholewy uroczy tentet o mało oryginalnej nazwie podanej wyżej. Sześć dęciaków (np. Ivan Gonzalez, Tom Chant, Albert Cirera – już widzę, że dobrze kojarzycie te nazwiska!!!), bas i dwie perkusje (Marc Cuevas, Ramon Prats – znów pamięć nie zawodzi!!!). Na pulpicie muzyków ląduje osiem kompozycji, które w trakcie kolejnych blisko 50 minut (uwaga! długa płyta jak na standardy DR) zostaną doszczętnie zdewastowane genialnymi improwizacjami kilku absolutnie przytomnych facetów. Choć w wielu momentach Przylądka Wieży naprawdę tupiemy nogą i dygoczemy łydką, w nagraniu odnajdujemy kilka całkiem pokaźnych oceanów wyciszonych  i jakże kompetentnych gier sonorystycznych. Eklektyzm wpisany w muzyczny potencjał Free Art Ensemble broni się artystycznie niczym Szczęsny Fabiański w ogniu serbskiego ostrzału! Doskonała płyta i nie jedyna tej formacji w katalogu DR.




Why Cabbage?  by  Malaclypse Sax Quartet (2015)

Malaklipsyczny kwartet saksofonowy (zwróćcie uwagę na autora twierdzenia z preambuły tego tekstu), to studyjne spotkanie El Pricto, Agusti Martineza (personalia do kajetu), Liby Villlavecchii i Ferana Besalducha. Czterech muzyków, sześć różnych saksofonów. Osiem improwizacji, jakkolwiek muzycy zaznaczają, iż całość ich artystycznej wypowiedzi została ustrukturyzowana, zaprojektowana i wyimprowizowana przez kwartet. Bez głupich wyścigów, indywidualnych popisów, w dużym skupieniu i wyczuleniu na dźwięki współpartnerów. Nie szukamy zbędnej melodii, nie kluczymy w poszukiwaniu nikomu nieprzydatnych harmonii. Powaga, odpowiedzialność i wzajemny szacunek. Efekt finalny dalece udany.




Intervención Mecánica   by  Sin Anestesia (2011)

Tę samą czwórkę saksofonistów – jak epizod wyżej - odnajdujemy także w produkcjach tentetu saksofonowego Sin Anestesia. Wśród dokooptowanych dostrzegamy m.in. Toma Chanta, Alberta Cirerę i Dona Malfona (kolejny ważny zapis w waszych kajetach). Mechaniczna interwencja zawiera sześć fragmentów, z których jeden został skomponowany i jest wspierany w trakcie wykonania przez dyrygenta (w tej roli znów doskonały El Pricto), a inny jest notyfikowany jedynie na początku. Reszta muzyki jest całkowicie improwizowana i niedyrygowana. W trakcie odsłuchu rośnie nasz szacunek dla umiejętności muzyków i poziomu kooperacji. Znów epitet eklektyczny musi się pojawić w tym tekście i znów jest elementem doskonałej całości. Mamy jazzowe pasaże (cytaty z kwartetów Braxtona z lat 70.), mamy ucieczki w multiplikowaną sonorystykę, nie stronimy od dygresji w obrębie współczesnej kameralistyki. Mamy zmyślne kooperacje w podgrupach, nie brakuje wspaniałych popisów solowych. Wyśmienite! Tentet ma w dorobku cztery pozycje, akurat ta jest tą pierwszą w katalogu diskordiańskim.




Banda D'Improvisadors De Barcelona   by  Banda D'Improvisadors De Barcelona  (La Olla Expréss , 2013)

Na koniec perła w koronie katalońskiej sceny muzyki improwizowanej. Jakże swojska nazwa, jakże doskonała propozycja muzyczna. Koncert Bandy z roku 2012, oczywiście z Barcelony. W składzie rozbudowany aparat wykonawczy w zakresie instrumentów strunowych (aż sześć), instrumenty dęte w liczbie pięciu, głos ludzki i dwie perkusje. Personalnie odnajdujemy ponownie Toma Chanta, jest Ramon Prats. Nad całością czuwa i muzyków wspiera w trakcie koncertu Pablo Rega (z batutą lub bez niej, tego nie wiemy). Kilkunastominutowe otwarcie, gdzie poznajmy drobny zarys tego, co może nas spotkać w dalszej części tej muzycznej opowieści. Potem cztery drobne epizody w podgrupach, a na koniec wielki, blisko trzydziestominutowy finał. Mnogość instrumentów strunowych powoduje, że free jazzowe jazdy dęciaków sprowadzone zostają do wymiaru konstruktywnego free improv, by po chwili uciec na dłużej w klimaty zdecydowanie bliższe muzyce współczesnej. Dzieje się w trakcie tej godziny tyle, że wrażeń starczyłoby na dwa długie posty na Trybunie. Poprzestańmy na eskalacji zachwytu i silnej rekomendacji koncertu Bandy dla każdego, kto w muzyce szuka czegoś więcej niż tylko chwili przyjemności (uwaga, rejestracja – w przeciwieństwie do wszystkich wyżej omówionych - jest dostępna w wersji CD) .

Sześć drobnych, katalońskich epizodów muzyki improwizowanej, a my ani razu nie przywołaliśmy nazwiska ikony tej sceny i postaci najbardziej rozpoznawalnej, czyli Agusti Fernandeza. Oczywiście w diskordiańskim katalogu nie brakuje jego nagrań (choćby z Matsem Gustafssonem), ale dzisiejsza opowieść miała inne cele, poniekąd – mam nadzieję – osiągnęła też niezbywalne walory poznawcze. Jeśli na tym etapie jeszcze brakuje Wam drogowskazów (choć poznaliśmy nastu doskonałych muzyków), to koniecznie sięgnijcie po wszystkie cztery części Chroniques Alberta Cirery (tę z numerem 2 odnajdziecie na mojej ubiegłorocznej liście The Best Of), a także smakowity duet przed momentem wskazanego Agusti Fernandeza i saksofonowego zakapiora Dona Malfona.

PS. Ciekawym wydaje się kardynalne rozstrzygnięcie, czy z ideą diskordianizmu koresponduje nazwa waszyngtońskiej oficyny hard core punk Dischord Records (wydawcy ćwierć wieku temu wielu znamienitych płyt genialnej załogi Fugazi), a także jak się w rzeczywistości diskordiańskiej odnajduje czarny charakter doskonałej kreskówki dla najmłodszych My Little Pony, demoniczny Diskord?


*Półwysep Iberyjski idzie do nieba! (transkrypcja własna)

**podaję za wikipedią

1 komentarz:

  1. Pablo Rega no baton, just one thunderous hand/fist. Dzięki ad infinitum.

    OdpowiedzUsuń