czwartek, 14 maja 2020

Fages/Pricto, Ponsa/Caicedo, Malfon/Braz, Fernandez/Milla, Claman/Vidal, Riquelme/Ulzion! Iberian Duos like the Perfect Pairs!


Dziewięciu na dziesięciu muzyków improwizujących, zapytanych, w jakiej konfiguracji osobowej trudna sztuka gry z myśli jest dla nich najbardziej atrakcyjna, odpowie – w duecie! Ta zasada nie wymaga pogłębionych prac analitycznych!

Dziś zatem same duety, wszystkie z Półwyspu Iberyjskiego, w większości katalońskie, ale także m.in. baskijskie! Na krańca Starego Świata wciąż powstaje mnóstwo wspaniałej muzyki. Na łamach Trybuny powtarzamy to jak mantrę, bo nie sposób znaleźć argumentów tezę tę negującą.

Cztery płyty, sześć duetów, niemal sami nasi dobrzy znajomi. Czytajmy, słuchajmy i kupujmy płyty - pamiętajmy, iż dla wielu z tych artystów, wpływy ze sprzedaży muzyki, to obecnie jedyne źródło dochodu!




Ferran Fages/ El Pricto - Enric Ponsa/ Diego Caicedo - João Braz/ Don Malfon  Nocturna Discordia #222 - Dystopia? Now? (Discordian Records, DL 2020)

Wrzesień 2019 roku, 222-a edycja Nocturna Discordia, przy okazji piąta rocznica cyklu, Soda Acùstic, Barcelona. Na scenie trzy duety, z których każdy wykona po dwie swobodne improwizacje: El Pricto – saksofon altowy i Ferran Fages – gitara elektryczna, Diego Caicedo – gitara elektryczna i Enric Ponsa – perkusja oraz Don Malfon – saksofon altowy i João Braz – wiolonczela. Odsłuch całości zajmie nam 68 minut i 23 sekundy.

Przygoda Fagesa i Pricto zaczyna się półdronową grę wstępną – liczenie strun gitary i zalotne podmuchy saksofonu altowego. Muzycy wzajemnie się nakręcają, nie unikając imitacji. Tempo rośnie – gitarzysta w swoim niepowtarzalnym ferranstyle, saksofonista w pół drogi do free jazzowej ekspresji. Po kilku chwilach gitara dzwoni i rezonuje, a dysze dęciaka tańczą i śpiewają suchym powietrzem. Artyści bez trudu znajdują punkt ciszy i rozpoczynają antrakt mistrzowskich preparacji. Fages dba o to, by tempo nie urosło na powrót, Pricto nie zgłasza zdania odrębnego. Metaliczne pląsy na gryfie i wojenne wichry w tubie, dawka świetnych reakcji na jeszcze lepsze akcje. Na finał części szczypta gitarowego hałasu. Druga, znacznie krótsza improwizacja stawia na precyzję wykonania i pewną delikatność brzmienia. Pojedyncze struny, prychy i przedechy. Nie bez psychodelii gitary i na poły melodyjnych fraz altu, z pewnością bez jakichkolwiek dróg na skróty. Piękny mezalians!

Caicedo i Pons - ognisty duet wielogatunkowych emocji! Zaczynają w aurze rozchełstanej, gitarowej zawieruchy, której Diego potrafi być mistrzem jedynym w swoim rodzaju. Pikantna, wieloskładnikowa mikstura – małe grzmoty i sprzężenia, dźwięki drobne i masywne. Roots rockowa emanacja – od pojedynczej, swobodnej frazy, pełnej psychodelicznych wtrętów, po post-jazzową kipiel! Świetnie z roli bystrego asystenta wywiązuje się drummer. W parze, w okolicach 9 minuty, świetnie wchodzą w fazę wzajemnego rezonansu, po czym stawiają na rockowy ogień, nie bez noise’owych naleciałości. Kończą odcinek w harshowej ciszy. Drugą improwizację budują szczoteczki na werblu i tomach. Gitara szklista niczym u Fagesa, chwilami łagodna jak baranek, buduje bardziej jazzową ekspozycję. Szeleszczący drumming i dramaturgicznie tłumiona gitara skutecznie poszukają psychodelicznego posmaku i znajdują go tuż przed końcem improwizacji.

Malfon i Braz - swoboda skupionej, post-kameralnej improwizacji! Wiolonczela smagana bystrym smykiem, szukająca wewnętrznej taneczności i alt, który rezonuje dronowymi pasażami – flow otwarcia nie może być lepszy! Saksofonista lubi wkładać do tuby dziwne przedmioty, skrzeczeć i charczeć, wiolonczelista częściej stawia na czyste brzmienie, ale znalezienie błotnistej mazi na gryfie nie stanowi dla niego jakiegokolwiek problemu. Opowieść wszakże budują z saperską precyzją i nigdzie się nie śpieszą. Po 8 minucie pierwszej części imitują się pięknymi, długimi pasażami, krążą wokół ciszy. Po 10 minucie przejście wiolonczelisty na pizzicato dolewa oliwy do ognia. Gdy Braz na powrót chwyta za smyczek, duet rozpoczyna urocze long distance falling down. Druga improwizacja, nieco krótsza stawia na preparacje. Wiemy, ile strun ma wiolonczela, jaka jest kolejność dysz i pojemność tuby. Imitacje, drony, łkające i zawodzące pieśni, chwalące determinację improwizatorów. Malfon wpada w metafizyczną wręcz repetycję, a głębokie pizzicato Braza cudownie podkreśla dramaturgię chwili. Whaw!




Agustí Fernández & Jordina Millà  When Forests Dream (Sirulita Records, DL 2020)

Z Barcelony przenosimy się o sto kilkadziesiąt kilometrów na zachód, do miasta Lleida i miejsca zwanego Auditori Municipal Enric Granados. Początek listopada 2019 roku, a na scenie dwoje pianistów - Agustí Fernández w kanale lewym oraz Jordina Millà w kanale prawym. Osiem swobodnych improwizacji, 47 minut z sekundami.

Agustí i Jordina zapraszają nas na niezwykły spektakl dwóch permanentnie preparowanych fortepianów, który unaocznia przede wszystkie jedną tezę – ów monumentalny, akustyczny instrument nie ma granic w zakresie kreowania dźwięków. Zwłaszcza, gdy znajdzie się pod palcami wyjątkowych improwizatorów! Pan odpowiada tu za lewą flankę dźwięków, Pani zaś za prawą. Choć oboje preparują, każdy robi to nieco inaczej, płynie swoim subiektywnym strumieniem fonii, a fazy wzajemnego imitowania występują raczej incydentalnie.

Aura otwarcia nie pozostawia wątpliwości, iż przed nami festiwal dźwięków niezwykłych - lewa strona uderza po strunach i klawiszach, niczym cerber złego, zaś prawa bije w gong, który długo wybrzmiewa i metalicznie rezonuje. Chaos pozytywnej kreacji w opozycji do ambientu medytacji. Gdy lewa szuka post-industrialnego posmaku, prawa znajduje jakby pre-industrialny wymiar dźwięku. Już w pierwszej improwizacji muzycy serwują nam takie cuda akustyki/ post-akustyki, iż pióro recenzenta gubi się w metaforach i karkołomnych porównaniach. Druga opowieść podkręca spiralę emocji. Z jednej strony serwuje nam bardziej agresywne dźwięki, z drugiej – z lekkością motyla – zagłębia się w estetyce deep contemporary. Gdy lewa strona pokazuje moc czarnych klawiszy, które szukają utraconego rytmu, prawa snuje pasma ciszy. Gdy ta pierwsza intensywnie poleruje strony, ta druga – dla kontrastu – bada delikatność białych klawiszy. Trzecia opowieść wyrasta przed nami w ułamku sekundy – lewa strona liczy struny, prawa klawisze. Bardziej kameralna opowieść bez trudu łapie dynamikę w szprychy. Lewa dudni jak metronom, prawa stuka smukłymi młoteczkami. Moc wyłącznie pięknych dźwięków – partie rytmu niczym kastaniety, deep piano, efektowne akcenty percussion i cała plejada bolesnych preparacji – obcierki, gniecenia, zwinne sekwencje pełne rezonansu i finałowe drżenie udręczonej ciszy. Czwarta improwizacja zagłębia się w kolejne stadium preparacji. Muzycy już nie tylko uderzają w struny (lewa), ale także upuszczają na nie tajemnicze przedmioty (prawa). Dźwięki wibrują i szepczą. Uroda rezonansu, szelestu i tłumionego oddechu. Post-akustyczny slow motion, który broczy po kolona w meta ambiencie (zwłaszcza po prawej stronie sceny). Gdy lewa strona chrobocze, prawa zdaje się być wyjątkowo rozleniwiona i melancholijna. Perkusyjne wiwaty w opozycji do posuwistych dronów. Oto lewa strona cierpi, a prawa śpiewa gołymi strunami.

Piąta część stawia na kolory klawiszy – puste, głuche fonie, jakby ktoś związał powrozem odpowiadające struny fortepianu. Gdy lewa strona stawia na rytm i tańczy, prawa filozofuje, szuka metafizyki w powietrzu, a potem bije na alarm. Niektóre fonie przybierają postać nadakustyczną, niemal post-elektroniczną i wymuszają pytania o źródła dźwięku (choć wiemy doskonale, iż to tylko dwa fortepiany, nasz dysonans poznawczy wzmaga poczucie wyjątkowości tego nagrania). Kolejna, krótsza opowieść – młoteczki, struny i klawisze, uderzenia, tarcia i inne mechaniczne ingerencje. Lewa strona brzmi matowo, prawa błyszczy. Krok w kierunku hałasu, krok w kierunku ciszy. What a game! A gdy w końcu wyda nam się, iż o procesie preparacji akustycznych dźwięków fortepianu wiemy już wszystko, muzycy otwierają improwizację numer siedem! Szorują struny gruboziarnistym papierem ściernym, strugają z nich osinowe kołki na wampiry. Rzężenie ciemiężonych strun buduje kolejny poemat niemożliwego - pełne desperacji, post-perkusjonalne studium przypadku. Znów hałas i cisza toną w miłosnych zalotach. Narracja gaśnie i budzi się na nowo niemal w tej samej chwili. Struny śpiewają z bólu i znoju, a na ostatniej prostej jęczą kocią determinacją. Finał płyty stawia na filigranowe rozwiązania – piski z dala od klawiatury, ckliwy rezonans, niczym spacer gołymi stopami po rozbitym szkle. Ktoś przesypuje małe kamyszki, a potem rozsądnie korzysta z klawiszy, być może dla złagodzenia obyczajów. Lewa strona nabiera kameralnej zadumy, prawa stawia na aktywny drumming. Na finał ostateczny pianiści brną w prawdziwy i efektowny akustycznie dirty dancing!




Sarah Claman & Sebastian Vidal  Rice Cake (Dadiminauke, DL 2020)

Wracamy do Barcelony, a dokładnie do … mieszkania Sary Claman (skrzypce), Sebastiana Vidala (gitara elektryczna) i ich nowonarodzonej pociechy (płacz, gaworzenie). W samym środku pandemicznego lockdownu (przełom marca i kwietnia br.) artyści i ich dziecko realizują dziesięć miniaturowych, swobodnych improwizacji, których odsłuch zajmie nam mniej niż 27 minut.

Modulowany tembr gitary z domową dawką prądu w towarzystwie rzewnych, dekonstruowanych brzmieniowo, półśpiewnych skrzypiec zapraszają nas na wygodną sofę. W pokoju obok płacze dziecko, ale nikogo to specjalnie nie niepokoi. Lockdown impro in dirty melancholy trwa w najlepsze. Wirtuozeria wykonania i domowy feeling – liczenie strun gitary z metalicznym prądem i piękny komentarz skrzypiec, które piszczą, skrzeczą i cudowanie zawodzą. Kolejna, już trzecia historia toczy się z meta rytmem, nieco wyuzdaną dynamiką i niemal … góralskim zaśpiewem. Sarah ciągnie za strunę, niczym tygrys za strzępy ofiary, a dziecko jest bardzo dzielne! W kolejnej opowieści gitara szuka rockowej ekspresji, dziecko tymczasem gaworzy! Piękna ballada dla tej, która definitywnie nie chce spać! W piątej zmysłowe skrzyżowanie post-rocka i post-chamber. Gitara płynie w poziomie, skrzypce pną się ku górze. Domowa wersja Dancing With Tears in My Eyes!

Szósta opowieść spotyka skrzypce w trakcie preparowania dźwięków. Obok gitara plumka i szuka narracji, niestety dziecko na powrót płacze. W kolejnej opowieści muzykom przybywa nieco dramaturgicznego rozmachu, dziecko zdaje się włączać w ich opowieść, co więcej, mamy nawet wrażenie, że swoim zawodzącym gaworzeniem wyznacza rodzicom kierunek improwizacji! Najbardziej dynamiczny, zmysłowy fragment domowej improwizacji Sarah kończy drobną, acz urokliwą preparacją. W ósmej części gitara Sebastiana znów pachnie rockiem, a dziecko oddycha i rozmawia samo ze sobą, jak na dobrego improwizatora przystało. Sarah włącza się do tej zabawy po dłuższej chwili, ale niezwykle filigranowo. Zaraz potem gitara zaczyna wyć, skrzypce płakać i skowyczeć. Dramaturgia chwili nie udziela się jednak latorośli, które wydaje się świetnie bawić – śmieje się i pokrzykuje! Wreszcie finał tej familiady - ledwie 25 sekund zadziornych skrzypiec i pląsów prądotwórczej gitary, urwane w pół słowa. Dziecko w końcu straciło cierpliwość dla pasji rodziców! 




Matias Riquelme & Fernando Ulzion  La Trahison Des Mots (Fundacja Słuchaj!, CD 2020)

Na zakończenie dzisiejszej, duetowej epistoły opuszczamy Katalonię i lądujemy w Kraju Basków, w obiekcie sakralnym miasta Apodaka. W kwietniu 2018 roku kameralny koncert zagrała tam dwójka lokalnych muzyków - Matias Riquelme na wiolonczeli oraz Fernando Ulzion na saksofonie sopranowym i altowym. W procesie edytorskim ich stosunkowo swobodna improwizacja podzielona została na trzynaście części (każda opatrzona tytułem zaczerpniętym z historii muzyki jazzowej!), których łączny czas trwania, to 51 minut i 7 sekund.

Krystalicznie kameralne, półambientowe otwarcie koncertu dobrze wróży w kontekście tak zwanego ciągu dalszego – głębokie, posuwiste pasma wiolonczeli i cichy saksofon zanurzony w delikatnym dronie. Opowieść buduje się głównie za sprawą pulsującego i repetującego cello. W kolejnym traku ostatni z przywołanych instrumentów schodzi niżej i brudzi brzmienie, dla odmiany alt, także nieco preparowany, pnie się ku górze, ale jego frazy zdają się ginąć akustycznie w masywnym pogłosie, jakie generuje obiekt sakralny. Flow jednak narasta, pełen jest zadziorów, kantów i dramaturgicznych hiperpozycji. Po ułamku ciszy muzycy robią kolejny krok w kierunku niemal free jazzowej ekspresji, rzucając wszakże niektóre frazy, jakby na pożarcie echa, które bezceremonialnie panuje na scenie. Znów dobrą robotę czyni cello naprzemiennie grając pizzicato i arco. W czwartej części kropelkowy, dekonstruowany saksofon ciekawie nabiera ekspresji, dość często, tak teraz, jak w dalszej części płyty, pozostając wierny estetyce inside/outside. Zaraz potem władzę przejmuje wiolonczela, śpiewna, ale wyposażona w drżący z emocji smyczek. Muzycy brną w klimaty chamber, ale nie stronią od bardziej ognistych fraz, po raz kolejny dobrze korzystają z repetycji. Szósta partycja koncertu należy wyłącznie do strunowca, który proponuje krótki, post-barokowy pasus bliski akustycznego nieba. Gdy wraca dęciak, obaj muzycy zatapiają się w ciszy i szukają wyłącznie intrygujących zdarzeń fonicznych. Wiolonczela stawia stemple piękna, sopran głównie dyskutuje z pogłosem.

Ósma odsłona koncertu nie stroni od zadziornej, dynamicznej narracji, prowadzonej w wysokich rejestrach. Bystra pyskówka, ekspresja i szczypta hałasu. Całość ciekawie narasta, a wiolonczelista piłuje struny, aż miło, czyniąc ów odcinek być może najlepszym fragmentem koncertu. Zaraz potem dostajemy solowy epizod saksofonu, który nieco burzy ciąg dramaturgiczny, po prawdzie, zwiastując także pewne obniżenie poziomu kreatywności obu Basków, którego, być może, nie odzyskają już do samego końca spektaklu. W dziesiątej części saksofon zdaje się decydować o wielu aspektach improwizacji – nie stroni od bardziej agresywnych fraz, trochę repetuje, wchodzi w imitację z dronową ekspozycją cello. W kolejnej części oba instrumenty pną się ku górze, ale dynamikę i ekspresję zostawiają za sobą. Wystudiowane frazy niemal płynnie (bez zmiany estetyki) przeprowadzają nas do dwóch ostatnich części koncertu. Z jednej strony skromne plamy ekspresji, z drugiej post-barokowe przyśpiewki, a na sam koniec slow motion pizzicato flow, napotykający na skromne preparacje saksofonu. Opowieść zaczyna przypominać spacer po mrocznej komnacie, pełnej odkrytych już dawno tajemnic. Na ostatniej prostej ostra salwa saksofonu, niczym krzyk desperacji.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz