środa, 31 stycznia 2018

Russell! Butcher! Parker! Edwards! Beresford! What’s going on in the united kingdom of free improvisation! Category: seniors of the family!*)


Porzućmy na moment lansowanie młodych, gniewnych muzyków, kosztem tych starszych, wystudzonych artystycznie, co czynimy niemal codziennie na łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej. Brytyjskie królestwo wolnej improwizacji nadal dostarcza bowiem doskonałej muzyki także w kategorii weteranów, tudzież seniorów rodu!

Nadstawmy ucho i sprawdźmy, co też zadziało się w ostatnich tygodniach ubiegłego roku, po drugiej stronie Kanału La Manche, w najbardziej nas interesującej kategorii muzycznej - wolnej i artystycznie wyuzdanej improwizacji, realizowanej wszakże przez znanych i lubianych. Cztery płyty, kilka wielkich nazwisk, sporo ciekawych dźwięków. Dwa koncerty z londyńskiego Iklectik, jeden z Vortex, a także spotkanie w … Starym Kinie. Here It Is!




Stray  Into Darkness (Iluso Records, CD 2017)

W roli weteranów sceny: John Butcher (saksofon tenorowy i sopranowy) i John Russell (gitara… elektryczna!), w roli aspirantów: Dominic Lash (kontrabas, uwaga! opis płyty mówi contrabass, nie zaś double bass; kto dostrzega różnicę, niech pierwszy rzuci kamieniem) i Ståle Liavik Solberg (perkusja i instrumenty perkusyjne). Panowie przyjmują nazwę własną Stray (Przybłęda). Koncert, będący nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, trwa 51 minut, a podzielony został na trzy części. Jesteśmy w Iklectik, sam koniec roku 2015.

Start koncertu odbywa się w takiej oto scenerii - głęboki tembr kontrabasu, balansująca na krawędzi prądu gitara, walcowaty, sonorystyczny tenor i detale perkusjonalne. Russell mając w dłoni taką siłę, nie pozostaje bezczynny. Bez uprzedzenia zaczyna swój post-psychodeliczny taniec na strunach. Jego elektryczna gitara staje się od razu elementem szczególnym koncertu, czynnikiem charakterologicznym, który determinował będzie wiele jego elementów składowych. Permanentnie pozostaje w centrum uwagi, stanowiąc zarówno spoiwo improwizacji kwartetu, jak i czynnik ją dezintegrujący. Zupełnie przy okazji, dostrzegamy świetną robotę Lasha, który co rusz stawia do pionu długopis recenzenta. Jego kontrabas, nie dość, że brzmi błyskotliwie, to jeszcze, raz za razem, wchodzi w interakcje z perkusją, komentując także wyczyny płomiennej gitary i delikatnie - przynajmniej na początku -skonfudowanego saksofonu. Ten ostatni, trochę w ramach votum separatum, popada na sopranie w lot czmiela i bardzo wysokim rejestrem akcentuje obecność na scenie. Prawdziwe foniczne tremolo! Brawo! Ze strony Russella - spiętrzenia narracji, fale przypływu i odpływu. Wielki kocioł z prądem na gryfie! Hałas, to skutek jego działań, ale także reakcji partnerów, którzy nie schodzą mu z drogi. W 11 minucie sekcja rytmiczna gra wręcz rockowo, nawet doom metalowo. Wyciszenie tuż potem, z jednej strony uspokaja emocje po obu stronach sceny, z drugiej … zwiastuje początek drugiego traku płyty. Znów słowa pochwały dla Lasha, za spokój, opanowanie i dramaturgiczny nerw, który wtłacza do improwizacji. Russell i jego gitara, bez zaskoczenia, ponownie szukają zwady. Gdy muzyk kłębi się na gryfie i plącze w zeznaniach, jest smakowity. Gdy włącza dopalacz, nie jest już równie ujmujący i gubi przy okazji wszelkie subtelności narracji. 3 minuta tego odcinka, to – na zasadzie kontrastu - piękne pasaże na sopranie, szczególnie udane w momencie, gdy gitara stoi na zaciągniętym ręcznym. Sekcja, tuż obok, gra zmyślne łamańce, nie brnąc w proste rozwiązania. Duet starszych Panów dotkliwie zdobi ten fragment koncertu konwulsyjną pogadanką. Gdy gitarzysta zdoła hamować swój rockowy temperament, jakość improwizacji skacze, jak słupek rtęci termometru w pustynnym upale. Nawet, gdy scenę spowija posmak noise’u. Ciekawe, że duże łyki psychodelii, jakie serwuje partnerom Russell, wcale nie szkodzą Butcherowi. W 9-10 minucie gra on zmysłowe, kwaśne pętle, bystre pasaże, a wszystko na tle delikatnie eskalującej się gitary, pozostającej na suchym fuzzie. Wytłumienie za moment, też przesączone jest rozedrganą percepcją. Russell, wszakże, nieustannie kipi energią, prądem, meta rockowym temperamentem, o który niewielu z nas podejrzewałoby go. Nawet teraz, gdy improwizacja prawie stoi w miejscu i czeka pokracznie przed zaciągniętym semaforem. Butcher wchodzi do tego tygla emocji bez chwili zawahania, a potem wychodzi bez szwanku (na dowód ekstaza w wąskiej tubie sopranu). 20 minuta, to kolejna, hałaśliwa wolta, a w roli odpowiedzialnych, każdy z muzyków. Choć cała para idzie z zagotowanej gitary! I znów uspokojenie narracji zmienia nam numer traku na krążku. Tenor u progu tego odcinka jest podejrzanie ciepły w tonie, ale ma także trochę niecnych zamiarów. Gitara plumka na boku i łapie oddech. Kontrabas rezonuje i kipi kinetyką pudła. Ten moment koncertu, to świetny przykład na dobrą kooperację w kwartecie, wysoki poziom komunikacji i nadprodukcję wzajemnej empatii. Gitara oczywiście rozrabia, tu akurat mając sprzymierzeńca w drummerze, który do tej pory raczej komentował, niż stawiał pytania. Emocje znowu osiągają stan wrzenia na gitarowych przetwornikach. Acid free improve? – pyta zbałamucony recenzent. Tuż obok, cuda w tubie saksofonu, który imituje gitarzystę i jest wyjątkowo precyzyjny, w tym co robi. Wiele fragmentów koncertu dyktuje Russell, w wielu momentach pozostali muzycy czekają na jego ekspozycje. Ta foniczna przewaga nie zawsze bywa atutem nagrania, z drugiej jednak strony, stanowi spore zaskoczenie dla odbiorcy, któremu wydawało się, że wie, czego może się spodziewać po takim składzie personalnym. W 11 minucie trzeciego interwału, sopran bierze narrację w usta i rwie nam włosy z głowy swoją najlepszą, tego wieczoru, jednooddechową ekspozycją. Partnerzy także idą ku eskalacji i tryskają artystyczną spermą po ścianach. W finale recenzent nie może nie docenić świetnej roboty Butchera. Być może nigdy dotąd nie miał w pobliżu swojej tuby tyle prądu! Wybrzmiewanie nagrania w tej części jego instrumentu pachnie wręcz industrialnie! Cóż za emocje!




Evan Parker/ John Edwards/ John Russell ‎Walthamstow Moon ('61 Revisited) (ByrdOut, LP 2017) ‎

Zasłużyliśmy na chwilę akustycznego wytchnienia. Udajemy się do Starego Kina w miejscowości Walthamstow. Listopad 2016, a na podeście, tuż przed głuchym ekranem, ponownie spotykamy Johna Russella, który tym razem dzierży w dłoniach gitarę akustyczną. Wspomagać go będzie para odwiecznych przyjaciół, czyli Evan Parker na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz John Edwards na kontrabasie. Limitowany winyl przynosi nam 36 minut muzyki, podanej w sześciu częściach.

One. Drobna, delikatna, stosunkowo molekularna ekspozycja, przesycona dobrą synergią, skuteczną komunikacją i oczywistą, w przypadku tych muzyków, empatią. Płynna, wartka, niezgrzytliwa narracja. Nadpobudliwy na ogół Edwards, gra swoje, siedząc cicho, niczym mysz pod miotłą. Pięknie smyczy starszyźnie w tle. Two. Parker sięga po sopran, Russell śle mikro pozdrowienia wprost z gryfu gitary, Edwards zaś wpada w barokowy nastrój. Choć pozbawiona sonorystyki, najlepsze wrażenie sprawia niebanalna gitara. Jej improwizacja jest szczegółowa, skupiona na detalach, czysta i nienapastliwa. Prawdziwe Stare Kino. Three. Tenor, smyk i flażolety – rozpoznawalne schematy, świetne interakcje, wszakże bez jakichkolwiek zaskoczeń. Satysfakcja słuchacza jednakże  100%-owa. Starsi Panowie plotą swoje odwieczne mantry i są bezdyskusyjnie szczęśliwi. Four. Muzycy wchodzą w ten fragment od strony ciszy, w skupieniu, dźwięk za dźwięk. Tenor na wdechu, struny kontrabasu w drżeniu, gitara gładka, jak woda w górskim strumieniu. Zdecydowanie najspokojniejszy odcinek spektaklu. Złośliwy recenzent mógłby nawet skonstatować, iż muzycy w tym momencie delikatnie przynudzają.  Five. Poprzedni utwór zaczynał się w ciszy, ten wyłania się z gęstej mgły. Sopran powraca, na strunach obu pozostałych instrumentów trochę nerwowo. Subtelna eskalacja (doskonały Parker!). Narracja ciągle jest lekko wycofana. Jakby muzycy nie chcieli, w okolicznościach kinowych, zbytnio się napocić. Ciekawa mandolina na gryfie gitary. Edwards sprawia wrażenie faceta, który przyjął pigułki na spowolnienie pracy serca (czyżby noc po ciężkim dniu?). Molekularne cudeńka bez nadmiaru emocji. Six. Na finał rozkołysany tenor, smyk na kontrabasie, tu w głębokim tle i gitara zawieszona na pojedynczej strunie. Popołudniowa herbatka zdecydowanie bez porcji rumu. Wybrzmienie bez ekscytacji.




John Edwards/ Olie Brice  At Iklectik (Confront, CD 2017) ‎

Wracamy do londyńskiego Iklectik. Luty 2017, na scenie John Edwards i Olie Brice – oczywiście dwa kontrabasy. Jednoaktówka, 24 minuty zaledwie.

Dwa odpowiednio wyważone kontrabasy, nasmarowane smyki i struny gotowe na każde wyzwanie. Od czasu do czasu, w początkowej części koncertu, tryskają mikro eskalacjami, czujnym rozszarpywaniem strun. Techniki gry eksplodują, jak z rogu obfitości. Raz jeden, raz drugi, ty w taki sposób, a ja w inny. Zdrowa rywalizacja, która sprawia, że każdy z muzyków od startu do mety koncertu będzie pozostawał w stanie permanentnej zmiany. Recenzent nie wie jeszcze dokładnie who is who na scenie (oba strunowce brzmią bardzo podobnie), ale uczony doświadczeniem, podejrzewa, iż dźwięki z prawej strony sceny, to skutek aktywności Edwardsa. Już w 5 minucie intensywność gry obu muzyków osiąga pierwszy szczyt. W 10 minucie proponują nam dynamiczne zjazdy i podjazdy na gryfach, okraszone pikantnym sonore. W 12 minucie dopada nas szczypta konwulsyjnych wyścigów, ale też zabawy i zdrowego poczucia humoru. W 16 minucie ekscesy perkusyjne, a zaraz potem nostalgia upalonej ballady. Trzy minuty później dużo sonorystyki, ale czynionej trochę w estetyce muzyki dawnej (smakowite, barokowe pasaże!). 22 minuta, odrobina zapasów, siłowania się na rękę, na szczęście bez wskazania zwycięzcy. Ostatnia minuta, to galop, także stopping, no i garść sonorystyki. What ever you want!




Mike Caratti / Rachel Musson / Steve Beresford ‎ Hesitantly Pleasant (Iluso Records, CD 2017)

Ostatni spektakl dzisiejszej opowieści odbędzie się w londyńskim Vortexie (styczeń 2017). W roli seniora rodu – Steve Beresford na fortepianie i elektronice, w roli zuchwałych aspirantów – Rachel Musson na saksofonie i Mike Caratti na perkusji (jeśli pamięć nie zawodzi recenzenta, to gość z Kanady). Siedem odcinków z tytułami, niespełna trzy kwadranse muzyki.

One. Bogate perkusjonalia, wysoko osadzony saksofon, zmyślne, intensywne preparacje piana - gęsta, dość dynamiczna ekspozycja startowa, pełna brutalnego piękna, tak charakterystycznego dla free improve. Caratti, tryskający energią, tańczy na werblach, jak młokos i bawi się grą. Muzyk z drobnymi pokładami adhd, zaszytymi w sposobie postępowania. Beresford wplata w piano kilka fonicznych faktów wprost z komputera, co czyni z gracją i sporym umiarem, wbrew gorącemu temperamentowi, który zwykliśmy mu przypisywać. Muzycy po paru minutach udanie wchodzą w spokojniejsze obszary, niezbyt bogate w sonorystykę, ale pełne dobrze opowiedzianych historii. Two. Dynamit free jazzu eksploduje niezwykle efektownie. Muzycy drążą skałę, są konsekwentni w działaniu. Mnóstwo ciekawych, niebanalnych rozwiązań dźwiękowych, także impulsywnych zwarć w półdystansie. Krótszy epizod, ale znaczący dla jakości całej płyty. Three. Spokojne intro piana, wprost z klawiatury. Perkusjonalia w charakterze ornamentu, delikatnie gwałcone ubrudzonym soundem saksofonu. Słodycz umyka, narracja się plącze, jak kłębek wełny w łapach kocura i step by step gęstnieje. Instrumenty lepią się do siebie, dyskutują, by za moment melancholijnie zrestartować. Four. Jakby powykręcany rytmicznie ragtime tryska z klawiatury Beresforda. Wytłumiony po chwili, buduje nową balladę, która pęcznieje i może już straszyć dzieci po nocach. Subtelny galop, niczym puenta. Five. Rodzaj ciągu dalszego poprzedniego epizodu, ale z bardziej wyeksponowanym saksofonem, który pnie się ku górze i rysuje błyskotliwie bohomazy na mokrym nieboskłonie. Drummer nie pcha się na front, robi, co mu dusza podpowiada, świetnie komentuje i czeka na przebieg wydarzeń. Six. Improwizacje na płycie są poukładane, nie za długie, nie za krótkie - dodatkowy punkt za kompozycję całości! – notuje pilnie recenzent. Tu, rozgrzana Rachel płynie niezwykle zwinnie na szybkim sopranie, co cieszy szczególnie. Zwłaszcza, że od dawna nie słyszeliśmy incydentów sonorystycznych, a to może finalnie spłycić entuzjazm piszącego te słowa. Seven. Jakby na życzenie, garść pianistycznych preparacji, szum i wrzask w tubie saksofonu i rezonujące talerze w towarzystwie dzwoneczkowej symfonii. Powrót do początku, dotkliwe ciosy, wymiana zdań kończonych wykrzyknikami. Sporo udanych, wzajemnych imitacji. Rachel znów kreśli dobrą opowieść, jakby puentując swój bardziej niż udany występ (wspierają ją wodotryski preparacji Steve’a!). Ostatnie trzy minuty, to czas wybrzmiewania, pulsacji saksofonu i perkusjonalii w stanie spoczynku.

  

*) ang. Co dzieje się w zjednoczonym królestwie wolnej improwizacji. Kategoria: seniorzy rodu.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz