środa, 6 kwietnia 2016

GMO – nie dotyczy żywności modyfikowanej genetycznej, czyli improwizujący Poznań


W ramach całkowicie zbędnego wprowadzenia

Powyższy, nieco tajemniczy tytuł niniejszego posta, nie jest bynajmniej kolejną z mojej strony próbą delikatnej prowokacji politycznej, nie jest też – tym bardziej - ucieczką pod sztandary pretensjonalnego alterglobalizmu.

W trakcie minionego, bardzo słonecznego weekendu, debatując nad losem wszechświata w jak najbardziej osobistym wymiarze, z absolutnym przerażeniem stwierdziłem, że w moim mieście matczynym nie byłem na jakimkolwiek koncercie muzyki improwizowanej już od ponad 17 miesięcy.

Powodem tego karkołomnego rozbratu z żywą muzyką nie jest bynajmniej moje wrodzone lenistwo, ani problemy transportowe w ramach powiatowych środków komunikacji masowej (mieszkam na prawdziwej wsi), a jedynie ten drobny szczegół, iż liczba oferowanych koncertów muzyki choć trochę swobodnie improwizowanej oscyluje od dawien dawna wokół zera. Oczywiście, jeśli pragnęlibyście po raz milion dwudziesty czwarty obejrzeć w akcji Kena Vandermarka, to ubiegłej jesieni była taka okoliczność, wszakże ją akurat z przyjemnością sobie podarowałem.

Nie będziemy w tym miejscu dokonywali jakiejkolwiek analizy przyczyn takiego stanu rzeczy, ani utyskiwali nad komercjalizacją naszego życia kulturalnego. Powiem jedynie, że taki Półwysep Iberyjski z pewnością w aspekcie finansowym znajduje się w znacznie większym kryzysie niż bliska nam ziemia ojczysta, a jednak niszowa muzyka improwizowana ma się tam całkiem dobrze, czego dowiódł - mam nadzieję - niedawny post na Trybunie o Discordian Records.


Wzburzony nieco konstatacją o braku okazji koncertowych, uruchomiłem nieprzebrane pokłady pamięci i przywołałem dzięki niej moje dwie ostatnie bytności na imprezach z żywym dźwiękiem, w mieście oddalonym od mojej prywatnej zagrody o nie więcej niż trzy-cztery solidne rzuty beretem.
Okazje te miały one miejsce w listopadzie 2014, w Poznaniu, w skąd inąd uroczym klubie Dragon. Do tych dwóch wspomnień koncertowych dopasowałem pięć krążków (kompaktowych!) muzyków, którzy stanowili w nich tzw. podmioty wykonawcze. Zupełnie przy okazji powstała z tego skromna opowieść o improwizującym Poznaniu, gdyż wszyscy krajowi uczestnicy tych żywych kontaktów z muzyką są z miastem nad Wartą silnie związani.


GMO – zdecydowanie chodzi o muzykę

Gołębiewski Adam – perkusjonalia i inne obiekty trąco-skwierczące. Mełech Piotr – klarnety. Oleszak Witold – preparowane piano. Jeśli dodacie do siebie pierwsze litery nazwisk tych Panów, skrót zawarty w tytule tej powieści będzie dla Was czytelny, a radość z rozwiązania zagadki dana po wszechczasy.
GMO – improwizujące trio na scenie Klubu Dragon w dniu 5 listopada 2014, w ramach trzydniowego Festiwalu Nowego Wieku Awangardy. Większość publiczności (dość licznej dodajmy) dotarła na ulicę Zamkową w trakcie tej trójnocy, by po raz niewiadomo już który obejrzeć w akcji stałych rezydentów tej sceny, czyli Kena Vandermarka i Matsa Gustafssona. Ja – osobiście – raczej wręcz przeciwnie. Tak zwany czas rzeczywisty pokazał, że to właśnie skromne trio Gołębiewski-Mełech-Oleszak, spowodowało, że czas dragonowy nie był stracony. Było to już kolejne moje spotkanie z Piotrem Mełechem, także nie pierwsze z Witkiem Oleszakiem (wrócę do tego wątku za kilka akapitów), z pewnością jednak premierowe z Adamem Gołębiewskim. I to właśnie ten ostatni, od pierwszego w zasadzie dźwięku tej epopei koncertowej, przykuł moją uwagę i spowodował, że odbiór całego wydarzenia wszedł na poziom kosmicznej, muzycznej egzaltacji. Całe ciało Adama improwizowało, w czym pomagał mu zestaw wielu przedmiotów codziennego i niecodziennego użytku. Wyobraźnia, temperament, muzyczny pomysł na każdą nanosekundę występu stały się nieodłącznym udziałem tego muzyka . A koledzy nie pozostawali mu dłużni. Mełech, którego miałem okazji obserwować kilkakrotnie raczej w formule jazzowej, tu w konsekwentnie otwartej i szczerej do bólu wolnej improwizacji rozkwitł jak motyl z kokonu i pokazał klarnetowy poziom wrażliwości godny wszelkiego entuzjazmu. Introwertyczność jego muzycznej natury, czasami nie koniecznie dopasana do dynamicznej formuły free jazzu, tu w ramach idei free improv odnalazła się w sposób dalece perfekcyjny. Oleszak, najstarszy w tym gronie, choć ciągle młody w aspekcie artystycznym, dołożył do tego trzy grosze, absolutnie z największych głębin swojego instrumentu, scalając subtelne pokrzykiwania Adama i Piotra, sążnistym i stylowym pojękiwaniem umęczonych strun fortepianu.




GMO - próba edycji domowej

Wspaniały ów koncert oczywiście chciałby zaskutkować możliwością obcowania z improwizacjami tej trójki także w zaciszu domowym, przy wykorzystaniu lokalnych odtwarzaczy dźwięku. Tu, niestety, napotkałem na drobny problem. Panowie pod szyldem GMO nie wydali dotąd żadnej płyty. Niezrażony tą drobną niedogodnością, w posiadanych zasobach informacyjnych dostrzegłem krążek Divided By 4, nagrany przez trójkę naszych bohaterów wspólnie z doskonałym amerykańskim wiolonczelistą Fredem Lonbergiem-Holmem, jakieś 30 miesięcy przed jesiennym koncertem w Dragonie (a wydanych w poznańskim wydawnictwie Multikulti, pod czworgiem nazwisk, kilka miesięcy później). Płyta zawiera dziewięć bardzo swobodnych improwizacji, delikatnie odmiennych od poczynań koncertowych GMO, wszakże równie soczystych i dających wieczne zadowolenie słuchającemu. Te subtelne różnice, po prawdzie, sprowadzają się być może jedynie do konstatacji, iż w prawdziwie partnerskiej kooperacji czterech znakomitych improwizatorów, rola muzyka zza wielkiej wody jest delikatnie dominująca. Nie stanowi to oczywiście jakiegokolwiek zarzutu, jest jedynie przyczynkiem dla krajowej części kwartetu do większej odwagi w trudzie kolejnych kolektywnych improwizacji z bardziej uznanymi kolegami z zagranicy.


Znów koncert, jako praprzyczyna

A że nauka nie idzie w las, pokazał kolejny koncert w poznańskim Dragonie, pięć dni po wyczynach GMO, gdy na małej scenie uroczego klubiku stanęli …. Fred Lonberg-Holm i Adam Gołębiewski. Kolejny doskonały koncert, znów ze szczególnych naciskiem na dźwiękoprzestrzeń generowaną przez Adama, któremu w trakcie dwóch setów swobodnych improwizacji nie zabrakło odwagi i determinacji, by motywować Freda do prawdziwie ognistych przebieżek po gryfie swojej fikuśnej wiolonczeli.




Ten kolejny, godny wieloletniej pamięci koncert, spuentować możemy solowym dokonaniem Adama Gołębiewskiego Pool North (Latarnia, 2015). Pięknie wydane (szary karton!!!), niespełna trzy kwadranse nagranych na żywo, bez jakiejkolwiek postprodukcji, akustycznych dźwięków, generowanych przez perkusję i zestaw obowiązkowych przedmiotów wytrawnego preparatora powierzchni płaskich. Czapki z głów Panie i Panowie muzycy. Dzieje się tu tyle, ile nie uświadczymy na piętnastu innych płytach kilku wciąż genialnych saksofonistów obcojęzycznych, okupujących krajowe sceny klubowe, a w użyciu zdolnego muzyka tylko kilka skromnych przedmiotów do pocierania i uderzania. O wyobraźni i pomyślunku twórcy pisałem parę wersów wyżej przy okazji koncertu GMO, nie będę się zatem powtarzał.




Podmioty powiązane – ciąg dalszy przeglądu

Czas sięgnąć po kolejny krążek, powiązany osobowo z triem GMO, a mianowicie duet Freda Lonberga-Holma, tym razem z Piotrem Mełechem. Z omawianych w tej opowieści wydawnictw, Coarse Day (Multikulti, 2010) jest akurat najstarsze. Studyjne i dodajmy pierwsze spotkanie Piotra z Fredem, to siedem fragmentów stosunkowo spokojnych improwizacji w duecie plus drobny żart z głosem tego drugiego na finał. Muzykę zawartą na krążku nie określiłbym mianem free improvisation, co jednak nie stanowi dla nas jakiegokolwiek problemu. Nie brakuje pięknych pasaży klarnetu i wiolonczeli traktowanej bardzo akustycznie, ale ten drugi instrument możemy także usłyszeć w wersji silnie amplifikowanej, wręcz w gitarowym wymiarze, jaki znamy choćby z kilku płyt The Vandermark 5. Nie brakuje fragmentów z podanym rytmem, delikatną melodią i szczyptą harmonii, pozostającymi wszakże dobrymi impulsami dla bardzo konkretnych improwizacji.





Na koniec rozwińmy wątek pianistyczny GMO. Witek Oleszak, pianista poszukujący, z którym być może zatknęliście się w ubiegłej dekadzie, gdy pojawił się w reaktywowanej, wtedy duetowej edycji legendy poznańskiej awangardy … rockowej, a mianowicie formacji Reportaż (w latach 80. ubiegłego stulecia wydawali sporo kaset i kilka winyli – jeden taki nawet posiadam). W wymiarze face to face, oczywiście w relacji muzyk-widz, trafiłem na Witka podczas… doskonałego koncertu w Klubie Dragon (jakże częsty przypadek w trakcie tej opowieści). Na scenie obok naszego bohatera pojawili się wówczas dwaj znamienici improwizatorzy z dalekiej Europy – Peter Jacquemyn, kontrabas i Roger Turner, perkusja. Działo się to chyba w roku 2011 (załączony bilet nie ma pełnej daty… a pamięć czasami zawodzi), co oczywiście dla percepcji muzyki, zwłaszcza z dzisiejszego punktu widzenia, nie ma jakiegokolwiek znaczenia. Koncert z Dragona nie doczekał się edycji płytowej (a szkoda), szczęśliwie jednak aż dwa inne spotkania Oleszaka i Turnera znalazły swój wydawniczy epilog (jednakże już bez kontrabasu). Myślę tu o Over The Title (FreeForm Association, 2012) i Fragments Of Parts (FreeForm Association, 2013). Obie okazje miały wymiar bezoklaskowy, choć to drugie spotkanie odbyło się w… Klubie Dragon, ale bez udziału publiczności. Do stylowej, a w konwencji krwistego free improv po prostu doskonałej roboty Turnera, pięknie dostroił się pianista, zwłaszcza w trakcie pierwszego z tych spotkań. Enigmatyczność, lekkie wycofanie, dbałość o zasadność pojedynczego dźwięku są bezapelacyjnym atutem nagrania, szczególnie pracy, jaką włożył w efekt finalny Oleszak. Delikatnie mniej mnie frapuje drugie ze spotkań, gdzie bardziej śmiały i zrelaksowany – w kontekście pracy z wybitnym perkusjonalistą –  pianista przesuwa ciężar muzycznej ekspresji z konstruktywnych preparacji na bardziej … jazzowe frazowanie. Innymi słowy, duch pianisty totalnego zdominował głowę wytrawnego improwizatora, przy użyciu klawiatury fortepianu na sposób bardziej konwencjonalny.

Czas najwyższy pójść na koncert. Jakikolwiek zresztą.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz