Porzućmy na moment lansowanie młodych, gniewnych muzyków,
kosztem tych starszych, wystudzonych artystycznie, co czynimy niemal codziennie na
łamach Trybuny Muzyki Spontanicznej.
Brytyjskie królestwo wolnej improwizacji nadal dostarcza bowiem doskonałej
muzyki także w kategorii weteranów, tudzież seniorów rodu!
Nadstawmy ucho i sprawdźmy, co też zadziało się w ostatnich
tygodniach ubiegłego roku, po drugiej stronie Kanału La Manche , w najbardziej nas
interesującej kategorii muzycznej - wolnej i artystycznie wyuzdanej
improwizacji, realizowanej wszakże przez znanych i lubianych. Cztery płyty,
kilka wielkich nazwisk, sporo ciekawych dźwięków. Dwa koncerty z londyńskiego
Iklectik, jeden z Vortex, a także spotkanie w … Starym Kinie. Here It Is!
Stray Into Darkness (Iluso Records, CD 2017)
W roli weteranów sceny: John Butcher (saksofon tenorowy i
sopranowy) i John Russell (gitara… elektryczna!), w roli aspirantów: Dominic
Lash (kontrabas, uwaga! opis płyty mówi contrabass,
nie zaś double bass; kto dostrzega
różnicę, niech pierwszy rzuci kamieniem) i Ståle Liavik Solberg (perkusja i
instrumenty perkusyjne). Panowie przyjmują nazwę własną Stray (Przybłęda). Koncert,
będący nieprzerwanym strumieniem dźwiękowym, trwa 51 minut, a podzielony został
na trzy części. Jesteśmy w Iklectik, sam koniec roku 2015.
Start koncertu odbywa się w takiej oto scenerii - głęboki
tembr kontrabasu, balansująca na krawędzi prądu
gitara, walcowaty, sonorystyczny tenor i detale perkusjonalne. Russell mając w
dłoni taką siłę, nie pozostaje
bezczynny. Bez uprzedzenia zaczyna swój post-psychodeliczny taniec na strunach.
Jego elektryczna gitara staje się od razu elementem szczególnym koncertu,
czynnikiem charakterologicznym, który determinował będzie wiele jego elementów
składowych. Permanentnie pozostaje w centrum uwagi, stanowiąc zarówno spoiwo
improwizacji kwartetu, jak i czynnik ją dezintegrujący. Zupełnie przy okazji,
dostrzegamy świetną robotę Lasha, który co rusz stawia do pionu długopis
recenzenta. Jego kontrabas, nie dość, że brzmi błyskotliwie, to jeszcze, raz za
razem, wchodzi w interakcje z perkusją, komentując także wyczyny płomiennej gitary i delikatnie - przynajmniej na początku -skonfudowanego saksofonu. Ten ostatni, trochę w ramach votum separatum, popada na sopranie w lot czmiela i bardzo wysokim rejestrem
akcentuje obecność na scenie. Prawdziwe
foniczne tremolo! Brawo! Ze
strony Russella - spiętrzenia narracji, fale przypływu i odpływu. Wielki kocioł
z prądem na gryfie! Hałas, to skutek jego działań, ale także reakcji partnerów,
którzy nie schodzą mu z drogi. W 11 minucie sekcja rytmiczna gra wręcz rockowo,
nawet doom metalowo. Wyciszenie tuż
potem, z jednej strony uspokaja emocje po obu stronach sceny, z drugiej …
zwiastuje początek drugiego traku
płyty. Znów słowa pochwały dla Lasha, za spokój, opanowanie i dramaturgiczny
nerw, który wtłacza do improwizacji. Russell i jego gitara, bez zaskoczenia,
ponownie szukają zwady. Gdy muzyk kłębi się na gryfie i plącze w zeznaniach,
jest smakowity. Gdy włącza dopalacz, nie jest już równie ujmujący i gubi przy
okazji wszelkie subtelności narracji. 3 minuta tego odcinka, to – na zasadzie
kontrastu - piękne pasaże na sopranie, szczególnie udane w momencie, gdy gitara
stoi na zaciągniętym ręcznym. Sekcja,
tuż obok, gra zmyślne łamańce, nie brnąc w proste rozwiązania. Duet starszych
Panów dotkliwie zdobi ten fragment koncertu konwulsyjną pogadanką. Gdy
gitarzysta zdoła hamować swój rockowy temperament, jakość improwizacji skacze,
jak słupek rtęci termometru w pustynnym upale. Nawet, gdy scenę spowija posmak noise’u. Ciekawe,
że duże łyki psychodelii, jakie serwuje partnerom Russell, wcale nie szkodzą
Butcherowi. W 9-10 minucie gra on zmysłowe, kwaśne
pętle, bystre pasaże, a wszystko na tle delikatnie eskalującej się gitary,
pozostającej na suchym fuzzie.
Wytłumienie za moment, też przesączone jest rozedrganą percepcją. Russell, wszakże, nieustannie kipi energią,
prądem, meta rockowym temperamentem,
o który niewielu z nas podejrzewałoby go. Nawet teraz, gdy improwizacja prawie
stoi w miejscu i czeka pokracznie przed zaciągniętym semaforem. Butcher wchodzi
do tego tygla emocji bez chwili zawahania, a potem wychodzi bez szwanku (na dowód
ekstaza w wąskiej tubie sopranu). 20 minuta, to kolejna, hałaśliwa wolta, a w
roli odpowiedzialnych, każdy z muzyków. Choć cała para idzie z zagotowanej
gitary! I znów uspokojenie narracji zmienia nam numer traku na krążku. Tenor u progu tego odcinka jest podejrzanie ciepły
w tonie, ale ma także trochę niecnych zamiarów. Gitara plumka na boku i łapie oddech. Kontrabas rezonuje i kipi kinetyką
pudła. Ten moment koncertu, to świetny przykład na dobrą kooperację w kwartecie,
wysoki poziom komunikacji i nadprodukcję wzajemnej empatii. Gitara oczywiście
rozrabia, tu akurat mając sprzymierzeńca w drummerze,
który do tej pory raczej komentował, niż stawiał pytania. Emocje znowu osiągają stan wrzenia na
gitarowych przetwornikach. Acid free
improve? – pyta zbałamucony recenzent. Tuż obok, cuda w tubie
saksofonu, który imituje gitarzystę i jest wyjątkowo precyzyjny, w tym co robi.
Wiele fragmentów koncertu dyktuje Russell, w wielu momentach pozostali muzycy
czekają na jego ekspozycje. Ta foniczna przewaga nie zawsze bywa atutem
nagrania, z drugiej jednak strony, stanowi spore zaskoczenie dla odbiorcy,
któremu wydawało się, że wie, czego może się spodziewać po takim składzie
personalnym. W 11 minucie trzeciego interwału, sopran bierze narrację w usta i rwie nam włosy z głowy swoją najlepszą,
tego wieczoru, jednooddechową
ekspozycją. Partnerzy także idą ku eskalacji i tryskają artystyczną spermą po
ścianach. W finale recenzent nie może nie docenić świetnej roboty Butchera. Być
może nigdy dotąd nie miał w pobliżu swojej tuby tyle prądu! Wybrzmiewanie nagrania
w tej części jego instrumentu pachnie wręcz industrialnie! Cóż za emocje!
Evan
Parker/ John Edwards/ John Russell Walthamstow Moon ('61 Revisited) (ByrdOut,
LP 2017)
Zasłużyliśmy na chwilę akustycznego wytchnienia. Udajemy się
do Starego Kina w miejscowości Walthamstow. Listopad 2016, a na podeście, tuż
przed głuchym ekranem, ponownie spotykamy Johna Russella, który tym razem
dzierży w dłoniach gitarę akustyczną. Wspomagać go będzie para odwiecznych
przyjaciół, czyli Evan Parker na saksofonie tenorowym i sopranowym oraz John
Edwards na kontrabasie. Limitowany winyl przynosi nam 36 minut muzyki, podanej
w sześciu częściach.
One. Drobna, delikatna,
stosunkowo molekularna ekspozycja, przesycona dobrą synergią, skuteczną komunikacją i oczywistą, w przypadku tych
muzyków, empatią. Płynna, wartka, niezgrzytliwa narracja. Nadpobudliwy
na ogół Edwards, gra swoje, siedząc cicho, niczym mysz pod miotłą. Pięknie smyczy starszyźnie w tle. Two. Parker sięga po sopran, Russell śle mikro pozdrowienia wprost
z gryfu gitary, Edwards zaś wpada w barokowy nastrój. Choć pozbawiona
sonorystyki, najlepsze wrażenie sprawia niebanalna gitara. Jej improwizacja
jest szczegółowa, skupiona na detalach, czysta i nienapastliwa. Prawdziwe Stare Kino. Three. Tenor,
smyk i flażolety – rozpoznawalne schematy, świetne interakcje, wszakże bez jakichkolwiek
zaskoczeń. Satysfakcja słuchacza jednakże 100%-owa. Starsi Panowie plotą swoje odwieczne
mantry i są bezdyskusyjnie szczęśliwi. Four.
Muzycy wchodzą w ten fragment od strony ciszy, w skupieniu, dźwięk za dźwięk.
Tenor na wdechu, struny kontrabasu w drżeniu, gitara gładka, jak woda w górskim
strumieniu. Zdecydowanie najspokojniejszy odcinek spektaklu. Złośliwy recenzent
mógłby nawet skonstatować, iż muzycy w tym momencie delikatnie
przynudzają. Five. Poprzedni utwór zaczynał się w ciszy, ten wyłania się z
gęstej mgły. Sopran powraca, na strunach obu pozostałych instrumentów trochę
nerwowo. Subtelna eskalacja (doskonały Parker!). Narracja ciągle jest lekko
wycofana. Jakby muzycy nie chcieli, w okolicznościach kinowych, zbytnio się
napocić. Ciekawa mandolina na gryfie
gitary. Edwards sprawia wrażenie faceta, który przyjął pigułki na spowolnienie
pracy serca (czyżby noc po ciężkim dniu?). Molekularne cudeńka bez
nadmiaru emocji. Six. Na finał
rozkołysany tenor, smyk na kontrabasie, tu w głębokim tle i gitara zawieszona
na pojedynczej strunie. Popołudniowa herbatka zdecydowanie bez porcji rumu.
Wybrzmienie bez ekscytacji.
John Edwards/ Olie Brice At Iklectik (Confront, CD 2017)
Wracamy do londyńskiego Iklectik. Luty 2017, na scenie John
Edwards i Olie Brice – oczywiście dwa kontrabasy. Jednoaktówka, 24 minuty
zaledwie.
Dwa odpowiednio wyważone kontrabasy, nasmarowane smyki i
struny gotowe na każde wyzwanie. Od czasu do czasu, w początkowej części
koncertu, tryskają mikro eskalacjami, czujnym rozszarpywaniem strun. Techniki
gry eksplodują, jak z rogu obfitości. Raz jeden, raz drugi, ty w taki sposób, a
ja w inny. Zdrowa rywalizacja, która sprawia, że każdy z muzyków od startu do
mety koncertu będzie pozostawał w stanie permanentnej zmiany. Recenzent nie wie
jeszcze dokładnie who is who na
scenie (oba strunowce brzmią bardzo
podobnie), ale uczony doświadczeniem, podejrzewa, iż dźwięki z prawej strony
sceny, to skutek aktywności Edwardsa. Już w 5 minucie intensywność gry obu
muzyków osiąga pierwszy szczyt. W 10 minucie proponują nam dynamiczne zjazdy i
podjazdy na gryfach, okraszone pikantnym sonore.
W 12 minucie dopada nas szczypta konwulsyjnych wyścigów, ale też zabawy i
zdrowego poczucia humoru. W 16 minucie ekscesy perkusyjne, a zaraz potem
nostalgia upalonej ballady. Trzy
minuty później dużo sonorystyki, ale czynionej trochę w estetyce muzyki dawnej
(smakowite, barokowe pasaże!). 22 minuta, odrobina zapasów, siłowania się na
rękę, na szczęście bez wskazania zwycięzcy. Ostatnia minuta, to galop, także stopping, no i garść sonorystyki. What ever you want!
Mike Caratti / Rachel Musson / Steve Beresford Hesitantly
Pleasant (Iluso Records,
CD 2017)
Ostatni spektakl dzisiejszej opowieści odbędzie się w
londyńskim Vortexie (styczeń 2017). W roli seniora rodu – Steve Beresford na
fortepianie i elektronice, w roli zuchwałych aspirantów – Rachel Musson na
saksofonie i Mike Caratti na perkusji (jeśli pamięć nie zawodzi recenzenta, to gość
z Kanady). Siedem odcinków z tytułami, niespełna trzy kwadranse muzyki.
One. Bogate
perkusjonalia, wysoko osadzony saksofon, zmyślne, intensywne preparacje piana - gęsta, dość dynamiczna ekspozycja startowa, pełna brutalnego piękna, tak
charakterystycznego dla free improve.
Caratti, tryskający energią, tańczy na werblach, jak młokos i bawi się grą.
Muzyk z drobnymi pokładami adhd,
zaszytymi w sposobie postępowania. Beresford wplata w piano kilka fonicznych faktów
wprost z komputera, co czyni z gracją i sporym umiarem, wbrew gorącemu
temperamentowi, który zwykliśmy mu przypisywać. Muzycy po paru minutach udanie
wchodzą w spokojniejsze obszary, niezbyt bogate w sonorystykę, ale pełne dobrze
opowiedzianych historii. Two. Dynamit
free jazzu eksploduje niezwykle efektownie. Muzycy drążą skałę, są konsekwentni
w działaniu. Mnóstwo ciekawych, niebanalnych rozwiązań dźwiękowych, także
impulsywnych zwarć w półdystansie. Krótszy epizod, ale znaczący dla jakości
całej płyty. Three. Spokojne intro
piana, wprost z klawiatury. Perkusjonalia w charakterze ornamentu, delikatnie
gwałcone ubrudzonym soundem
saksofonu. Słodycz umyka, narracja się plącze, jak kłębek wełny w łapach kocura
i step by step gęstnieje. Instrumenty
lepią się do siebie, dyskutują, by za moment melancholijnie zrestartować. Four. Jakby powykręcany rytmicznie ragtime tryska z klawiatury Beresforda. Wytłumiony
po chwili, buduje nową balladę, która pęcznieje i może już straszyć dzieci po
nocach. Subtelny galop, niczym puenta. Five.
Rodzaj ciągu dalszego poprzedniego epizodu, ale z bardziej wyeksponowanym
saksofonem, który pnie się ku górze i rysuje błyskotliwie bohomazy na mokrym nieboskłonie. Drummer nie pcha się na front, robi, co mu dusza podpowiada,
świetnie komentuje i czeka na przebieg wydarzeń. Six. Improwizacje na płycie są poukładane, nie za długie, nie za
krótkie - dodatkowy punkt za kompozycję całości! – notuje pilnie recenzent. Tu,
rozgrzana Rachel płynie niezwykle zwinnie na szybkim sopranie, co cieszy szczególnie. Zwłaszcza, że od dawna nie
słyszeliśmy incydentów sonorystycznych, a to może finalnie spłycić entuzjazm
piszącego te słowa. Seven. Jakby na
życzenie, garść pianistycznych preparacji, szum i wrzask w tubie saksofonu i
rezonujące talerze w towarzystwie dzwoneczkowej symfonii. Powrót do początku,
dotkliwe ciosy, wymiana zdań kończonych wykrzyknikami. Sporo udanych,
wzajemnych imitacji. Rachel znów kreśli dobrą opowieść, jakby puentując swój
bardziej niż udany występ (wspierają ją wodotryski preparacji Steve’a!).
Ostatnie trzy minuty, to czas wybrzmiewania, pulsacji saksofonu i perkusjonalii
w stanie spoczynku.
*) ang. Co dzieje się
w zjednoczonym królestwie wolnej improwizacji. Kategoria: seniorzy rodu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz