Grudniowa zbiorówka recenzji świeżych płyt jest już gotowa! Na tyle wcześnie, by móc jeszcze zrewidować Wasze plany przedświąteczne w zakresie zakupu nowych albumów! Kupujcie je bowiem w dużych ilościach, wspierajcie muzyków i wydawców, co by głodem nie przymarli tej srogiej, neo-wojennej i post-pandemicznej zimy!
W tym miesiącu w zestawie nowości same petardy! Dosłownie i
w przenośni! Przy odsłuchu pierwszych dwóch albumów być może uszkodzicie swoje
narządy słuchu, a zadbają o to artyści wyjątkowo w tej dziedzinie kompetentni -
holenderski Dead Neanderthals oraz pewne trio pod wodzą Antona Ponomareva. W dalszej
kolejności czeka nas delikatny post-relaks przy … ognistej muzyce kwartetu
złożonego z krajowych muzyków oraz solowym, dętym performance pewnego bystrego przedstawiciela Zjednoczonego
Królestwa. Następne pozycje w zestawie, to pełnokrwisty jazz – odpowiednio z
Kanady (aż dwa albumy) i Argentyny. Na finał zaś naszego spotkania powrót na
krajowe podwórko i dwa albumy – najpierw post-kameralne Trio_io, potem podróż
definitywnie ponad-gatunkowa, albowiem czeka na nas reedycja pierwszej płyty
bydgoskich Trytonów!
Welcome to hell or
heaven, as you want!
Dead Neanderthals Metal (Utech Records, CD 2022)
White Noise Studio,
Nijmegen, czas nieznany: Otto Kokke – syntezator oraz René Aquarius – perkusja
i głos. Dwa utwory, 43 minuty.
Konceptualna repetycja wyniesiona do rangi sztuki wysokiej,
a nade wszystko głośnej! Dwójka Holendrów zaczynała dewastować schematy
współczesnej muzyki pod szyldem New Wave
of Heavy Jazz, dziś swoją płytę zwie Metal
i nie jest to tytuł szczególnie mylący. Syntezatorowe wyziewy w mantrze
wiecznego powtórzenia, jednostajny, wręcz punkowy beat perkusji i post-growlowe
wrzaski zatopione w czarnej mgle hałasu, to zasadnicze elementy tej układanki.
Jak zawsze w przypadku tej formacji, egzystencjalną podróż do krańca świata
zaczynamy pełni niepokoju, ale już w trakcie początkowej fazy tej magmy
dźwięków, postanawiamy nigdy nie wrócić do punktu wyjścia.
Wszystkie siły
połączone, wszystkie obawy rozproszone, to … tekst zdobiący pierwszą część Metalowej opowieści. Stopa i werbel
pracują jak maszyna, choć całość jest definitywnie efektem pracy człowieka. Brzmienie
zdaje się tu być odrobinę przesterowane. Intensywność beatu stopy sprawia wrażenie, jakby ten element zestawu
perkusyjnego był podwójny (metal!), ale to chyba złudzenie foniczne. Tymczasem
syntezator płynie post-melodią zapętloną w nieskończoną ilość powtórzeń, a zmutowany
głos krzyczy z cokolwiek odleglej planety. Po stronie odbiorcy rodzi się
pragnienie, by potencjometr głośności ustawić w pozycji maksymalnej, by chłonąć
jeszcze większe porcje tej niemal metafizycznej mocy. W trakcie odsłuchu ponad
dwudziestominutowego utworu doszukujemy się zmian w strukturze wielkiej pętli.
Być może głosowe wyziewy są bardziej głębokie, tembr syntezatora bardziej
siarczysty, a smuga backgroundu
bardziej smolista. Ale może tylko nam się wydaje. Ewolucja, całe wnętrze wypełnione treścią, cała
wiedza zachowana, to z kolei treść werbalna
drugiej odsłony tego horroru. Sytuacja sceniczna ulega minimalnej modyfikacji.
Fraza syntezatorowa wydaje się łagodniejsza, bardziej melodyczna, a krzyk
bardziej zrównoważony emocjonalnie. Niezmiennie pracuje zaś perkusyjna stopa,
bije niczym serce wszechświata w stanie agonii. Po upływie osiemnastej minuty
szalony step perkusji gaśnie, pracuje
tylko rozmodlony syntezator, z którym dobijamy do końca przy pojedynczych,
jakże subtelnych w kontekście całości, uderzeniach w perkusyjny werbel.
Teufelskeller Teufelskeller
(WV Sorcerer Productions, LP 2022)
Twilight Lounge Recording
Studio, Moskwa, marzec 2021: Anton Ponomarev – saksofony, elektronika,
Konstantin Korolev – bas, elektronika oraz Andrey Kim – perkusja. Cztery
utwory, 43 i pół minuty.
Freejazzowy saksofonista, który potrafi spazmatycznie wyć do
księżyca niczym młody Peter Brötzmann, niebywale kreatywny basista, człowiek w
stanie permanentnej zmiany, z instrumentem brzmiącym jak cała historia hardcore-punk,
wreszcie perkusista, stary punkowiec, który snuje dynamiczne post-synkopy z
gracją Elvina Jonesa! Oto Teufelskeller, nowe trio, które szyje dla nas cztery
długie, wyczerpujące impro-opowieści, nie gubiąc kreatywnej koncentracji i
energetycznej mocy choćby na ułamek sekundy.
Od startu artyści nie biorą tu jeńców! Dęte wyziewy niczym
plaga szarańczy, basowe kłębowisko wirtuozerskich pasaży na dużej dynamice i
szybka, rozedrgana perkusja. Gęsta, nielinearna narracja szyta z punkową werwą
i post-jazzowym zębem. Druga, najdłuższa, ponad piętnastominutowa pigułka
energetycznego szczęścia zaczyna się na wydechu. Bas sieje spustoszenie, pnie
się ku górze, a jego spiętrzenia i przełomy zdają się tu stanowić wątek główny
narracji, a nie jedynie refren młodzieżowej piosenki. W środku opowieści muzycy
serwują nam nieco iluzoryczne rozwarstwienie jakże intensywnej narracji.
Saksofon zaczyna tu niemalże śpiewać, ale z wyrazem bólu na twarzy. Początek trzeciej
opowieści znów należy do sekcji rytmu – bas szybuje ku niebu, płynie wyjątkowo matowym
brzmieniem, perkusja stawia stemple. Saksofon wchodzi do gry po dwóch minutach
i przyprawia na ostro. Połamany flow
ma tu tysiące efektywnych zakrętów, wszystkie pokonuje jednak na dużej
szybkości, z mistrzowską intensywnością. Finałowa opowieść trwa ponad dziesięć minut,
na tle poprzedniczek ma jednak kilka realnych spowolnień, a nawet wtrętów post-balladowych.
Początek płynie basowym drive’em z dużą
dawką melodii i perkusją, która szyje punkowym metrum na dwa. Saksofon znów
budzi się do życia po kilku przebiegach i jeszcze dokłada do ognia. W trakcie
zapowiadanych spowolnień basista z kolei dorzuca kilka funkowych grepsów. Na ostatniej,
długiej prostej trwa już finałowe, rozkołysane … zagęszczanie - połykanie ognia
z zamkniętymi oczyma.
Małota, Małkowski, Traczyk & Kasperek Live in Młodsza Siostra (Torf
Records, DL 2022)
Młodsza Siostra,
Warszawa, maj 2022: Michał Małota – saksofon tenorowy, Jan Małkowski – saksofon
altowy i sopranowy, Wojtek Traczyk – kontrabas oraz Miahcł Kasperek – perkusja.
Sześć utworów, 42 i pół minuty.
Aylerowska swoboda i melodyka, medytacyjna struktura
narracji i dramaturgiczna nieśpieszność budują w Młodszej Siostrze nastrój, kreują klimat free jazzu w jego
definitywnie korzennej formule. Jeśli czegoś nam brakuje do pełni wolnego szczęścia, to małych, ognistych
eksplozji, które świetnie konstruowany przez artystów suspens przekuwałyby w
krwiste emocje fire music.
Otwarcie przypomina poranne śpiewy po ciężkiej, zakrapianej smutkiem nocy. Ognista smuga cienia wije się wokół muzyków i dość szybko przenosi ich w drugi epizod koncertu. Więcej trwogi i desperacji, popartej nerwowym rytmem perkusji, buduje nastrój oczekiwania na pierwsze emocje. Post-bluesowy posmak stawia tu pytania, a ewolucja do stanu kolektywnego free jazzu daje nieśmiałe odpowiedzi. Muzycy nie eskalują tempa, zwłaszcza saksofoniści, którzy lubią kumulować myśli i słowa w barokowych niemal onomatopejach. Zresztą trzeci odcinek tej podróży, po kwartetowym otwarciu, oddaje pole tłusto brzmiącemu smyczkowi na gryfie kontrabasu. Sytuacja nabiera na powrót dynamiki dzięki aktywnemu drummerowi, który wrzuca piąty bieg nie bacząc na dramaturgiczną pozę pozostałych muzyków. Saksofony nie idą jednak na szczyt, ale leją się przez ręce strumieniami post-melodii. Na zakończenie tej części koncertu dostajemy trio z sopranem w roli mąciciela wiecznego spokoju. Czwarta odsłona, to emocjonalna huśtawka. Perkusja kłębi się w sobie z emocji, nerw narracji dygocze, ale improwizacja jakby stała w miejscu, a dywagacje dętych przybierały na sile. Głębszy tryb oddechu wrzuca teraz tenor, który brudnym tembrem sugeruje dalszy kierunek narracji. Reszta idzie z nim jak w ogień. Najlepszy moment koncertu zastyga pod jarzmem wystudzonego smyczka. Ostatnie dwie krótkie improwizacje, to rodzaj koncertowej kody. Najpierw w kwartecie, potem w saksofonowym duecie - zmysłowe, meta melodyjne, dobrze stłumione niemal do ostatniego dźwięku.
Tom Ward Transient
Signalling At A Distance (Raw Tonk Records, Kaseta 2022)
Two Ships, The Nest, Hastings oraz SET Lewisham, Anglia, czerwiec-sierpień
2022: Tom Ward – saksofon altowy, flet, klarnet i klarnet basowy. Sześć
improwizacji, 36 i pół minuty.
Kolejny brytyjski saksofonista i klarnecista młodego (wciąż)
pokolenia zapuszcza się w rejon trudnych, samotnych podróży z dźwiękiem! Tom
Ward proponuje nam prawie dwudziestominutowy incydent koncertowy na saksofon
altowy oraz pięć mniej lub bardziej enigmatycznych występów w miejscach
pozbawionych publiczności, gdzie sięga także po klarnety, a nawet flet.
Dodajmy, iż muzyk ten dobrze czuje się w sytuacjach free jazzowych, ale oceanem
jego artystycznej szczęśliwości zdaje się być nade wszystko swobodnie
improwizowana kameralistyka. Jego solowa płyta dobitnie ów fakt unaocznia.
Muzyk rozgrzewa siebie i publiczność dronowym oddechem saksofonu,
krąży po sali niczym sęp poszukujący hipotetycznej ofiary. Huśta się na
wietrze, wierci na krzesełku, jakby szukał ekspresji skrytej za teatralną
kotarą. W swej ekspozycji pnie się ku górze, ale nie stroni też od westchnień pełnych
zadumy. W jego narracji nie brakuje zarówno melodii, jak i hałaśliwych, wysoko zawieszonych
fraz. Gdy schodzi w okolice ciszy słyszymy skrzypiące drzwi, gdy szukać zaczyna
bardziej rozbudowanych brzmieniowo fraz pod jego strumień fonii podłącza się …
jakieś dziecko na widowni. Artysta zdaje się tu stać okrakiem nad dwoistością
improwizowanej narracji – robi dwa korki do przodu, a potem krok do tyłu. W
części krótkich opowieści (druga strona kasety!) radzi sobie zdecydowanie
lepiej. Najpierw serwuje nam krótki set na flecie, swobodnie tańcząc wokół
własnej osi nie bez dźwiękowych subtelności. W kolejnej części powraca do altu
i choć w tytule sugeruje kołysankę, całość improwizacji urokliwie łapie
podmuchy ekspresji. Zaraz potem, w miniaturowej opowieści wydaje kilka
zawadiackich okrzyków na klarnecie basowym, po czym niezwłocznie przechodzi do
piątej odsłony, gdzie na klarnecie rysuje nam chyba najciekawsze na tym albumie
improwizowane bohomazy. Dużo w nich
emocji, ekspresji, a także mikro preparacji. W finałowej improwizacji po raz
kolejny powraca do saksofonu altowego i snuje intrygującego rozchodniaczka.
Brûlez les meubles Tardif & L'Appel du Vide (Circum-Disc, CD 2022)
Miejsce i czas nieznany: Louis Beaudoin-de la Sablonnière –
gitara elektryczna, Éric Normand – bas elektryczny, Jean Derome – saksofon
altowy i flet basowy (pierwsza płyta), John Hollenbeck – perkusja, instrumenty
perkusyjne (pierwsza płyta) oraz Tom Jacques – perkusja (druga płyta). Dziewięć
utworów, 46 minut oraz dziesięć utworów, 50 minut.
Dwie jazzowe wycieczki do francuskojęzycznej Kanady zapewnia
nam tamtejszy working band złożony z
bystrego gitarzysty o niezwykle długim nazwisku i basisty, którego nagrania na
polu swobodnej improwizacji śledzimy na ogół z zapartym tchem. Ich formacja
zwie się zgodnie z tytułem wykonawczym podanym wyżej, a rzeczeni Kanadyjczycy
do składu dobierają sobie przy okazji kolejnych albumów różnych współpartnerów.
Zatem najpierw kwartet z udziałem najbardziej rozpoznawalnego saksofonisty z
tamtej części świata oraz pewnego nieanonimowego perkusisty, potem trio z kolejnym
perkusistą, którego znamy – podobnie jak basistę – z orkiestry Le GGRIL.
Zgodnie z anonsem obie płyty to jazz pełną gębą - w edycji kwartetowej
poszukujący na ogół bystrych konotacji z estetyką Billa Frisella, w edycji
trzyosobowej bardziej ukierunkowany na eksplorację dokonań Jima Halla. Być może
muzyka skrojona bardziej dla relaksu i mniej wymagającego odbiorcy, ale
niemniej wartościowa i stylowa niż wiele swobodnie improwizowanych petard,
jakie znamy z tych łamów.
Prezentowane albumy mają wiele cech wspólnych. Bazują na
kompozycjach własnych duetu i cudzych pięcioliniach, koncertują się na zwinnej
prezentacji tematu piosenki, a potem jego kolektywnym ogrywaniu, zarówno na
poziomie brzmienia, jak i zmiennej dynamiki. Solowe ekspozycje artystów
stanowią tu raczej zaskakujące incydenty niż treść narracji. Utwory są dobrze skonstruowane
pod względem dramaturgicznym, trwają od czterech do sześciu minut i mimo kilku przesłodzonych
fragmentów, dobrze się ich słucha niemal w każdych okolicznościach. Na płycie kwartetowej
podobać się może szczególnie środkowa część. Czwarte nagranie kusi nas zmysłową
dynamiką i połamanym metrum, udanie czerpie z gitarowych tradycji Billa
Frsilela, ale także saksofonowych post-melodii Tima Berne’a. Piątą opowieść buduje
dysonans. Narracja grana w duecie saksofonu i perkusji szuka free jazzowych konotacji,
z kolei grana w duecie gitary i basu snuje post-kameralne, melodyjne frazy. Oba
duety grają tu niemal naprzemiennie. Na podobnej zasadzie zbudowana jest
spokojniejsza, szósta odsłona albumu. Na płycie tria mamy dwie kompozycje
podpisane przez wszystkich muzyków, zatem zapewne w dużej części improwizowane.
I to one winny przykuwać uwagę słuchacza w pierwszej kolejności. W piątym utworze
funkowy bas, połamane rytmy i efektowne skoki tempa, tudzież narracyjne zagęszczenia
kreują dużą jakość. Utwór dziewiąty staje z kolei w dużej opozycji do całego
albumu. Przesycony rockowymi emocjami, ambientowym tłem i basowymi
inkrustacjami, z pewnością stanowi najlepszy moment obu prezentowanych tu płyt.
Rocío Giménez López Trío Un caos lúcido (Bandcamp’ self-released, DL 2022)
Estudio Libres,
Buenos Aires, czas nieznany: Rocío Giménez López – fortepian i syntezator,
Fermín Suarez – kontrabas oraz Francisco Martí – perkusja. Siedem utworów, 30
minut.
Muzyka improwizowana z Argentyny stawia na krótką formę. To
już doskonale wiemy z poprzednich opowieści z Buenos Aires. Album uroczo
zatytułowany Jasny Chaos, to pure jazzowe trio fortepianu, kontrabasu
i perkusji, które w zasadzie niczym nas nie zaskakuje. Szyje dobre tematy, bogaci
je zwinnymi, nieprzegadanymi improwizacjami, sprytnie kondensuje w
kilkuminutowych opowieściach intensywnie synkopowaną treść. Ale pośród jazzowej
narracji znajdujemy też garść artystycznego fermentu, gdy akustyczne brzmienia
piana bogacone są syntezatorowymi pasażami, tudzież preparacjami, z
kontrabasowym smyczkiem szukającym jakże melodyjnego dna.
Efektowny groove
basu, śpiew czystej klawiatury fortepianu w post-klasycznej tonacji i zwinny
rytm perkusji – całość pachnie słoneczną salsą i zaprasza do dobrej zabawy. Drugi
epizod zdaje się być bardziej rozmarzony, struktura rytmiczna bardziej
pokomplikowana, a ekspozycja basu całkiem intrygująca. W trzeciej części
pojawia się syntezator, który razem z fortepianem zaprasza na fussion dance z posmakiem lepszych
fragmentów z historii Return To Forever. Jak w każdej narracji, muzycy znajdują
tu kilka chwil na solowe improwizacje. W czwartej odsłonie pojawia się
kontrabasowy smyczek. Jego post-barok udanie konweniuje z minimalistycznym
piano i perkusyjnymi świecidełkami. Zaraz potem dynamiczna, melodyjna,
post-ragtime’owa kompozycja wzbogacona perkusyjnymi przygrywkami. Przedostatni
utwór stawia na dźwięki preparowane, których drobne porcje dostajemy na
początku i w końcowej fazie nagrania. Ballada, która bezskutecznie szuka
dynamiki wieńczona tu jest repetującym pasażem czarnych klawiszy. Ostatnia
cześć, to już stylowa rozbiegówka bez brzmieniowych poszukiwań, która całkiem
dynamicznie sięga zakończenia.
Trio_io Parts (Szara Reneta, Kaseta 2022)
AM Bydgoszcz, czas
nieznany: Zofia Ilnicka – flet, Łukasz Marciniak – gitara elektryczna oraz
Jakub Wosik – skrzypce. Pięć utworów, 18 minut.
Katowickie trio, lubiące post-kameralne improwizacje z
delikatnie zarysowanym scenariuszem, zaprasza nas na … dogrywkę swojego ostatniego
albumu New Animals. Pięć utworów
zarejestrowanych w trakcie realizacji rzeczonej płyty wylądowało wówczas w
szufladzie, dziś dostajemy je na zgrabnej kasecie magnetofonowej w formie
urokliwej miniatury.
Pierwszą opowieść budują gitarowe drobiazgi klejone w
rytmiczną strukturę, którą zdobią kameralne śpiewy fletu i skrzypiec. Pod
koniec gitara smakuje tu post-americaną. W drugiej części muzycy stoją w miejscu
i ślą sobie wzajemnie plejady short-cuts, które zwinnie formują się w strumień coraz
bogatszej w improwizowane frazy narracji. Tętnią zżyciem, niczym spacer po zroszonej
porannym deszczem łące. W kolejnej narracji wyszukaną rytmikę proponuje flet, gitara
plącze się w ambientowych wyziewach, a zabawne pizzicato skrzypiec dodaje całości kolejnej porcji uroku
osobistego. Utwór ma swój istotny ciąg dalszy, w trakcie którego gitarowe frazowanie
zaczyna przypominać Roberta Frippa i nagrania King Crimson z początku lat 80.
ubiegłego stulecia. Czwarta opowieść w ujęciu rytmicznym wydaje się podobna do
poprzedniczki, ale artyści sycą ją dużą porcją preparowanych dźwięków. Basowe
stemple, flecie wydechy i jęczące skrzypce budują tu narrację, która z czasem zyskuje
niemal maszynową post-dynamikę. Ostatnia opowieść wydaje się dość nerwowa.
Rozhuśtane frazy, garść preparacji i udany skok ku naprawdę dużym emocjom, zwłaszcza
ze strony fletu. Tempo, śpiew i zmyślne wytłumienie, to atrybuty zakończenia.
Trytony Tańce Bydgoskie (Muzyka z Mózgu/ Bocian, CD/ LP 2022 - reedycja)
DEO-Recordings, Wisła, 1991: Tomasz Gwinciński – gitara,
fortepian, syntezator, śpiew, Sławek Janicki – kontrabas, saksofon tenorowy
oraz Jacek Buhl – perkusja. Dziewiętnaście utworów, ponad 50 minut.
Edytorska niespodzianka roku! Po trzech dekadach mamy
ponownie okazję posłuchać debiutu bydgoskich Trytonów. Formacji z pewnością
legendarnej, nie tylko dlatego, iż swoim debiutem zainaugurowała nurt yassowy w polskim jazzie i muzyce
improwizowanej, ale także dlatego, iż dała początek wielu innym, równie ważnym
wydarzeniom na krajowej scenie lat 90. ubiegłego stulecia. Pytanie zasadnicze każdej
recenzji - czy ta muzyka broni się po trzydziestu latach pod względem
artystycznym? Odpowiedź może być tylko twierdząca! Być może z pespektywy tak
wielu lat widać (słychać) jeszcze dobitniej główny walor tamtego nagrania –
jego jakże ekspresyjną ponadgatunkowość. Jego warstwa kompozycyjna kotwiczy nagranie
w kategorii jazzu (jest klasyk Coltrane’a!), ale album jako całość niesie ze sobą
ocean dobrych lub bardzo dobrych skojarzeń, takich jak brytyjski Rock in Opposition i Fred Frith,
nowojorski, wczesny Downtown i choćby
Arto Lindsay, a nawet całkiem urokliwy posmak późno amerykańskiego No Wave. Z jednej strony niesamowity groove basu Janickiego, z drugiej
wielowymiarowa, zaskakująca na każdym kroku gitara Gwincińskiego, jego bystre, taneczne
kompozycje, a także sznyt post-klasyczny i pełne garście rockowej psychodelii w
niebanalnych improwizacjach. Do tego dodajmy bystry drumming Buhla niepozbawiony jego punkowych, czy nowofalowych
korzeni, wreszcie cała masa humoru, studyjnych żartów i brzmieniowych niespodzianek,
tak typowych dla yassu tamtych
urokliwych lat.
W trakcie odsłuchu aż dziewiętnastu utworów (dodajmy, iż kilka
z nich, to ledwie kilkunastosekundowe wtręty basu i gitary) możemy doszukiwać
się wielu ciekawostek, wolt stylistycznych i wyjątkowo dobrze dobranych, instrumentalnych
inkrustacji (fortepian, moog,
saksofon), ale także bystrych, niemal pop-rockowych piosenek (choćby ta
wieńcząca cały album). A jeśli mielibyśmy wskazać wyjątkowo udane momenty, to zacząć
winniśmy od siódmej odsłony. Gitara początkowo brzmi tu wyjątkowo twardo, cedzi
funkowe frazy niczym elektryczny bas. Szybko do gry właczają się rozśpiewany syntezator i rozwrzeszczany saksofon, po czym wszyscy udaja się w jakże psychodeliczną podróż w nieznane. W dziewiątej
części smyczek na kontrabasie kusi brudnym post-barokiem, a jazzowa ekspozycja
brzmi niczym zmutowane Modern Jazz Quartet. Dwunasta opowieść to Nieudane Black Sabbath - post-psychodeliczny
marsz pogrzebowy z siarczystą gitarą. Z kolei klasyk Coltrane’a zaczyna się
rockową eksplozją, a kończy zwinną, swingującą solówką gitary. Piętnasta część
przypomina jazzową piosenkę, która nagle, w samym środku nagrania, ucieka w
kwaśne igraszki z dźwiękiem. Wreszcie siedemnasta opowieść, która tempem i
ekspresją przypomina początek albumu, taneczny i jakże frywolny, a efekt
całości buduje tu brudne brzmienie wszystkich instrumentów i prawdziwie
post-rockowy drive.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz