To był z pewnością jeden z najcichszych i najspokojniejszych sobotnich wieczorów w kilkunastoletniej historii klubu Dragon. Pomieszczenie bezpośrednio sąsiadujące z salką koncertową (tu zwaną Małym Domem Kultury), zazwyczaj pełne restauracyjnych klientów, zostało opróżnione ze wszelkiej materii ożywionej, zdolnej wydawać jakiekolwiek dźwięki. Na tzw. bramce stanęli uzbrojeni po zęby, postawni mężczyźni, których zadaniem było niedopuszczenie do sytuacji, by po godzinie zero ktokolwiek prześlizgnął się przez klubową śluzę wejściową. Ci szczęśliwcy, którym udało się zasiąść na widowni, nie mogli wydawać z siebie jakichkolwiek dźwięków w trakcie koncertu, ich oddechy musiały być miarowe, a przełykanie napojów gazowanych całkowicie bezszelestne. Panie i Panowie, Tonus – the most silent band in the world!
Graficzna notacja, która kreuje proces improwizacji zdaje
się pozwalać muzykom na niezbyt wiele, a może jest jednak dokładnie odwrotnie –
akord gitary, cisza, szum i delikatne podmuchy z tuby saksofonu, tudzież gryfów
licznych instrumentów strunowych, mała pompa-ssąco tłocząca, a potem znów akord
gitary, cisza i powtórka zadanej sekwencji. Ośmiogłowa hydra pracuje na razie w
edycji stand-by. Z przemożnej ciszy
rodzi się życie, machina mikro dźwięków, egzotyka stuprocentowej akustyki,
metafizyka improwizacji. Swoją obecność na scenie zaznacza też piano, syjamski
brat gitary, zdaje się, że kolejny cerber brzmieniowego ładu i dramaturgicznego
porządku. Struny, pudła rezonansowe, tajemnica nieznanej przestrzeni, oniryzm
ulotnej chwili. Pierwsza zaplanowana cisza zupełna następuje tuż przed upływem
5 minuty koncertu. Życie pozagrobowe
Dragona jednak trwa. Coś zaskrzypiało, ktoś głęboko westchnął dwa piętra niżej.
Cisza żyje niepełną minutę.
Nowe otwarcie dzieje się za przyczyną … kolejnego akordu
gitary. Wokół niego buduje się strumień mikro fraz, których gęstość po każdej
pętli wydaje się rosnąć. Posadowione na lewej flance skrzypce pozwalają sobie nawet
na kilkudźwiękową sekwencję zdarzeń. Z drugiej strony sceny, w okolicach werbla
coś z czymś intrygująco rezonuje. Pianistyczne preparacje reagują na wszystko
ulotnym echem. Stają się drugim po gitarze sercem tej improwizacji. Bogactwo dźwięków
rodzi się w naszych uszach, które bolą z wysiłku wyjątkowo uważnego słuchania.
W połowie 10 minuty następuje kolejna, zaplanowana cisza, która – to już wiemy
– jest tu po prostu kolejnym dźwiękiem, kolejnym aktorem spektaklu nieoczywistości.
Formuła improwizacji wynikająca z graphic score, budowana dyktatem umiarkowania i minimalizmu, z
czasem zdaje się wydobywać z każdego muzyka dodatkowe pokłady kreatywności.
Skoro mam do dyspozycji źdźbło dźwięku, staram się przekazać w nim całe skomplikowanie
otaczającego nas świata. Dużo dzieje się na strunach, ale kolejnym
dramaturgicznym peakiem wydaje się
być przede wszystkim … dźwięk gniecionej kartki papieru, który podprowadza nas
pod kolejny interwał ciszy. Następuje on w 18 minucie i tym razem trwa pełną minutę zegarową!
Na lewej flance groźnie pomrukuje cello, piano trzyma z nim sztamę, a skrzypce już po raz drugi tego
wieczoru decydują się na dłuższe frazowanie. Każda odsłona tego niezwykłego
spektaklu, wyznaczana żywą ciszą, dostarcza publiczności nowych wrażeń,
sekwencji dźwięków i intrygujących rezonansów. Tu jednak, gdzie każda fonia
może znaczyć tak wiele, wyraźny i zdecydowany dźwięk klawisza fortepianu
brzmieć może niczym złowroga burza w piorunami. Dobrze też słyszymy silnie
oddychające dysze saksofonu. Werbel i kilka dołączonych do niego akcesoriów
zdają się budować strugi post-ambientu, który przy okazji lepi kilka zabłąkanych
fraz innych instrumentów. Na gryfie altówki tańczą wyjątkowo małe palce jakże
postawnego mężczyzny. W okolicach 26 minuty improwizacja, którą stymulują
akordy gitary żyje już prawdziwie własnym życiem, do tego stopnia, iż możemy ogłosić,
iż właśnie powstająca garść długich fraz jest na tyle głośna, iż skupiony widz
może śmiało przełknąć łyk piwa, nie zakłócając przy tym przebiegu koncertu.
Szczególnie aktywna w tym momencie jest lewa flanka, za którą odpowiada frakcja
wschodnioeuropejska z skrzypcami, gitarą, fortepianem i wiolonczelą. Na prawej
flance, definitywnie zachodnioeuropejskiej, równie wiele znów dzieje się na
perkusyjnym werblu. Po wybiciu 28 minuty scenę Dragona znów spowija jednak cisza.
Uprzedźmy wypadki – ostatnia tego wieczoru.
Trzeszczą stare podłogi, drżą struny opuszczone przez
muzyków, pulsuje werbel, a fortepian komentuje wszystko kilkoma dźwiękami
wprost z klawiatury. Finałowa faza spektaklu toczy się pełnią życia, trwa niczym najlepsze chwile
pięćdziesięcioletniej historii AMM - dźwięki mówią, oddychają, reagują na
siebie, tworzą mgławice i płynne strumienie powietrza. Na finał zupełny
cudownie lepią się w kolektywny dron.
Spontaneous Live Series 005: Tonus Intermediate Obscurities III - Live At Spontaneous Music Festival,
October 5th 2019. Dirk Serries (gitara akustyczna, notacja
graficzna), Pawel Doskocz (gitara akustyczna), Andrew Lisle (perkusjonalia), Ostap
Mańko (skrzypce), Witold Oleszak (fortepian), Anna Szmatoła (wiolonczela), Benedict
Taylor (altówka), Colin Webster (saksofon altowy). Dragon Social Club, Poznań. Jeden trak, 40:21 (Spontaneous Music Tribune, CD 2020)
Uwaga! Autor recenzji
jest wydawcą tej płyty!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz