czwartek, 12 września 2019

Sloth Racket! Dismantle Yourself!



Zjednoczone Królestwo muzyki wolnej i kreatywnej rządzi wszechświatem improwizacji od ponad pięćdziesięciu lat i nic nie wskazuje na to, by w ciągu kolejnych pięćdziesięciu coś się w tej materii miało zmienić. Trybuna konsekwentnie stawia na promowanie nowych zjawisk i nowych muzyków z tej części Drogi Mlecznej, z naszej perspektywy, położonej dokładnie po drugiej stronie Kanału La Manche.

Dziś band i nazwiska wcale nie nowe (dwie ich płyty były już tu recenzowane), ale po raz pierwszy zaprezentowane w solowej recenzji, wyposażonej w garść niekłamanych zachwytów nad muzyką realizowaną przez piątkę młodych Brytyjczyków.

Band zwie się Sloth Racket (po naszemu rzecz można – leniwa rakieta!), a w jego składzie: Cath Roberts – saksofon barytonowy (po prawdzie szefowa przedsięwzięcia, ona także firmuje muzykę, jako kompozytorka), Sam Andreae – saksofon altowy, Anton Hunter – gitara elektryczna, Seth Bennett – kontrabas oraz Johnny Hunter – perkusja. Ich piąta płyta zwie się Dismantle Yourself, wydana została przez kolejną brytyjską mikro inicjatywę Luminous Label (CD, 2019). Ładny, szary karton, literki naniesione chyba ręcznie (cała gama kolorów do wyboru) i dla fanów – papierowy fanzin, wydany tak, jak kilka dekad temu produkowano w tym kraju antyreżimowe ulotki – wygląda na sitodruk! Pięć kompozycji Cath (bez obaw, bardzo swobodnie improwizowanych!), 55 minut i 2 sekundy, zarejestrowanych na początku lutego br. w miejscu zwanym The Chairworks.




Spektakl zaczyna się przy wtórze, głośno akcentujących swoją obecność, gitary i saksofonu. Uderzenie fonii i garść ciszy, ponowienie i garść ciszy. Siarczyste intro, ciekawie zaprojektowane, zdecydowanie stanowiące wstęp do improwizacyjnych szaleństw. Po chwili bowiem kontrabas, perkusja i drugi saksofon wchodzą do gry i marszowym krokiem rysują narrację ostrym dłutem po kruszącej się korze. Powykręcana rytmika, raz za razem ekspresyjne mini pasaże każdego z członków bandu. Zdaje się, że w trakcie pisania scenariusza zaplanowana została przede wszystkim struktura opowieści, jej dramaturgia, nie zaś sam temat na pięciolinii do ogrywania w bezczelnych, jazzowych solówkach. Im dalej w las, tym zabawa coraz bardziej przypomina kolektywną, gęstą, jakże swobodną improwizację. Bardzo stylowy free jazz z post-rockowym posmakiem (gitary!). Drugą opowieść introdukuje kontrabas i perkusyjne talerze. Także spokojna gitara i mokry saksofon. Wszyscy plotą bluesa o trudnym poranku po wyjątkowej ciężkiej nocy. Jest i szczypta dobre sonorystyki za sprawą smyczka i tuby mniejszego saksofonu, który stara się budować tzw. narrację właściwą. Ale band niespodziewanie zbacza z kursu (będzie to czynił nad wyraz często) i proponuje nam oniryczny duet gitary i saksofonu. Świat muzycznych zaskoczeń i niespodzianek, po części, rzecz jasna, zaplanowanych przez Panią Roberts. Na finał tej pieśni koherentne free z umiarkowaną dawką melodii.

Temat kolejnego utworu jest wyjątkowo masywny i gęsty, jak lawa. Oba saksofony tańczą i śpiewają, gitara płynie niczym syntezator wysokiej mocy, sekcja zaś zrywa podłogę. Znów łamanie rytmu, piękny chaos sytuacyjny. Muzycy nie pierwszy raz wykazują się dużą łatwością w zakresie wprowadzania zmian, eskalowania emocji i ich niemal równoczesnego gaszenia. Są bardzo elastyczni, świetnie na siebie reagują, po części jest to zapewne efekt dobrego planowania procesu improwizacji! W 4 minucie kolejny świetny dialog saksofonu i gitary, w trakcie bardzo ognistego fragmentu płyty. Po chwili, równie błyskotliwe uspokojenie i zmyślne gierki w podgrupach. Po 7 minucie gitara nabiera w usta dużego łyku ambientu, towarzyszą jej w tej podróży talerze i smyczek.




Czwarta opowieść rodzi się z bólu estetyki minimalistycznej – gitara i alt ślą sobie serdeczności. Reszta wchodzi im w paradę po 2 minucie – dynamika, polot, duża lekkości i kolektywna swoboda. Świetne expo barytonu, jakby na przekór tezie i praktyce tej improwizacji, iż indywidualne popisy nie dość, że nie są tu celem, to na ogół nie są nawet środkiem do celu. Wyciszenie znów odbywa się pod światłym przewodnictwem coraz ciekawszej gitary. Faza dialogów, stylowego call & responce, bystre pizzicato kontrabasu, garść aylerowskiej śpiewności. Tuż potem zwinne przejście do półgalopu. Finalizacja jest udziałem rozjechanej gitary, tonącej w oparach zdrowej psychodelii. Piąta, ostatnia historia, budzi się do życia dzięki saksofonom, które kreślą unisono ramy nowej narracji. Sekcja daje background, całość rwie się do przodu, trochę jak dobry temat post-jazzowy. Rytm, gęstość i smak. Gitara pełna rocka, na barkach open jazzu. Jeden krok w głąb, jeden na zewnątrz. Baryton na czele orszaku kolektywnych eksplozji - gadające tuby saksofonów, ambient gitary, refleksyjny kontrabas i perkusyjne świecidełka. Po 9 minucie cała piątka nabiera free jazzowej dynamiki i szuka zakończenia mając żywego bluesa pomiędzy nogami.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz