wtorek, 5 stycznia 2021

Nate Wooley in the triple edition! Seven Storey Mountain! NOX! Icepick!


W ostatni dzień paskudnego roku 2020 Trybuna Muzyki Spontanicznej wylistowała 66 powodów, dla których – mimo wszystko! – warto ów dwunastomiesięczny period zapamiętać! Na liście wyróżnionych płyt znalazły się trzy, w których udział sprawczy pewnego amerykańskiego trębacza był więcej niż kluczowy.

Albumy te nie zostały dotychczas zrecenzowane (czas Pana Redaktora nie jest z gumy!), zatem dziś nadrabiamy tę drobną, acz jakże istotną zaległość i zapraszamy na odczyt, tudzież odsłuch trzech doskonałych płyt Nate’a Wooleya. Pierwsza, to jego autorski, rzecz można flagowy projekt, czyli szalona koncepcja Seven Storey Mountain*). Zaraz potem pewien litewski, jednorazowy kwartet, a na koniec trio, które nie gra ze sobą zbyt często, ale mimo to, możemy już cieszyć się jego trzecią płytą.

 


Nate Wooley  Seven Storey Mountain VI (Pyroclastic Records, CD 2020)

Pod koniec listopada 2019 roku, w miejscu zwanym Oktaven Audio, Nate Wooley (trąbka, amplifikator, kompozycja) zebrał trzynastu muzyków, by wykonali szóstą edycję jego Siedmiopiętrowej Góry. Oto oni: Samara Lubelski oraz C. Spencer Yeh (skrzypce), Chris Corsano, Ben Hall oraz Ryan Sawyer (perkusje), Susan Alcorn (pedal steel guitar), Julien Desprez oraz Ava Mendoza (gitary elektryczne), Isabelle O’Connell oraz Emily Manzo (instrumenty klawiszowe), Yoon Sun Choi, Mellissa Hughes oraz Megan Schubert (głosy). Szósta edycja Seven Storey Mountain, to tradycyjnie jeden trak, który zaczyna się w ciszy i tamże kończy swą podróż, po drodze ryjąc nam berety emocjami rzadko spotykanymi na niwie muzyki improwizowanej. Trwa 45 minut i jedną sekundę.

Ceremonia otwarcia spektaklu przypada w udziale chórowi kobiecych głosów. Panie mruczą melodyjnie, niczym feministyczny odłam zakonu krzyżackiego, który za moment wyruszy na meta religijne, wojenne łowy. W roli skromnego akompaniamentu frazy z gitary. W tle zaczyna się jednak rodzić życie dużego, orkiestrowego potwora. Samo zło zdaje się iść od strony elektroakustycznych świergotów, mikro przesterów i plastrów ambientu. Pojawia się piano i akcenty perkusjonalne, ale sama podróż, jak na razie, odbywa się we względnej harmonii, w dość łagodnej tonacji. Po wybiciu 7 minuty szczoteczki rozbudowanej sekcji perkusyjnej zaczynają kreować pewien rodzaj dynamiki. Atmosfera wokół nich zaczyna robić się coraz bardziej nerwowa. Efekt wzmacniają pierwsze pasaże z keyboardów, które snują wątki niemal fussion-jazzowe, ale bez eskalowania poziomu głośności. Narracja krok po kroku zaczyna wspinać się na Siedmiopiętrową Górę. Żmudna to, ale efektowna wspinaczka. O emocje dbają przede wszystkim skrzypce i gitary, wyposażone w dużą moc energii elektrycznej i adekwatny pogłos. Opowieść nabiera kwasowości i posmaku niemal transowej psychodelii. Wielobarwny kalejdoskop dźwięków, jednak nie bez onirycznej poświaty. Niektóre wątki rozbłyskują, inne pętlą się i obumierają.

Po upływie 18 minuty zaczyna się już mała wojna światów – perkusje wybijają jednostajny rytm, ale na dalszym planie wszystko wydaje się być już wyzwolone z jarzma koncepcji kompozytorskiej. Gitary kołyszące się na przetwornikach, tajemnicze głosy, szumiące warstwy usterkowych fonii, nerwowe podrygi z klawiatur – wszystko to ubarwia flow, ale jednocześnie sprawia, iż całość jakby rozłaziła się w szwach. Do ognia dokładają perkusje, zaś gitary i skrzypce tańczą wokół własnej osi, swawolą, skaczą i z piskiem upadają na samo dno. Plejada drobnych incydentów kipi niczym gotująca się woda. Makrokosmos wielkiej góry eksploduje – dynamiczne, ostre frazy, chwilami nawet drapieżne, ale schowane jakby za mgłą. W 25 minucie flow niebezpiecznie zbliża się już do ściany dźwięku. Wszyscy muzycy eskalują swoje poczynania, robi się naprawdę ogniście. Gitary i skrzypce toczą kolejną wojnę w złej sprawie. Krzyki, wrzaski, prawdziwy heart attack in fussion-psycho-noise, który nie jest jednak wyłącznie hałasem, ma bowiem swoją egzystencjalną, jakże bolesną poświatę.

Pora okiełznać to wspaniałe szaleństwo! Wraz z wybiciem 34 minuty jako pierwsze milkną perkusje. Tło niezmiernie pulsuje, nabiera ambientowej szklistości, klawisze płynną wąską strugą. Strzępy gitarowych fraz, coś śpiewa na ultrapogłosie, może to trąbka. Chmura oniryzmu spowija scenę i nie pozwala na bezpieczną ucieczkę z pola bitwy. Wraz z 37 minutą powraca chór kobiet, które snują wokalizy na silnym pogłosie. Powraca początek - diabelska repryza, siła wiecznego powtórzenia. Łagodne piano tworzy klimat refleksji, a głosy zaczynają śpiewać finałową pieśń z tekstem. Głosy multiplikują się - samokopiująca orgia zakończenia. You can’t scare me…, You can’t scare me

 


Nate Wooley / Liudas Mockūnas / Barry Guy / Arkadijus Gotesmanas  NOX (NoBusiness Records, LP 2020)

Na osi czasu pozostajemy w trakcie ciepłej jesieni 2019 roku. Przenosimy się wszakże na Litwę, na cykliczną imprezę Improdimensija, która odbywa się w Wilnie. Na scenie odnajdujemy fantastycznie zapowiadający się kwartet w składzie: Nate Wooley (trąbka), Liudas Mockūnas (klarnet kontrabasowy, saksofon sopranowy i tenorowy), Barry Guy (kontrabas) oraz Arkadijus Gotesmanas (perkusja i instrumenty perkusyjne). Na czarnym krążku, dokumentującym ów intrygujący koncert, znalazły się trzy swobodne improwizacje, które trwają łącznie prawie 36 minut.

Kwartet zaczyna koncert małymi frazami, typowymi dla improwizacji składu stworzonego ad hoc, mających za zadanie rozpoznanie dyspozycji partnerów i warunków zewnętrznych spektaklu. Narracja spoczywa na barkach kontrabasu, saksofon sopranowy i trąbka śpiewają zgodnie na stronie, a całość spinają perkusjonalne błyskotki. Opowieść z czasem zagęszcza się, ale muzyka nie traci walorów typowych dla pięknego, zmysłowego post-chamber. W ramach wisienki na torcie tej części płyty rozgrzane pióro recenzenta odnotowuje świetne szczytowanie sopranu. W ramach komentarza trochę brudu na ustniku trąbki i wzrost dynamiki perkusji. W okolicach 9 minuty na gryfie kontrabasu pojawia się smyczek i wraz z perkusjonaliami kreśli skromne, ale urocze expo w ducie. Tuż potem natrafiamy na równie efektowne duo dęciaków (przy okazji sopran zostaje zastąpiony przez tenor!). Na koniec pierwszej, niedługiej strony winyla muzycy najpierw wpadają w drobną, ale jakże ognistą kipiel, potem zaś w ramach rozbiegówki bawią się w bystre pytania i odpowiedzi.

Otwarcie kolejnej improwizacji przypada w udziale perkusjonaliom i dzwoneczkom wprost ze świątecznej choinki. Bas ogranicza się do skromnych szarpnięć za struny. Trąbka pojawia się po kilkudziesięciu sekundach ze śpiewem na ustach. Jakby w kontrze, ale dopiero po 5 minutach, do gry wchodzi masywny klarnet kontrabasowy. Wyjątkowo urodziwe slow motion stawia każdy krok z dużą rozwagą dramaturgiczną. Znów świetny moment notuje Liudas, a smyczek Barry’ego równie skutecznie dba o wzrost dynamiki. Emocje rosną, a Nate decyduje się na bardziej jazzowe frazowanie (szczoteczki Arkadijusa okazują się bardzo pomocne w budowaniu narracji). Klarnet przywraca na moment do życia cały kwartet, po czym już samotnie, ale jakże precyzyjnie gasi płomień narracji. Ostatnią, najkrótszą część koncertu otwierają dęciaki (odnotujmy powrót tenoru). Sekcja rytmu szybko doskakuje im do gardeł, a całość opowieści stawia na dynamikę. Dobre tempo sprzyja bystrym interakcjom, zwłaszcza pomiędzy trąbką, a saksofonem. W tak zwanym międzyczasie muzycy serwują nam kolejny odcinek pytań i odpowiedzi, kreowany przez smyczek kontrabasu.  Na zakończenie koncertu wszyscy zdają się tańczyć i swawolić bez umiaru. Frywolność godna największych mistrzów! Brawo!

 


Icepick  Hellraiser (Astral Spirits, LP 2020)

Pod wskazaną wyżej nazwą własną kryje się trzech świetnie nam znanych muzyków: Nate Wooley (trąbka), Ingebrigt Haker Flaten (kontrabas) oraz Chris Corsano (perkusja). Artystów zastajemy w sytuacji koncertowej (Chicago, luty 2018 roku). Znów trzy swobodne improwizacje umieszczone na winylowej płycie, łączny czas niespełna 35 minut.

Muzycy znają się świetne, a zatem bez wstępnych amorów rzucają się w wir niemal freejazzowej improwizacji. Całuśna, agresywna, ale jednocześnie rozśpiewana trąbka, kontrabas i perkusja stawiające stemple mocy, ale i zdolne do szeptu i stąpania na palcach. Nate tryska energią i emocjami, idzie na sto procent i nie chce się zatrzymać! A recenzentowi pozostaje jedynie wymienianie określeń na literę k – kolektywnie, kreatywnie, kompaktowo, kompulsywnie… Narracja przyspiesza i natychmiast spowalnia, bije po twarzy, by zaraz potem głaskać po skroni. Trąbka raz hałasuje na granicy acoustic noise, innym razem śpiewa przez zaciśnięte wargi. Kontrabas pozwala sobie na szybkie expo solo, a perkusja wszystkim, co wpada w ręce drummera lub zaświta w jego głowie, jest w stanie kreować nowe rozwiązania. Druga improwizacja rodzi się na glazurze rezonujących talerzy. Na stronie kwili cicha, łagodna trąbka. Bas wchodzi do gry po upływie ponad dwóch minut. Slowly & melancolic motion powoli nabiera kantów i zadziorów. Chris ciągnie w kierunku free jazzu, Nate śpiewa i zdaje się mieć ochotę na każde rozwiązanie, a Ingebrigt umiejscawia szaleństwa partnerów w bruździe czerstwego bluesa! Na finał części jeszcze drobna przebieżka bez trąbki i solo perkusji.

Druga strona winyla w jednym traku. Zaczyna ją smyczek, wokół którego podryguje perkusja, a trąbka preparuje na stronie. To tu swoje pięć minut, a może i całą wieczność, dostaje Nate i używając głosu, a także wentyli swojego rozgrzanego blaszaka wynosi narrację tria na absolutne szczyty. Bystra perkusja i repetujący bas ścielą mu drogę chwały samymi smakołykami. Raz zwalniają, raz pędzą na złamanie karku. Gasną, by zaraz powstać z kolan. Same cuda! W okolicach 12 minuty to szaleństwo musi znaleźć swój kres. Spore wytłumienie emocji, chwila refleksji, ale także małe rozdroże dramaturgiczne (bo cóż można zagrać po czymś takim!). Rozchełstana śpiewem trąbka zdaje się budować nowy wątek, nie stroni od repetycji i czeka na partnerów. Drummer nie daje się długo zapraszać do tanga. Kreuje rytm, niemal hard-bopowy, podsyca emocje, a potem równie zgrabnie odnajduje zakończenie, nie bez udziału wciąż rozśpiewanej trąbki.

 

*) po więcej szczegółów dotyczących koncepcji kompozytorskiej redakcja odsyła do recenzji poprzedniej części Seven Storey Mountain.

http://spontaneousmusictribune.blogspot.com/2016/06/nate-wooley-siedmiopietrowa-gora-ksiega.html

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz