piątek, 24 stycznia 2020

Dead Neanderthals! Ugory! Transtilla! Baker & Davis! Serries! When the Dark becomes nearly Black!


Czas na mroczną, istotnie depresyjną podróż po zakamarkach post-rocka, dark & black ambientu, zwinną wiwisekcję tego, co wartościowe we współczesnej muzyce, która naprawdę dobrze czuje się na spowitej ciemnościami scenie, w przeklętym miejscu niemal całkowicie pozbawionym dostępu promieni słonecznych. Dzisiejsza opowieść nie będzie traktowała improwizacji, jako głównego narzędzia artystycznej kreacji, baa, czasami ta ostatnia będzie miała śladowy charakter, a sercem narracji stanie się bezgraniczna, czarna meta rzeczywistość, wypełniona prawdziwie frapującymi dźwiękami.

Przegląd nowości tak zorientowanej stylistycznie muzyki zaczynamy od tradycyjnej, sylwestrowej epki naszych ulubionych, holenderskich freaków z Dead Neanderthals. Potem krajowe Ugory, które kolejnym krótkim albumem zgłaszają akces do świata muzycznych wspaniałości, dodatkowo pretendując do miana najlepszego mixera różnych odmian dark and black post-music w naszej części galaktyki. W dalszej kolejności - stuprocentowe odkrycie Trybuny, czyli holenderska Transtilla (cóż za fantastyczna nazwa!), a na koniec nasi świetni znajomi – Aidan Baker i Dirk Serries, skutecznie zanurzeni w oparach chłodnego dark ambientu.




Dead Neanderthals  Mankind (bandcamp, DL 2019)

René Aquarius na perkusji i Otto Kokke na syntezatorze oraz gość - Ethan Bokma na klarnecie. Kolejna sylwestrowa petarda, krótka (niespełna 14 minutowa, studyjna rejestracja), znów estetycznie dosadna, a artystycznie niebywale intrygująca, i jak zawsze, wyposażona w werbalne motto.

Mankind/ Ludzkość. Natura, która rozkwitła pod nieobecność człowieka. Masywny, jednostajny rytm potężnej baterii perkusyjnej, zmutowanego rocka, który dawno już pożarł własny ogon, tu w towarzystwie siarczystego dronu wprost z syntezatora. Narracja pełna egzystencjalnego skowytu pełznie, niczym materia, która definitywnie zagubiła swojego ducha. Pasmo generowane przez Kokke, które zdaje się być modyfikowane mikro zmianami napięcia, z sekundy na sekundę nabiera rockowej ekspresji. W połowie czwartej minuty brzmi, jakby do gry włączyły się gitara i bas elektryczny, wpuszczone w czeluść kabli wyjątkowo dużej mocy. Po szóstej minucie do tej gęstej magmy trafia kolejne pasmo, które wydaje się krzyczeć swoją czerstwą syntetycznością, a wszystko pobrzmiewa, niczym legendarni The Swans w edycji The Day After. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko play loud or go away!

Post-rockowa ściana dźwięku, modulowana zgodnie z przyjętą stylistyką, w połowie dziesiątej minuty wchłania pasmo czystego klarnetu (ten instrument być może jest już z nami od dawna, ale dopiero teraz wydał pierwszy, artykułowany głos). Opowieść smakuje The Eternal, pieśnią Joy Division, którą po czterdziestu latach ktoś przypadkowo podłączył pod wciąż jeszcze żywe jądro elektrowni atomowej w Czarnobylu. Krzyk fonii, który zdaje się wyznaczać kres gatunku ludzkiego, prawdziwie syntetyczna wichura, która wybrzmiewa piskiem rozszarpywanych meta gitar.   




Ugory  Późne Lato  (Koty Records, Cassette/ CD 2019)
Zacznijmy od przedstawienia załogi: Marcel Gawinecki – gitara, syntezator, głos, bas, teksty, człowiek orkiestra, który jako jedyny uczestniczy w każdej z sześciu części Późnego lata, Marcin Haremza - perkusja (utwory 1 i 5), Robert Śliwka – głos i teksty (3,4), Slasia Wilczyńska – lira korbowa i głos (1), Jakub Lemiszewski – syntezator (4), Michał Biel – saksofony (5) i Maciej Maciągowski – syntezator, głos (6). Odsłuch tej niebywałej mieszanki czarnych wątków zaczerpniętych z muzyki post-rockowej, post-elektronicznej i post-ambientowej zajmie nam niespełna 28 minut.

Przygodę z Późnym Latem, po prawdzie także z każdą jej częścią, zaczynamy w zgiełku gitarowych przepięć. Iskry lecą na wszystkie strony, a energia złej kinetyki bije z każdej ołowianej struny. Opowieść, która płonie ogniem zwątpienia w moc ludzkich czynów. Gitarę wspomaga dron syntetycznego basu, a całość sprawia wrażenie doom metalu, który stoi w blokach startowych. Napięcie buduje także krzyk liry korbowej, nadając pieśni industrialny koloryt. Po pewnym czasie kobiecy głos uspokaja narrację, po czym do gry wbija się masywna perkusja i growlowy głos męski, który stawia na baczność wszystkie nasze receptory słuchu. W drugiej części gitara zostaje sama ma rykowisku – krzyczy i sprzęga się niemiłosiernie, buduje dron, który jest zdolny zmiażdżyć wszystko. Po dwóch minutach ciekawie opada w gęsty ambient. Trzecia część pogłębia nasz stan lękowy. Gitara zanurzona w syntetyce i dwa głosy, które smakują czerstwym black metalem. Basowe pasmo kreśli pętlę, całość nabiera harshowej goryczy, a słowa wokalistów giną w ogniu płonącej gitary.

Czwarta opowieść, która staje się Wielkim Obrzydzeniem – krzyk gitary i gardła, czarny jak popiół, tuż obok desperacko piękne, masywne tło syntetyki. Narracja skwierczy dramaturgicznym zaniechaniem, pulsuje, tańczy i bałamuci. Ostatecznym zwycięzcą tej nierównej walki wydają się być syntezatory. Pieśń piąta i dziki ryk saksofonu, który wprowadza nas w nowy wymiar dźwiękowych Ugorów. Po niespełna minucie łapie rytm pod dysze, a do pomocy dana mu jest rozjuszona perkusja, dodatkowo wsparta bystrą syntetyką. Saksofon zdaje się multiplikować, syntezator zaś chlasta nas po twarzy. Po chwili dęciak tak intensywnie śpiewa w rozpaczy, iż momentami smakuje żywym Coltrane’em. Syntetyczny post-free jazz na ostatniej prostej najlepszego fragmentu płyty napotyka na gitarowy zgiełk, bez którego i ta historia nie mogłaby się wydarzyć. Wreszcie finał tej nieustannie zaskakującej płyty – ściana gitarowego noise, upaćkana swobodną syntetyką. Wszystko zdaje się tu skwierczeć, pulsować, żyć sobie tylko znanym życiem – industrial with ambient in the background. Dźwięki gęste jak ciekły ołów, tu przed ostatecznym zastygnięciem.




Transtilla  II (Midira, CD 2019)

Aura tajemniczości zaczyna nas już całkowicie pochłaniać – o wykonawcach kolejnej recenzowanej płyty wiemy tylko tyle, iż nazywają się Transtilla,  personalnie zaś Anne-Chris Bakker i Romke Kleefstra. Nic nie wiemy o użytym instrumentarium (music and images by), wszystkiego będziemy się zatem domyślać w trakcie odsłuchu, który potrwa 45 i pół minuty (cztery części z tytułami).

Z mroczną jak smoła trans-Tarantulą witamy się w okolicznościach szerokopasmowego drona, który budowany jest przez kilka warstw intensywnych, stojących w miejscu fonii. Wszystko drży tu soczystym ambientem, tak w dolnym, jak i górnym paśmie narracji. Opowieść rozwarstwia się, narasta i pęcznieje. Już po paru chwilach nastrój robi się nieco demoniczny i klaustrofobiczny. Monotonia, która kreuje niepokój, mrok i zwątpienie. W połowie czwartej minuty dociekliwy recenzent odnotowuje drobne elementy brudu i śladów prądu na gryfie gitary. Po kilku kolejnych – garść post-gitarowego przesteru. Niektóre pasma dronu pulsują outside/ inside, inne masywnie drepczą w miejscu zdarzenia. Mimo dramaturgicznego status quo, w tej historii dzieje się naprawdę wiele. Przybywa demonów i postaci o dziwnych twarzach, niektóre pasma ambientu wręcz krzyczą. Ta jakże piękna ekspozycja gaśnie z dużą konsekwencją po trzynastej minucie. Druga opowieść budzi się w ciszy, która rży, burczy, rezonuje, pulsuje masą ambientowego basu. Całość zdaje się być na wejściu niezwykle matowa, szorstka, pełna nerwowego spokoju. Po trzeciej minucie natrafiamy na ciekawe, małe pasmo, które repetuje, w połowie zaś szóstej minuty budzi się już prawdziwy demon, którego kaleczą opiłki post-noise. Dolne pasmo fonii stoi w miejscu i złorzeczy. Po dziewiątej minucie nabiera jednak mocy i zdaje się szlifować struny gitary. Finał nagrania jest wyjątkowo urokliwy.

Trzecia opowieść, to drobne półdźwięki z gitary, którym towarzyszą inne, równie filigranowe fonie, trochę jakby tarcie metalu o metal. Rezonująca, żywa struktura materii dźwiękowej. Swoisty półambient, który kreśli pętlę. Przybywa mu elementów składowych. Tło buduje się jakby niezależnie od tego – syntetyczne pasma, które szeleszczą, budują swój własny ambient dalece nieinwazyjnie. Całość z pewnością zasługuje na miano najspokojniejszego fragmentu płyty. Nastrój robi się wręcz oniryczny, a skojarzenie z molekularnym post-techno Jana Jelinka nie jest pozbawione sensu. Na wybrzmieniu … kilka dźwięków żywej gitary! Kończy tę piękną płytę najkrótsza historia, którą inauguruje szum płynącego ambientu, zdobionego wewnętrznym, nerwowym półrytmem. Powrót dominacji syntetyki, która z czasem intensywnie narasta. Opowieść toczy się na stojąco, z głową w nieistniejących chmurach. Pasma, które pulsują i pasma, które wyczekują na moment zgęstnienia. Na ostatniej prostej demony wydają się powracać ze zdwojoną siłą. Światło gaszą post-gitarowe tekstury.




Aidan Baker & Gareth Davis  Invisible Cities II (Karl Records, LP 2020)

W trakcie odsłuchu kolejnego nagrania jeszcze intensywniej zanurzymy się w estetyce dark ambient, a spotykamy się z jedną z ikon gatunku, kanadyjskim gitarzystą Aidanem Bakerem. W ramach przedsięwzięcia Invisible Cities odpływa on w otchłań mrocznego oceanu dźwięków, po części z pewnością … improwizowanego, w towarzystwie belgijskiego klarnecisty Garetha Davisa. Przed nami druga edycja, nagrywana w różnych miejscach, czasie i okolicznościach. Pięć części trwa dokładnie 42 minuty i 24 sekundy.

Szmer świata otaczającego, pulsacja dronowego basu, szum aparatury służącej do wzmacniania dźwięków, mrok i utopia ambientu, który w tym wypadku wydaje się nawet ciemniejszy niż zazwyczaj, dodatkowo wypuszczony w całkowicie otwartą przestrzeń. Drobne, filigranowe dźwięki gitary na pierwszym planie i towarzyszący im masywny, drżący background post-elektroniki, niepozbawiony brudu i przepięć energetycznych. Obok klarnet basowy, który oddycha ciepłym powietrzem inside/ outside. Czternastominutowa pieśń otwarcia mija niemal niepostrzeżenie. Gdy wszystkie źródła dźwięków przygasają, scenę spowija jedynie skowyt białego szumu. Na wejściu w drugą opowieść mamy wrażenie, iż cała czasoprzestrzeń nagrania pulsuje. Klarnet śpiewa małymi frazami, a narracja zdaje się stawać odrobinę bardziej surrealistyczna. Gitara zanurzona w kosmosie odległej galaktyki zwiastuje jednak nadejście niespodziewanego. Klarnet nuci semickie frazy i jest mu z tym wyjątkowo dobrze.

Trzecia bajka, to ambient, który nałykał się siarki i zgrzyta zębami. Gitara grzmi sprzężeniami i plami strumienie rozpływającej się fonii, klarnet basowy też jakby brudził swój czysty, jak dotąd sound. Falowanie i świdrowanie na granicy noise, notuje recenzent słuchający nieco mechanistycznie. Na szczyt góry pierwszy wspina się klarnet, który stroszy pióra pośród matni piekielnej. Czwarta piosenka nie stroni od dramaturgicznej refleksji – budzi się w ciszy abstrakcyjnego ambientu. Wszystko wydaje się ciche i delikatne, nawet klarnet basowy stąpa na palcach. Mrok, ukojenie i dający się akceptować strach. W połowie utworu pulsacja basowych pasm zaczyna siać skromny ferment, ubogacając i tak już intrygującą formę. Zanikająca post-elektronika na sam finał łapie nieco dubowego posmaku. Czas na pieśń zamknięcia – ambientowe pole, pada syntetyczny deszcz, wiatr szumi, przestrzeń błyszczy. Klarnet płynie wysokim wzgórzem, sennie podśpiewując. W tle skwierczą foniczne pozostałości na ciepłych jeszcze kablach. To oczywiste, że za gaszenie światła odpowiada biały szum.




Dirk Serries  Frontier & Epitaph Companion (bandcamp, DL 2020/2019)

W naszej dzisiejszej, dark ambientowej podróży nie może zabraknąć belgijskiego gitarzysty Dirka Serriesa w wersji solowej! Przed nami dwa jego bandcampowe wydawnictwa udostępnione światu na przełomie roku. Pierwsze, to improwizowana kompozycja z roku 2014, teraz po odświeżającym remasterze, drugie zaś, to zbiór utworów, które powstały w trakcie sesji nagraniowej Epitaph w roku 2017, ale nie zmieściły się na … podwójnym kompakcie. Zapraszamy zatem do pięknego, barwnego i nieustająco intrygującego świata pełnokrwistego ambientu, tworzonego za pomocą skromnej gitary elektrycznej i zestawu amplifikatorów. Pierwsza opowieść trwa 60 minut bez paru sekund, druga (w pięciu odcinkach) – parę sekund ponad … 60 minut.

Frontier. Z ciszy wyjątkowo mglistego kosmosu, płyną do nas dwa, trzy, może cztery pasma fonii, nakładające się na siebie, jak plastry miodu. Te najniżej posadowione, delikatnie smakują siarką. Skomponowana improwizacja do wewnątrz i na zewnątrz. Gitara Dirka chwilami brzmi, niczym organy kościelne na masywnym pogłosie, jak pasma syntetycznego dźwięku, oderwanego od swego naturalnego źródła pochodzenia. Narracja o bardzo bogatej fakturze, stabilna, niezmienna, płynna, dostojna, niemalże epicka. Mimo tych atrybutów, w opowieści dzieje się naprawdę wiele. Po trzydziestej minucie mamy wrażenie, jakby najniższe pasma zrobiły mimowolny krok ku górze, dzięki czemu całość zyskała na czystości brzmienia. Poziom naszego akustycznego ukontentowania rośnie, stymulowany kreatywną repetycją. Oto być może the most constant ambient exposition in history of nowadays! Finał trwa długo, muzyka gaśnie przez wiele minut, gdy siła amplifikacji bystrze składa swoje ramiona.




Epitaph Companion. Początek łagodny, niczym śródziemnomorski zefirek. Muzyka rozlewa się leniwie po szyjce kieliszka, niczym wysokogatunkowa whisky. Szeroki strumień czystego płynu, w sam raz do natychmiastowego spożycia. W drugiej części nastrój chwili bałamuci szczypta mroku, sunąca z samego dna narracji. Pogłos rośnie w siłę, gitara rzewnie łka nad losem ludzkości. Flow pulsuje i ciemnieje z każdą upływającą sekundą. Epizod trzeci, niczym mgławy poranek niepozbawiony codziennych wątpliwości. Dźwięki wydają się być wypłaszczone, płyną bardziej leniwie. Wraz z muzykiem dość szybko osiągamy stan full chill-out, delikatnie podszyty wszakże niepokojem. Gaszenie narracji trwa godzinami. Czwarta opowieść znów wydaje się być bardziej mroczna, zatopiona w grozie nieznanych przestrzeni kosmicznych. Z każdej strony wieje transsyberyjskim mrozem. Piąta, ostatnia historia przynosi odrobinę egzystencjalnego ukojenia – krótsze formy, mniejszy rozmach, więcej metafizyki melodii. Odrobina basowych dołów i bystra repetycja dźwięków zaczerpniętych z drugiej części nagrania. Smukła narracja, ciekawie szukająca finałowej ciszy.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz